środa, marca 06, 2013
Caduta / Burza odc. 5
Cela była mroczna i wilgotna.
Przykuty do ściany mężczyzna zmarł o świcie. Jeszcze o świcie
pomstował panu Bogu za los, jaki mu sprawiono pod koniec życia. Nie
zginął na wojnie, nie zabrała go zaraza, dwukrotnie przeżył
napaść zbójów, na koniec trafił w tą otchłań piekielną, w
której nikł z każdą godziną. Ciężka obręcz na szyi wżynała
się w jego wychudzone ciało. To był żałosny koniec człowieka,
który uważał się przez całe swe życie wybrańcem losu. W tym
miejscu chyba już nie było Boga, skoro pozwalano na taką
niegodziwość.
Pośród spędzonych tu dusz jedna musiała zwrócić uwagę. Siwy
starzec z długą brodą, którego drżące ręce albo przerzucały
paciorki różańca, albo wyświechtane kartki „Nowego Testamentu”.
Trudno było w tym pokutnym dziadzie odnaleźć dawną chwałę rodu
Scoliarii. Pyszny strój, zdobny w klejnoty i szarfy dawno zamienił
na żebraczy habit franciszkanina. Usta nie ciskały już gromów,
przekleństw i plugawych słów. Od lat głosił słowo boże. I nie
wiedzieć, kiedy bardziej był straszny, gdy orężem dosięgał
niezdobytych wcześniej twierdz i brał, co jak mniemał mu tylko z
przyrodzenia należało się, czy teraz, kiedy obuty w nędzne
sandały i wspierający się słowem Boga kruszył natury zadziorne,
i rzucał w twarz każdemu napotkanemu wielmoży i biskupowi jego
zbytkowny żywot, brak umiaru i pohamowania w rozpuście oraz
jedzeniu. Nawet papież Klemens nie miał spokojnego snu, a Hadrian
nawet ujął się za nim, kiedy zawistne podszepty niemal skazywały
go na stos. Dla jednych był nowym wcieleniem świętego Franciszka,
dla drugich wichrzycielem i wrogiem ładu, i porządku publicznego,
który sam pan Bóg miał ustanowić! A on tylko mawiał tłumom i
purpuratom: „Występni, którzy nie słuchacie słowa Pana Naszego
nie wejdziecie do Raju, bo zaprawdę powiadam wam, którzy w grzechu
jesteście na poniewierkę i piekielne męki wydani będziecie!”.
Pochwycono go i wrzucono do tego lochu pośród opryszków, łajdaków
i ludzi zepchniętych do tego przedsionka nicości przez zawiść,
zazdrość lub strach. Bruno Scoliarii dla każdego miał dobre
słowo, w każdym widział błądzącego i wątpiącego człowieka.
Wierzył, że uchronił kilka dusz przed wiecznym potępieniem.
Jednego, zatwardziałego kamienia nie umiał stopić: księcia di
Verroniego. Ostatnia rozmowa skończyła wydaniem go w ręce oprawców
i sądu, który skazał go na spalenie na stosie. Dzień spotkania z
Panem miał nadejść dziś.
- Ksiądz nie boi się?- zapytał skulony, jak zbity pies mężczyzna,
który zeszłego lata był zamożnym chłopem, ale popadł w konflikt
z poborcą, którego książę przysłał do jego wioski i skończyło
się wszystko. Powiadano, że poborcy po prostu wpadła w oko nadobna
małżonka chłopa...
- A czego mam się bać, synu?- usłyszał starczy, niski głos.-
Spotkam się z Panem Moim. Jest-że większa nagroda, za życie moje?
- Ale... przecież... oni...
- Wybaczam im, jak nauczał Pan nasz, bo zaprawdę nie wiedzą, co
czynią!
- Spalą księdza, jak heretyka!
Nie odpowiedział. Przerzucił tylko oczko różańca.
- I ja paliłem!- sapnął wreszcie. Chwilę zamyślił się, jakby z
mroków pamięci wygrzebywał straszliwy głaz.- Puszczałem z dymem
domy, zamki, ścierałem z powierzchni świata całe wioski. I ludzi
paliłem...
- To prawda, co o tobie mówią?- z niedowierzaniem zapytał chłop.-
A ja myślałem, że to tylko plotki.
Patrzył na starca wystraszonymi oczami. Słyszał o najazdach
zbrojnych na jego wioskę, o tym, jak wymordowano rodzinę jego
dziadka Carla. Ten człowiek mógł mieć ręce splamione i jego
krwią. Odsunął się od niego.
- Odrażające?- usłyszał pytanie.
- Tak, ojcze Bruno. Odrażające!
- A ty, nigdy nie zbłądziłeś?- zapytał go, a w głosie tym nie
było przygany, ani wyrzutu.- Nikomu ani kury, ani jabłka z nie
swojego ogrodu nie przywłaszczyłeś? Nie pożądałeś żony
bliźniego swego? Znaczy, że nie żyłeś, tylko rosłej, jak
trzcina. Bez celu.
- Ale to co innego, ojcze...
- Grzech jest grzechem!- zasępił się. Po chwili dodał: Robiłem
rzeczy potworne i pewnie tkwiłbym w błędzie do dziś, ale Pan
umiłował się nade mną. Rozumiesz? Stałem się rycerzem Pana!
Zamiast oręż wziąłem to – i wskazał na różaniec i Pismo.-
Nie mam innej broni nad słowo, które głoszę. Szydzono ze mnie,
nazywano błaznem i durniem. Rodzina mnie nie rozumiała, przyjaciele
odstąpili, panowie potępili, kościół... Nie, kościół nie
wyrzekł się. To tylko wilki, które są w owczarni Pana zepchnęły
mnie z drogi! Ale tylko zepchnęły! Droga jest jedna i cel jest
jeden!
- Jaki?
- Zbawienie!
- Spalą cię, ojcze! Nas powieszą. I za, co?! Pan tego nie widzi?!
- W gniewie swoim nie ślepnij. Bo kto Pana odstępuje, ten skazuje
siebie...
- Co byłem winny?! Di Verroni może nas tu zagłodzić na śmierć,
z żony mojej uczyniono nałożnicę tego podłego Luci Qassi! Sam
bym go utopił! Tymi rękoma! Płaciłem podatki... Nawet zaszłego
roku, kiedy była susza nie ociągałem się. Jęczałem, ale
płaciłem! Zgniję tu! W imię czego? A ten tam? Powiadali, że był
kupcem. W Ziemi Świętej był, świat widział. I sczezł, że tylko
na uciechę szczurom. Ile z niego zostało?! Skóra i kości?! I
gniew, który zabrał ze sobą. Do grobu? To jest grób ojcze Bruno?
- Módlmy się.
Ojciec Bruno podniósł się. Musiał to być za młodu postawny mąż.
Szerokie ramiona ugięły się pod ciężarem wieku i doświadczenia.
Siwa broda czyniła z niego patriarchę, jakiego oglądano na
freskach i płótnach mistrzów. Podniósł ku górze drżącą dłoń
i donośnym głosem zaczął:
- Ojcze nasz...
A głos jego roznosił się po całej celi, niczym dzwon. Podnosiły
się wycieńczone głowy, upadające dusze, smutkiem zapełnione oczy
i drżące usta. Na początku niemrawo, ale z czasem coraz więcej
głosów dołączało się.
- ...przyjdź królestwo Twoje...
Trzy osoby uklękły w rogu. Jakaś kobieta patrzyła na kikut prawej
ręki i zaczęła ocierać spłakane oczy.
- ...jako w niebie, tak i na ziemi...
Ojciec Bruno rósł w ich oczach na miarę jakiegoś olbrzyma. Stał
wyniosły, ale nie dumny. Zdawało się zaraz za jego plecami
wyrośnie hufiec anielski. Ktoś nawet jęknął, jakby natchniony
słowami modlitwy. Jedni widzieli w nim Mojżesza, drudzy opętanego
szaleńca.
- ...i odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy...
- ...naszym winowajcom!- podniósł się chłop. Słowa modlitwy
stawały się spowiedzią każdego z nich. Moc słowa dodawała wiary
i kazała patrzeć na siwego starca, który kiedyś tratował i
mordował maluczkich, a teraz prowadził ich drogą do Pana, na
spotkanie z Stwórcą.
- Święty!- wyrwało się z ust kobiety z kikutem.- Święty!
I nagle ruch się pomiędzy więźniami uczynił, jakby już nie byli
rzuceni w to nędzne miejsce. Nagle zgniła słoma stała się
posłaniem godnym królów, a oni kohortą Syna Bożego. Zaczęto
cisnąć się do ojca Bruno. Dotykać jego stęchłego okrycia,
muskać jego brody. Trzęsące się dłonie dotykało jego rąk. Usta
całowały w policzek!
- Święty!...
Podniósł się jeden szloch. Ojciec Bruno nad każdym czynił znak
krzyża. Oczami widział Pana swego.
- ...i nie wódź nas na pokuszenie, ale nas zbaw ode złego!
-
Amen! Amen!- niosło się po celi, jak po katedrze, odbijało o
sklepienie, niczym najcudowniejsze gotyckie spojenie. Ojciec Bruno
ukląkł przy ścianie, na której czyjeś ręce wydrapały krzyż i
słowa: „Memento Mori” („pamiętaj
o śmierci”).
(c. d. n.)
Ten fragment natchnął refleksyjnie i skłonił do rozważań zawartych w biblijnej Księdze Koheleta- nad sensem istnienia i celem ludzkiego życia.Eh , ale póki co, cieszę się dzisiejszym słońcem i wychodzę na szybki marsz, łapać luksy, to najlepszy sposób na utrzymanie dobrego nastroju.
OdpowiedzUsuńA mnie mobilizuje nasza korespondencja do powrotu i czytania raz jeszcze. Sam nie wiem, jaki nastrój mnie ogarnął, że to się tak religijnie zrobiło. Zacząłem nawet pisać dalsze losy ojca Bruno, ale coś mnie wytrąciło i szukam tego w komputerze i znaleźć nie mogę? Słońce w Bydgoszczy też przednie.
OdpowiedzUsuń