czwartek, sierpnia 01, 2013

Wir - West Wild - odc. 9

 Away from Mississippi’ s vale
With my ole hat there for a sail
I crossed upon a cotton bale
To the Rose of Alabamy.
Śpiew Boba głuszyła ciężka praca parowozu. Jemu widać dodawała sił i ochoty do machnięcia kolejną szuflę w płonąca gardziel "Lory".
- Co tam burczysz?!
Ale on nie zwracał uwagę na swego szefa. Wbił łopatę po kolejną porcję węgla i uśmiechając się dośpiewał: 
Oh brown Rosey,
Rose of Alabamy,
The sweet tobacco posey
Is the Rose of Alabamy.
- Skończ te przyśpiewki, bo ci to na zdrowie nie wyjdzie! - próbował go przekrzyczeć Norman Guld. Ale to
było, jak grochem o ścianę. Widać dusza konfederata miała nieutuloną satysfakcję  dręczenia zwycięskiego Jankesa. To była inna odmiana zrzędliwości zrzędliwego Boba.  
- "Rosa of Alabama" - uśmiechnięta gęba Boba wyrażała dumę. Myślałby kto, że spod Appomatox ukochany generał Lee wracał z tarczą... Ponoć Bob tam był? Diabli nadali wziąć mu za pomocnika tego przegranego Południowca.
- Skończ już ryczeć! Własnego głosu nie słyszę!
Ale Bob jeszcze głośniej brał kolejne nuty:
The river rolled, the crickets sang,
The lightnin’ bug he flashed his wing,
And like a rope my arms I fling
‘Round Rose of Alabamy.
Oh, brown Rosey,
Norman machnął ręką. Nacisnął mocniej czapkę, bo zaczęło wiać jeszcze mocniej.
- Będzie burza? - spojrzał w niebo. Chmury nadciągnęły ciężkie i spowiły niebo aż po horyzont, z którego wyrastały góry. Spojrzał na zegarek Jeszcze kilkanaście mil i będą w Blackhors. O niczym innym nie myślał. Odpocząć tam dłużej. Zjeść gorąca zupę i porcję fasoli. I w spokoju wypalić cygaro. Nie widzieć choć przez chwilę zmęczonej gęby Boba, nie czuć jego zgniłego oddechu. Nie słuchać jego niby-śpiewu.
Bob otarł spocone czoło i z nieprzemijającym uśmiechem zaintonował, jak na złość:
Southern men the thunders mutter!
Northern flags in South winds flutter!
To arms! To arms! To arms, in Dixie!
Send them back your fierce defiance!
Stamp upon the cursed alliance!
To arms! To arms! To arms, in Dixie!

- Wściekłeś się?! - mógł wiele znieść, ale "Dixi", to była granica tolerancji, której nie powinien przekraczać. - Zamknij sie już! Bob!...
Ale on do śpiewu dorzucił jeszcze choreografię? Zaczął skakać i brać się pod boki.
Advance the flag of Dixie! Hurrah! Hurrah!
In Dixie's land we take our stand, and live or die for Dixie!
To arms! To arms! And conquer peace for Dixie!
To arms! To arms! And conquer peace for Dixie

Chwycił potężny pień i wrzucił do paleniska. Jednej "Lorze" nie przeszkadzały jego występy. Obojętnie dawała z siebie wszystkie swoje mechaniczne siły. Dla niej nie miało znaczenia czy będzie dziś w Blackhors czy przekroczy Rio Grande.
Z dala potężny huk pioruna rozerwał ciemne chmury jasnym błyskiem.
- Będzie burza!
- No! - Bob przerwał swój występ. Zatrzasnął drzwiczki paleniska. Wychylił głowę na zewnątrz: O! już zaczyna padać.
Ale Norman już go nie słuchał. Jego uwagę skupiła szara masa, która przecinała tory z ćwierć mili przed nimi.
- Bizony? - Bob nie mógł dostrzec. Nie przyznawał się przed nikim, że coraz słabiej widzi z daleka. Bał się, że Norman wyrzuci go z "Lory".
- Nie sądzę! - Norman pociągnął za sznur. Gwizdek wdarł się w prerię przeciągłym świstem. Szara masa powoli przekraczała tory. Zdawało się im, że zatrzymuje się. Norman raz jeszcze pociągnął sznur. Szara masa przesunęła się.
Pociąg zaczął hamować. Pisk kół rozniósł się wzdłuż toru. W wagonach powstał rwetes! "Lora" stanęła kilkanaście  metrów przed szarą masą.
- Indianie! - Bob ni to krzyknął, ni to jęknął.


Faktycznie. Tory pokonywał oddział Indian. Właściwie trudno powiedzieć czy na pewno oddział. Posuwała się jakaś posępna kolumna. Nie było w niej ognia! Konie wlokły się noga w nogę. Wojownicy siedzieli na ich grzbietach bez tego ognia, jakiego mogli się spodziewać, kiedy rozeszła sie wieść, że  Mały Pies opuścił rezerwat z grupą kilkudziesięciu wojowników. Szara masa zatrzymała się.
- Co to jest?! - Norman Guld przyglądał się Indianom z niepokojem.
To była kilkunastoosobowa grupa. Teraz dopiero, kiedy byli tak blisko, dało się dostrzec szczegóły: poranione konie, wojownicy z posępnymi minami. W sercu kolumny dostrzegli, że do dwóch koni przytroczona była jakby kołyska. Leżący na niej mąż przytrzymywał pióropusz. Indianie nawet nie patrzyli w
kierunku "Lory". Kiedy ostatni koń pokonał tory, Bob głośno przełknął ślinę:
- Co to jest? - powtórzył za Normanem.
- Pogrzeb? - Norman sam nie wiedział czym jest to, co widzieli. W zadziornych wojownikach nie było żądzy krwi, ani chęci do walki. Przesuwali się, jak cienie.
- Pogrzeb?
Bob w tej chwili przypominał beznamiętne echo. 
- Mały Pies!
Ostatni wojownik zatrzymał się. Podniósł w górę karabin. Coś krzyknął. Norman pociągnął za sznurek gwizdka. Ten dłuższą chwilę krzyczał w niebo. To było pożegnanie wodza?
Indianie zaczęli się oddalać.
(koniec odcinka 9)

Brak komentarzy:

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.