czwartek, lipca 18, 2013

Wir -Wild West - odc. 7

Konie nie niosły, jak zwykle. Allan Bass wiedział, że nie obejdzie się bez zmiany pierwszej pary. Ten z lewej zaczynał utykać, a tym samym spowalniać jazdę. Nie było sensu hukać mu nad łbem z bata. To nic by nie dało. Sam wiedział, że z tej pary więcej się nie da wycisnąć. Zbyt długo jeździł na tej trasie.
Obok siedział Ernie. Ernie Dumond. Drzemał. Jak zwykle. Swoją nabrzmiałą gębę wtulił w lufę swej dubeltówki. Myślałby kto, że to najmilsze ciało. Ciepłe, jędrne i drgające pod jego nieogolonym policzkiem. Brakowało, ażeby zaczął chrapać.
Dyliżans podskoczył na kolejnym wyboju. Ernie zachwiał się, jakby miał zaraz przekoziołkować i runąć pod kopyta ostatniej końskiej dwójki. Ale on, wbrew fizyce i prawom natury, trzymał się jakoś na koźle. Rozdziawił tylko usta...
- Zamknij tą gębę! - Allan nie mógł już tego zdzierżyć.-  Znowu nażarłeś się czosnku?!
Ernie spał jednak w najlepsze.
- Jak ty możesz spać?!
Tu Ernie otworzył lewe oko. 
- Obudziłeś się? Chłopie, ile można spać? Nikt ci za to nie płaci!
- A, co... - ziewnął. - Dzieje się coś All? Ponoć Brown znowu...
Allan machnął tylko ręką.
- Prześpisz to, jak nic...
- Mi tam nie spieszno do tego sukinsyna! - dla pewności przełamał dubeltówkę. W komorze cały czas miał dwa pociski. Zatrzasnął karabin - Osobiście odstrzelę mu jaja!
 - Uważaj, żeby tylko on nie odstrzelił ci tego zakutego łba!
Ernie ze zdziwieniem popatrzył na woźnicę.
- Wiesz, że ja to cię chwilami w ogóle nie rozumie - oparł broń i wyciągnął woreczek z machorką. Z bocznej kieszonki kurtki wyciągnął niewielką fajkę. Ze stoickim spokojem zaczął nabijać cybuch.
- Czego ty znowu nie rozumiesz?
- No tej twojej All nieżyczliwości...
- O czym ty ględzisz?! Wali ci z gęby, jak ze stajni...
- Nie jestem kwiatek! - odciął się Ernie.
- Ty nawet nie jesteś...
Ale nie dokończył. Zaczął ściągać lejce na siebie. Konie szarpnęły. Allan aż podniósł się. Tym razem Ernie na dobre zachwiał się. Fajka wypadła mu z ręki.
- Co ty wyprawiasz?! Moja fajka!...
Zaprzęg zatrzymał się, wzbijając tuman kurzu. Zaczęły do nich docierać przekleństwa pasażerów.


- Indianie? - Ernie zmrużył oczy. Słońce mieli nieomal prosto w twarz.
- Ehe! - bez entuzjazmu potwierdził Allan. - Teraz możesz sobie odstrzeliwać, co będziesz chciał. Proponuję od razu wodza!
- Czego nie jedziemy?! - w oknie dyliżansu pojawiła się wychudzona twarz krawca Showa. - Tylko niech nie mówi, że znowu koło...
- Lepiej - Allan krzyknął z kozła. - Indianie! Pan szanowny umie strzelać? Bo ja niestety muszę powozić. Sześć koni, to nie przelewka!


- Indianie?! - krawiec Show mało nie wypadł z wrażenia przez okno, tak dalece wychylił się.
- No... krasnoludki, to na pewno nie są.
- O! Boże!...
Allan nie miał czasu na dialog z pasażerem. Obmyślić strategię, kiedy niebezpieczeństwo jest na wyciągnięcie ręki? Do tego ten z lewej strony ...
- Wielebny umie strzelać?
W drugim oknie pojawiła się tęższa twarz. 
- Wielebny...
- Trochę strzelałem w.... 1847... to było pod...
- Nieważne, proszę wieleb....
- A właśnie, że ważne - obruszył się duchowny, aż rumieniec rozlał sie po jego policzkach. - Biłem się pod Molino del Rey! Służyłem pod samym generałem Williamem Jenkinsem Worthem!


Allan nie chciał poznawać ciągu dalszego tej opowieści. Nie znał tej wielebnego, ale mógł się domyśleć, co będzie dalej... Na pewno Winfield Scott ściskał go ze łzami w oczach, a na jego widok sam Santa Anna uciekał, aż jego koń mało podków nie zgubił?
- Ernie podaj wielebnemu mego colta!
Ernie szybko zeskoczył z kozła i wcisnął w otwartą dłoń duchownego broń.
- Nie zapomniał pastor? - upewnił się
- Synu! - usłyszał nad sobą grzmiący bas. - Jesteś człowiekiem małej wiary?! Santa Anna na mój widok rzucił sie do Rio Grande...
Ale Ernie nie myślał słuchać tego. Wymownie spojrzał w kierunku Allana. Wgramolił się na górę.
Indianie nie atakowali?
- Na, co czekamy All?
- Na ciebie i na ruch tych tam... Stoją.
- Może są z drewna? - zarechotał ze swego dowcipu Ernie.
- Tak, jak ty z soli! Wio!
Konie z wolna ruszyły. Zdawało się nawet, że ten pierwszy z lewej już nie utyka. Dyliżans musiał jechać do przodu. Manewrowanie nim na wąskiej ścieżce  mogło się źle skończyć. Allan strzelił z bata. Konie ruszyły kłusem. Dyliżans nabierał prędkości. Indianie stali, jakby naprawdę byli totemami. Czekali na nich. wiedzieli, że muszą ich minąć. Rzucić się w prerie - znaczyło skazać się na porażkę. Zawieszenie nie wytrzymałoby tych wertepów. Nie dość na tym liczne nory piesków preriowych mogły okazać się bardzo zdradliwą niespodzianką... Dyliżans miał jedna przewagę. Swoją wielkość, masę! Allan wiedział, że tu nie tylko o jego skórę chodzi. Zaciął konie kolejnymi uderzaniami bata. Nawet ten pierwszy z lewej, jakby zrozumiał, co się czai w spotkaniu ze stojącą grupą.
Konie przeszły w galop! Indianie poruszyli się. Zaczęli nerwowo obracać swoje konie.

- Gotujcie broń!
Ernie uniósł swoją dubeltówkę.
- Odstrzelę ten piórowaty łeb z lewej!
- Poczekaj! - Allan położył dłoń na lufie dubeltówki.

*      *      *

Szeryf John Mc Louis wyszedł ze stacji. Czekanie na dyliżans wydłużało się. 
- Powinni już być! - usłyszał za sobą głos Billa Nortona. Karl Evans wiercił się koło koryta z wodą. Ich konie też niespokojnie strzygły uszami. Dwa miały pyski w wodzie.
Szeryf nie zwracał na nich uwagi. Wiedział, że gdzieś tam czai się wróg - bracia Brown. Że też ostatnio rana w rękę uniemożliwiła mu dzieła zniszczenia ich. Ogień zaporowy Evansa też nie był bez znaczenia. Pozwolił mu na ukrycie się za podobnym korytem-wodopojem. Przeklęta rana. Niby nic groźnego, ale w tamtej chwili zabrakło mocy, która... Machnął ręka.
- Karl, zawołaj Jorge! Niech tu przyjdzie! - to nie była prośba, to był rozkaz. Karl wszedł do budynku stacji dyliżansów. Po chwili wrócił. Za nim szedł  Jorge Rodriguez. Niewielki, krępy mężczyzna o zdecydowanie meksykańskim rodowodzie. Mokre ręce wycierał w fartuch. Ciemne wąsy nerwowo jakby skakały...
- Fasola była... - zaczął, ale szeryf przerwał mu.
- Dobra, Jorge! Jak zwykle twoje żarcie jest tylko drobinę lepsze, niż to które daję świniom. Twoja Evita nie żyje, prawda?
- Tak - Jorge zerwał z siebie fartuch. - Pan mnie doświadczył ostatniej zimy. Biedna Evita...
- I tak bardzo po niej rozpaczasz, że ta Indianka...
- Ależ szeryfie! - obruszył się Rodriguez. - Ona tylko sprząta, podaje...
- A brzuch, to jej preriowy piesek zrobił?
- To nie ja, senior! Chryste panie! -  zaczął krzyczeć i wznosić ku niebu swe drobne pięści. - Matka Boża z Guadalupe świadkiem, że nie mam z tym nic wspólnego.
Tu zrobił znak krzyża.
Mc Louis miał dość tej komedii.
- Zostały jakieś szmaty po twojej Evie?
- Szmaty?! - jego małe, czarne oczka zrobiły się ogromniaste.
- Daj nam jakieś kiecki, czepki... No, co ja ci będę tłumaczył!
- Nie rozumiem, senior.
- Nie musisz! Karl pójdzie z tobą. Nie mamy czasu!...
Na horyzoncie pojawiła się charakterystyczna sylwetka dyliżansu. Konie gnały na złamanie karku. Po kwadransie szeryf już mógł rozpoznać sylwetki Allana i Erniego. Kolejne kilka minut i dyliżans, wznosząc tumany kurzu, hamował. Konie były na granicy wytrzymałości.
- Szeryfie! - Allan już zeskakiwał z kozła. - To niewiarygodne.
- Co się stało? Brown?!
- Jaki Brown! Zajechali nam drogę Indianie
- Mały Pies - krzyknął z kozła Ernie. - i ta jego banda...
- I was nie powystrzelał. Każdy ma swój skalp? - szeryf parsknął. Za nim zarechotali Karl i Bill.
- No właśnie, to jest dziwne! Jorge konie! Zmiana! Gdzie ten meksykański diabeł?! - Allan szukał go wzrokiem.
- Dużo masz pasażerów?
- Cztery osoby! W tym wielebny, co ganiał za Santa Anną w '47...
- Był pod Alamo?
- Nie, jakieś... Molina deruj?
- Molino del Rey - poprawił go Jorge.
- Możliwe. Dawaj konie. Jeden mi kompletnie okulał, a reszta... Żal na nie patrzeć.
- Senior! - Jorge zwrócił się do szeryfa.- Tu są te rzeczy.
Wskazał na Karla, który miał przewieszone przez ramię jakieś kobieca fatałaszki, a do tego głupawą minę.
- Dobrze! - szeryfa ucieszył ten widok. Uśmiech na twarzy Mc Louisa mógł tak różne kryć niespodzianki. - Allan zmieniaj konie. Ernie, koniec podróży.
- Że co?!

- Że dalej nie jedziesz! - warknął szeryf. - Karl, Ernie i ty Allan przebrać się.
- Ależ szefie! - Karl niemal jęknął. On już teraz wiedział, co znaczyło szperanie w kufrach po nieboszczce Evicie Rodriguez. Bill nic z tego nie rozumiał.
Allan podejrzliwie spoglądał, to na szeryfa, to na Karla, to znowu na dyliżans:
- Nie może pan, szeryfie! - jęknął.
- I tu się Bass mylisz! - szeryf położył ręce na rękojeściach swoich rewolwerów. - Widzisz ta gwiazdę? Ja tu stanowię prawo! A tam gdzieś kryją się bracia Brown! A ja mam chęć albo ich zabić, albo kazać powiesić! Dlatego potrzebuję twego dyliżansu, rozumiesz?!
Allan nie wiedział, co powiedzieć.
- Chcesz, to jedziesz z nami. Zaprzysięgnę cię, jako mego zastępcę, a nie to zostajesz z Ernie i resztą tu z Jorge! Decydujesz się?
Pauza trwała krótko. Ernie właśnie wyprzęgnął konie.
- Pewnie, że jadę. Jadę, do diabła. To mój dyliżans w  końcu!
(koniec odcinka 7)

Brak komentarzy:

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.