poniedziałek, lipca 15, 2013

Wir -Wild West - odc. 6

- Możesz pocałować pannę młodą! - pastor Zimmer zamknął Biblię. Miał przed sobą śliczną, młodą parę. Ona - Agnes Owen oddawała swoją rękę Walterowi Hunterowi. Porucznikowi Walterowi Hunterowi. Jego nowy, lśniący, galowy mundur wcale nie wyróżniał go w zborze. Dookoła robiło się aż niebiesko i żółto od chust, które nosili żołnierze ze szwadronu pana młodego.
Walterowi nie trzeba było dwa razy powtarzać. Czekał na ten moment długie trzy lata. Okres narzeczeństwa, jaki narzucił ojciec Agnes trwał trzydzieści sześć miesięcy. "Skoro kocha - uparcie trzymał się swego pan Owen.- to wytrwa! A jeśli mu nie podobna czekać, to niech idzie do wszystkich diabłów". Nikt nie mógł przewidzieć, że dzisiejsze dnia sam nie doczeka... Był krzepkim i potężnie zbudowanym mężczyzną. Jako jeden z pierwszych osiadł na tej ziemi, wydzierał ją akr po akrze Indianom, zwalczał wałęsające się bandy oprychów i na dobrą sprawę stanowił tu prawo. Potem się ożenił. Molly urodziła mu szóstkę dzieci. Tylko, że dorosłości doczekała tylko ona - Agnes! Nawet ukochany syn, Richard Aaron, zmarł w wieku 16 lat. Kiedy pojawił się ten goguś ze Wschodu nie chciał mu oddać jedynego swego skarbu. Stąd owe trzy lata. Miejsce, które by zajmował zostawiono puste. Obok siedziała pani Molly Owen. Pierwsza podeszła do młodych.
- Tak się cieszę... tak się cieszę... - łkała.
- Ależ mamo... Nie płacz...
Ale ona nie słuchała córki. Swoje wiedziała. Czyż na jej ślubie nie płakała mama i babka Jean? Teraz ona...
- Będziesz wydawała swoją córkę, to wtedy... Porozmawiamy wtedy... Nie płacz? - uścisnęła dłoń zięcia. Nie przeszkadzało jej, że był Jankesem z Milwaukee. To tylko jej zmarły mąż mógł mieć podobne uprzedzenia. Wojna skończyła się tak dawno, a ten chłopak nie mógł w niej brać udziału. Chyba...
Goście ruszyli ku młodym. Garnitury i krynoliny zaczęły mieszać się z mundurami. Kolejne życzenia, bukiety kwiatów, uściski dłoni.


- No! doczekałeś się, stary! - rozpogodzona twarz Garego Wooda wyrosła przed Walterem, jak spod ziemi. Życzenia od starego przyjaciela były najważniejszymi w tym potoku słów i paplaniny. Służyli razem, razem kończyli West Point. Z tym, że Walter z najwyższą, a Gary z drugą od końca notą. "Grant nie był lepszy ode mnie" - powtarzał, jakby od tego miało zależeć zdanie kolejnego egzaminu. Szybko przekonali się, że czym innym jest stopień na papierze, a zupełnie czym innym umiejętności w polu, na polu walki, w patrolu. Kosmata dłoń Garego ściskała teraz jego ramię.
Nagłe otwarcie drzwi do świątyni nikogo właściwie nie zainteresowało. Może dwie lub trzy osoby odwróciły głowy. I one, jak pierwsze poczuły dziwne ukłucie, jakby...
Sierżant Roy Hackman szedł główną nawą bez uszanowania dla miejsca bożego! Szabla ciągnęła się za nim, jak jakiś stalowy ogon. Raz po raz uderzała o posadzkę. Spocona, nieogolona twarz niosła w sobie jakieś zagrożenie.
- Kapelusz, mój drogi chłopcze! - zaczepiła go staruszka z tylnego rzędu ławek. Ale Roy Hackman nawet nie zwolnił. Rozpychał się wśród niezadowolonych gości, torując sobie drogę do ślubującego oficera.
- Sierżancie Hackman! - na ten głos zatrzymał się nieomalże w pół kroku. Odwrócił się. - Kapelusz!
- Pan wybaczy sir, ale nie mam czasu na konwenanse! - zasalutował do kapelusza na widok Wooda. - Mam rozkaz dla porucznika Huntera! I dla panów - powiódł wzrokiem po pozostałych oficerach, których było jeszcze trzech. 
Stanął przed Hunterem:
- Panie poruczniku! Rozkaz od majora Boswella!
Wyciągnął spod skórzanej rękawicy papier i podał oficerowi. Nawet nie czekał na odpowiedź. Obrócił sie na pięcie. Jeszcze jego spojrzenie spotkało się ze spojrzeniem porucznika Wooda. Opuścił świątynie bez słowa.
- Coś się stało? - Agnes nie mogła nie zauważyć pojawienia się sierżanta i momentu, kiedy ten wręczał jej mężowi jakieś pismo. - Coś złego?
- Dostaliśmy... rozkaz...
- I?
- Natychmiastowego wymarszu.
- Teraz?
- Natychmiast.
Agnes zamarła. Nie słyszała, co jej szczebiotały kuzynki do ucha. Przestało ją interesować, czy matka jeszcze płacze, a jakaś kobieta omdlała. Chyba z upału. Walter przyjmował życzenia, ale jego wzrok błądził, tam gdzie stał Gary i zaczęli zbierać się inni oficerowie i żołnierze. On już czuł się w siodle. Rozkaz. Że w takiej chwili... wojsko...
*      *      *

Na czele oddziału jechał Walter z Garym i przewodnikiem Timem. Był najlepszym tropicielem w okolicy. Nie przeszkadzało mu, że ofiarami jego tropienia często padli jego pobratymcy. Przestał się przejmować, że został przez swoich odrzucony. Dla białych zawsze pozostanie tylko indiańskim tropicielem. Ale bez niego byli, jak ślepcy we mgle. Zatrzymał konia. Nieznacznie uniósł się w siodle:
- Tam!
- Nic nie widzę - bo faktycznie porucznik Hunter nic nie widział. Żaden szczegół nie zdradzał obecności przeciwnika. W każdym bądź razie jemu się tak wydawało.


Ale Tim w tej chwili przypominał psa gończego, który nadstawia uszu. Był czujny. Wskazał na pobliskie wzgórze.
- On ma rację! - Gary podał Walterowi lornetkę. - Spójrz tam.
Małe kropki na tle wzgórz mogły być... Nie, one były głowami wojowników, którzy kryli się wśród skał.
- Co proponujesz?
Gary tylko wzruszył ramionami. Imponowało mu, że dowódca-przyjaciel zawsze zasięgał u niego opinii.
- Pozorowany atak? - zaproponował wreszcie.
- Jak? - Walter ściągnął cugle konia. - Jesteśmy, jak na dłoni!
- Musimy poczekać do zmroku.
Tim zupełnie nie zwracał uwagi na swoich oficerów. Ruszył powoli do przodu.
- Co on robi? - Gary ruszył za przewodnikiem.
Walter był zmęczony. Tropienie Małego Psa wyczerpywało go. Trzeci dzień w siodle. Wysłał kuriera do Agnes. Nie wrócił. Nie miał pewności czy dotarł do niej. Wściekał się na siebie. A teraz ta samowola Tima. Nie przywykł do jego obecności. Chwilami nawet bał się. Nie wiedział skąd brała się ta jego rezerwa, Tim od zawsze służył u boku białych. Nie przekonywało to Waltera.
Nagle padły strzały. Skąd? Jak? Nie było czasu, aby się nad tym zastanawiać. Nogi pod koniem, na którym siedział Walter ugięły się... Dostrzegł w ułamku sekundy, jak kilka pocisków dosięgło Garego. Obrócił się razem z koniem. 
- Roy! Roy!
Sierżant już był przy nim. Wyciągnął go spod konia Konające zwierzę stanowiło dla niego naturalną barykadę.Próbował podnieść łeb. Kolejny pocisk uwiązł w siodle.
- Skąd oni strzelają?!
- Na mój gust zewsząd, panie poruczniku! 
- Do diabła. Gdzie Tim?! Rozszarpię tego Siuxa! Nigdy nie ufałem...
- Tam leży, panie poruczniku! Ale on nie był Siuxem...- sierżant wskazał na nieruchomą sylwetkę leżąca kilka jardów od nich. - Obawiam sie, że porucznik Wood oberwał na dobre. Jego koń wrócił...
- Tak widziałem.
Ostrzał nie ustawał. Żołnierze zbili sie w jedną błękitną masę. Kiedy kapral West próbował doskoczyć do głazów trafiły go dwie kule: jedna w lewą nogę, druga w pierś.


Porucznik Walter Hunter przeładował karabin. Czuł, że lufa przegrzewa się. Żołnierze strzelali prawie bez przerwy. Pociski z rzadka jednak dosięgały celu. Odbijały się o skalne występy. Kilku wojowników na pewno trafiono.
- Uderzą do szturmu? - porucznik wyciągnął rewolwer.
- Wątpię! - mruknął sierżant. To była jedyna nadzieja: mieć kogoś takiego u swego boku. Doświadczenie, jakie zdobył latami służby na prerii czyniły z niego klejnot. Ale, co z tego, jeśli do wieczora wystrzelają cały zapas amunicji? A woda?!
- Ten żar nas zabije! - spojrzał w potężna tarczę słońca, które wisiało nad nimi, jak przekleństwo.
- I dlatego nie muszą szturmować! - burknął sierżant.
- Przerwać ogień! Nie strzelać!
Powoli wystrzały zaczęły milknąć. Żołnierze byli wycieńczeni walką. Było jeszcze dwóch zabitych, czterech rannych. Indianie też przestali strzelać.
- Mają dość! - czuło się nutę triumfu w głosie porucznika.
Sierżant niemalże z litością pokiwał głową:
- Nie sądzę, sir. Mamy wody tyle, co przy siodłach. A i to pewnie niektóre bukłaki do połowy puste. Pański...
Hunter spojrzał na martwe cielsko swego konia. Głupotą byłoby się teraz czołgać, aby spod niego wygrzebać manierkę. 


*      *      *
Zmierzch zapadł jakoś niezauważalnie. Zaatakowani odetchnęli po pierwszych atakach Indian. Wycofać się spod zdradliwego ostrzału nie miało większego sensu? Każde ich poruszenie było dostrzegane przez przeciwnika. Mark Young próbował dostać się do konia porucznika, ale ostrzelano go. Na szczęście żadna kula nie dosięgła go. 
- Dotrwamy do rana i co dalej?
Sierżant Hackman nic nie odpowiedział. 
- Co to? Kojoty?
- Nocni goście, sir. 
Z mroku wychyliły się pochylające sylwetki. Sierżant trącił butem najbliższego żołnierza i wskazał w ich kierunku.
- Gotuj broń - powiedział tak cicho, że zdawało się, iż nikt tego nie słyszy. Jego gesty były nadto wymowne. Żołnierze przeładowywali karabiny. Zgrzyty zamków - to było wszystko. Brano na cel każdą bezszelestnie zbliżającą się postać. Już nie było wątpliwości kim byli nieproszeni goście.
- Ognia! - ryknął porucznik Hunter. W końcu to on tu dowodził i do niego powinno należeć ostatnie słowo? Z wszystkich luf trysnął śmiertelny ogień. - Ognia! 
Indianie ryknęli, jak ranne zwierz! Rzucili się przed siebie!
Żołnierze poderwali się. Trzech Indian wiło się w bólach na przedpolu. Reszta z potężnym krzykiem dopadła do nich! Rozpętała się walka wręcz. 
- Trzymać linię! Trzymać linię!- krzyczał porucznik.
Runął na niego rosły wojownik. Nie miał czasu, aby przyglądać sie jego barwom wojennym. Czy w ogóle je miał? Jakie to teraz miało znaczenie. Strzelił prosto w głowę. Indianin wykręcił się nienaturalnie i upadł na plecy. Ale już kolejny wyrastał, jak spod ziemi. Strzelił. Ale ten zrobił jakiś nadludzki unik i kula poszybowała gdzieś w noc. Błysk noża zaświecił przed jego oczyma. Teraz on próbował się uchylić. Nagle za atakującym wyrosła kolba karabinu, która spadła straszliwym ciosem na jego kark.
- Chryste panie...
Ale sierżant Hackman nie miał czasu, aby słuchać, co dowódca ma do powiedzenia. Machnął tylko ręką. Z ciemności zaczęli wypadać jeźdźcy! Jeden, drugi, trzeci... Ten czwarty był niesamowity! Ogromny pióropusz odbijał się od ciemnego nieba, jak jasna pochodnia. Gnał prosto na Waltera Huntera. Pomyślał, że to już koniec... Nie, nie zaprzątał sobie głowy Agnes. Gdzie w tym ferworze walki mógł choćby pomyśleć, co będzie z nią... Ma jeszcze kulę? Nacisnął spust rewolweru. Huk! Jeździec zsunął się ze swego srokatego wierzchowca. W rewolwerze nie było już kul. Rzucił się w kierunku, gdzie upadł napastnik. 
Indianin leżał bez ruchu. Kula uderzył w czaszkę z taką  siłą, że odłupała cały płat.
- Dobra robota, sir! Chyba zabił pan Małego Psa! 
(koniec odcinka 6)                                                                       

Brak komentarzy:

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.