niedziela, lipca 14, 2013

Wir - West Wild - odc. 5

Emma Rutherford czuła się nieswojo. Cała ta podróż była wielkim nieporumienieniem?  Najpierw grubiaństwo tego szeryfa. Nawet nie pocieszało jej, to co padło z ust jednego z pasażerów "czego można się spodziewać po Szkocie?!". Jej nagły wyjazd zaskoczył kilka osób. Raczej nie była znana z pochopnych decyzji. Kiedy ktoś pytał "dlaczego?" dostawał magiczną odpowiedź: "brat".
Tylko, że nikt nigdy żadnego brata nie widział. Na poczcie Fred Stone miał dla niej ciągle jedną i tą samą odpowiedź "panno Rutherford nic dla pani nie mam". Robiła wielkie oczy i wychodziła. I tak trzy dni w tygodniu.
Kim był magiczny brat z Waszyngtonu? Raz słyszano, że to ktoś bliski z otoczenia samego prezydenta Hayesa. Drugim razem stawał sie skromnym urzędnikiem biura do spraw Indian. Ktoś inny słyszał, że jest senatorem. Nawet, co do imienia miano wątpliwości! Raz był Robert, Henry, Lee... W każdej sytuacji panna podpierała się autorytetem brata!
Teraz jechała do niego. Miała być na miejscu, kiedy przypłynie parowiec "Missouri". Ale wszystkie znaki na ziemie i niebie wskazywały, że mogą być z tym kłopoty. Najpierw ta "przeprowadzka" z wagonu, potem wiadomość przy pompie o Indianach. Myślałby kto, że wszystkie nieszczęścia światy uwzięły się, aby nie doszło do tak ważnego spotkania? Zdawało się, że ma ułożony cały plan spotkania. Teraz sypała się cała konstrukcja?


- Kawy? - usłyszała nad sobą niski głos.
- Nie, dziękuję.
- Może jednak? - głos nie dawał za wygraną.
- Nie, dziękuję! - podniosła o ton głos. 
Podniosła wzrok znad kapelusza. Nikogo już nie było. Na wprost siedział i drzemał szpakowaty mężczyzna. Męczyła ją już ta podróż. Do tego upał nie do zniesienia. Zatrzymała konduktora:
- O której będziemy na miejscu?
- Za półtorej godziny, łaskawa pani. No chyba...
Nie dokończył zdania, gdy nagle pociągiem zatrząsnęło. Potężne hamowanie wytrąciło skład z płynnej i sennej jazdy. Walizki zaczęły spadać ludziom na głowy. Jakaś kobieta spadła ze swego siedzenia, mężczyzna pod drugim oknem uderzył się w jego framugę. Simson ocknął się z drzemki:
- Stało się coś?
- Nie... nie... wiem...- zdenerwowanie panny Rutherford aż paliło jej policzki. - Tak szarpnęło...
Konduktor z trudem utrzymał równowagę.
- Zaraz sprawdzę, łaskawa pani... Zaraz sprawdzę... Pan pozwoli...
Poprawił czapkę na łysej głowie i ruszył ku wyjściu.
- Może to napad? - panna Rutherford poruszyła się nerwowo.
- Nie sądzę - uspakajał ją Simon.- Słyszelibyśmy strzały, jakiś gwar. A tu cisza. Słyszy coś pani?
Ale kobieta nie odpowiedziała.
- Cisza.
Wyjrzał przez okno. Akurat bura grupa na koniach pokonywała tory. Parowóz miarowo sapał. Ale nic podejrzanego nie dostrzegł. Zachowanie grupy nie zdradzało jakiegoś agresywnego zachowania. Wręcz przeciwnie. Jeźdźcy jeden za drugim sunęli, jak cienie.


- To Indianie! - ryknęła panna Rutherford, której głowa pojawiła się w tym samym oknie.
- Indianie - przyznał Simon. - Niech pani się nie obawia. to raczej jakaś pogrzebowa grupa.
- Myśli pan? - kobieta oddychała nerwowo.
- Pani skalp jest bezpieczny - niemal parsknął jej w twarz.
Panna Rutherford gotowała się do ataku na taką nieuprzejmość pasażera, ale pojawił się w wagonie konduktor. Uspakajał:
- Proszę się nie denerwować. Zaraz ruszamy dalej. Taki nagły, nieplanowany postój.
- Ale czy zdążymy... - rzucił ktoś z tylnych siedzeń.
- Zaraz ruszamy. Proszę usiąść z powrotem.
- Ale przecież widziałam Indian! - krzyknęła panna Rutherford.
- Może być pani spokojna. Oni na pewno nie mieli złych zamiarów - głos konduktora był, jak aksamit.
 Panna Rutherford faktycznie zaczęła się wyciszać. Przestała niecierpliwie rozglądać się przez okno. Nie dostrzegała w każdym pagórku lub krzaczku czających się wojowników. Nawet myśl o tym impertynenckim szeryfie przestała na niej robić wrażenie. Myślała już tylko o spotkaniu...

Nie widzieli się lata! Właściwie zapomniała, jak brat wygląda. Była małą dziewczynką, kiedy udał się na Wschód. Nowy Jork, Waszyngton - to były nazwy, które towarzyszyły wzdychaniu matki przy czytaniu rzadkich listów, jakie stamtąd nadchodziły. Potem wojna. Służba dla dobra kraju. Raz przysłał fotografię. Uwiecznił się z grupą mężczyzn. Siedział w środku, wyprostowany, najwyższy, przystojny. W tej fizjonomii zaklęty został jej ideał mężczyzny.Czy w ogóle ktoś mógł do tego wzorca dorównać? wzruszyła ramionami. Ale od tamtej fotografii minęło kolejnych kilkanaście lat.
- Nie będzie pani przeszkadzać, jeśli zapalę fajkę? - głos pana Simona wrócił ją z krainy rozmarzenia. Jeszcze w niej jednak tkwiła, bo miast zwykłej zrzędliwości kiwnęła tylko przyzwalająco głową. Dopiero teraz zwróciła uwagę na jego szlachetność rysów twarzy. A może tylko się jej tak wydawało. Szpakowate włosy miał elegancko przycięte, zadbane wąsy i doskonale skrojoną marynarkę.
Mężczyzna nabił cybuch tytoniem. Po chwili poczuła zapach, jaki przed laty towarzyszył jej dzieciństwu. Ojciec i dziadek palili fajki. A nawet kiedyś zauważyła matkę, jak zaciąga się dymem. I nie robiła tego ze wstrętem. Wręcz przeciwnie. Widać, że sprawiało jej to przyjemność? "Ciekawe czy brat pali?"- pomyślała. "I, co pali?" - dodał jakiś wewnętrzny głos. Oczy zaczęła same odmawiać posłuszeństwa. Miarowy stukot kół jeszcze bardziej oddalał ją od wagonu... tych ludzi... fajki pana Simona...
(koniec odcinka 5)

Brak komentarzy:

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.