poniedziałek, lutego 05, 2024
Kartki z podróży - IX - rejs
Ta "Kartka z podróży" od innych kartek inna! W Y J Ą T K O W A ! N I E Z W Y K Ł A ! Prawdopodobnie J E D Y N A w swoim rodzaju! Nie mam, co do tego wątpliwości. Moje pisanie ograniczy się do wstępnych akapitów. Nie mnie się mądrzyć o morskich podróżach, skoro w życiu przeżyłem godzinny rejs po Bałtyku. Nie oddawałem wprawdzie pokłonu Posejdonowi lub Neptunowi (niepotrzebne skreślić), ale kiedy zszedłem na ląd jakoś dziwnie reagował mój błędnik. Cały czas miałem wrażenie, że jeszcze mnie kołysze szum fal?
Oto przed nami R E J S ! Ale nie tam byle kajakiem po Zalewie Koronowskim czy nawet jachtem po jeziorze Naroczy. P r a w d z i w y ! M o r s k i ! Pod żaglami! Przeszło 40-ści metrów długości, wyporność 342 tony, szerokość 8 metrów, powierzchnia ożaglowania 830 m², 15 żagli, 3 maszty, wysokość masztów 32 metry! Czuję się, jakbym był konferansjerem na festiwalu w Sopocie w epoce słusznie minionej, kiedy wyliczano ile to żarówek, kabli itp, itd. zainstalowano w Operze Leśnej. A to wszystko parametry żaglowca, trójmasztowej barkentyny STS "POGORIA". Te mądrości techniczne, rzecz jasna, zapożyczyłem z Wikipedii. Wszystko działo się pod czujnym okiem pana kapitana Artura Pierzyńskiego oraz oficera Jacka Ruszczyńskiego, którego cenną wypowiedź znalazłem w Internecie, na portalu Dziennika Bałtyckiego: "Jako oficerowie największą wagę kładziemy na bezpieczeństwo. To mniej
interesuje młodzież, bo oni chcieliby jak najszybciej płynąć na pełnych
żaglach. Dla młodzieży jest to bardzo emocjonujące przeżycie. Szkolenie
zaczyna się już dzisiaj i będzie trwało nie tylko do końca rejsu, tego
co może zdarzyć się na morzu, uczy się całe życie".
Oto, co przed nami, tj. R E J S , jaki stał się udziałem mego ucznia i wychowanka Vincenta Knoppa (rocznik 2004). Rzecz odbywała się między 7 a 23 kwietnia 2022 r. Nie ukrywam, że czekałem na tę relację trochę, trochę, trochę - i już się bałem, że nie dane mi będzie jej tu zaprezentować. Cały ten materiał ikonograficzny i tekstowy dotarł do mnie pod koniec wakacji 2023 r. Późniejszy bieg moich życiowych zdarzeń skutecznie umożliwił mi pracę nad tą "Kartką z podróży". I na tym kończę swe gadulstwo. Ja, szczur lądowy odmeldowuję się. Moja ingerencja w tekst miała charakter wyłącznie techniczny. Niczego nie cyzelowałem. Jeszcze słówko o swojej egzaltacji sześćdziesięciolatka: jeśli chodzi o morskie wyczyny, to wychowały mnie relacje Leonida Teligi (1917-1970), Krzysztofa Baranowskiego (rocznik 1938), Kuby Jaworskiego (1929-2005), Krystyny Chojnowskiej-Liskiewicz (1936-2021) czy Henryka Jaskuły (1923-2020) - chyba podaję w dokładności chronologicznej odbytych samotnych rejsów dookoła świata. Aha! książki panów Teligi i Baranowskiego w moim księgozbiorze: "Samotny rejs Opty" i "Polonezem dookoła świata".
* * *
Początek rejsu zaczynał się w Gdańsku. Stamtąd odbierał mnie autokar. Oczywiście zanim wsiadłem do niego pożegnałem się z mamą, która nie wiem dlaczego cały czas pytała czy na pewno chce jechać samemu za granice… Po tym krótkim, ale jakże ciężkim rozstaniu moją następną obawą było towarzystwo, z którym spędzę najbliższe 2 tygodnie. Na szczęście problem się dosyć szybko rozwiązał, ponieważ po wejściu do pojazdu zapoznałem się ze znajomymi, którzy byli w moim przybliżonym wieku.
Droga na samą Pogorię była męcząca. Trasa autokaru biegła z Gdańska do Warszawy i dopiero mogliśmy się kierować na Cherbourg. Oj było ciężko. Momentami nie dało się już siedzieć, no ale tak to już jest z dłuższymi wyjazdami na czterech kółkach.
Chwila, w której usłyszałem, że jestem blisko naszego celu, bardzo mnie ucieszyła. Jeszcze nie byłem świadomy ilości wnoszenia worków i toreb na statek, ale ostatecznie nie było tak źle, w końcu uczestników było też dużo.
Z momentem wejścia na statek zmartwiłem się trochę, ponieważ uświadomiłem sobie, że nigdy nie byłem „na wodzie” dłużej niż 4 godziny, a na takim dużym obiekcie to już w ogóle. Na szczęście moje zakłopotanie zostało zapomniane w momencie, pierwszego apelu. Wtedy dowiedziałem się z kim zostałem przydzielony do wachty. Dla wyjaśnienia, to jest taka grupa w której najwięcej czasu się spędzało, ponieważ razem z nią wypełniano się wszystkie zadania przydzielone w odpowiednim czasie. Na każde z nich przypadały cztery godziny. Jednym z nich było dbanie i organizowanie się w kambuzie, czyli takim głównym pomieszczeniu, gdzie się jadło, ale również grało w karty lub w gry, kiedy miało się na to czas. W tym samym czasie trzeba było czyścić podłogi oraz łazienki. Innym zajęciem była konserwacja statku pod komendą bosmana. A ostatnim i najciekawszym było pilnowanie statku, aby płynął w odpowiednim kierunku i zapisywanie wszystkich potrzebnych danych.
Wracając do samego rejsu, w Cherbourgu po apelu znalazło się dla mojej wachty trochę czasu, aby wyjść na miasto. Pochodziliśmy i podziwialiśmy tamtejsze piękne ulice oraz pomniki. Między innymi zrobiłem sobie zdjęcie przy pomniku znanego Napoleona na swoim rumaku. Od razu sobie pomyślałem, że muszę to pokazać mojemu wychowawcy, wielbicielowi Bonapartego.
Po długim dniu jak wróciliśmy na nasz polski skrawek na wodzie wreszcie można było się położyć do swojej koi.
Nazajutrz pamiętam, że rozpoczynaliśmy wachtę kambuzową, co oznaczało, że trzeba przygotować śniadanie dla wszystkich. Niestety nie wszystko poszło tak jak miało pójść, bo na sam początek o mało bym się nie spóźnił a część mojej wachty zaspała i trzeba było samemu trochę popracować, ale jak to się mówi „ co nas nie zabije to nas wzmocnij”. Po tym jak już jedzenie było gotowe trzeba było pozmywać naczynia. Niestety nikt nie był chętny, więc sam z Markiem wzięliśmy się za mycie naczyń. Okazało się, że mimo ścisku który przy tym zmywaku nam towarzyszył, dosyć dobrze współpracowaliśmy i obydwoje mianowaliśmy się „duo zmywaka rejsu”. Kiedy skończyliśmy to zadanie przeszedł czas na drugie, jakim było wysprzątaniem wszystkiego, więc nie czekaliśmy i od razu braliśmy się do roboty. Oj jak zmęczenie wtedy przybierało na sile. Najlepsze to było to, że potem jeszcze szliśmy na pokład nawigować. W międzyczasie też wypłynęliśmy, więc na szczęście okazało się to najprzyjemniejsze z wszystkich zadań. Po tym wszystkim była chwila odpoczynku a potem wszystko od nowa. Z czasem nabierało się już rozbiegu z tym wszystkim.
Dni mijały jeden za drugim. Oczywiście każdy się różnił od siebie, bo parę dni po wypłynięciu z Francji trafiliśmy do Plymouth. Osobiście mnie to jakoś nie cieszyło, ponieważ wiedziałem, że niestety nie wyjdę na ląd z powodu braku paszportu. W tym wypadku zdecydowałem, że wezmę wachtę nawigacyjną za innych żeby chociaż oni mogli cieszyć się wolnym czasem. Było to dosyć nudne zajęcie, bo tak jak w morzu pilnowało się kursu statku, tak w porcie się siedziało i pilnowało żeby nikt nie proszony nie wchodził. Mimo tego, że staliśmy przy boi z jakieś 500 m od brzegu kapitan nakazał dalej pilnować Pogorii, więc to też robiliśmy. Minęły bodajże niecałe 2 dni i nareszcie wypływaliśmy. Zapowiadało się ciekawie…
Zatoka Biskajska miała pseudonim „łamacza masztów”. Ajaj, to było trochę przerażające. Ostatecznie jednak okazało się tam spokojnie. Nie wiem, kapitan narzekał na brak wiatru a ja się cieszyłem właśnie. Ja myślę, że usprawiedliwieniem dla Pana Artura jest po prostu fakt, że jest marynarzem. Mijały jeden dzień za drugim i z czasem przekonywałem się że te nocne wachty nawigacyjne wcale nie są takie złe. Można było w ciszy i spokoju w miarę możliwości oglądać niebo. Dzięki mojemu oficerowi Panu Jackowi co nieco się dowiedziałem o konstelacjach. W sumie pogoda nam bardzo sprzyjała do takich lekcji, bo jeszcze nigdy mi tak mocno gwiazdy nie błyszczały nad głową. W dosyć krótkim odstępie czasowym spotkaliśmy również morskich przyjaciół jakimi były delfiny. Ach, jak one sobie fajnie pływały, aż kusiło żeby samemu wskoczyć i popływać z nimi! Jedynym zmartwieniem było tylko czy by mnie złapali z powrotem na tę Pogorię. Jestem pływakiem, ale obawiam się, że z samego środka Zatoki Biskajskiej chyba bym nie dopłynął do brzegu. Zatem zostałem na pokładzie.
Po chyba 4 dniach samego płynięcia wreszcie spotkaliśmy ląd. To była najdłuższa izolacja w moim życiu. Dawno nie odciąłem się od mediów na taki długi czas, ale przyznam, że całkiem przyjemnie mi się żyło bez zasięgu. Samo wpłynięcie, tym razem na szczęście do portu, to była prosta operacja, nic nowego ani nadzwyczajnego. Oczywiście to zasługa Długiego (mechanika) , który dosyć zgrabnie manewrował Pogorią przy pomocy pilotów, którzy wyjaśniali mu jak płynąć, aby nie wpaść w żaden mocniejszy prąd. A Coruña to był pierwszy dla mnie taki przystanek. Pierwsze chwile na lądzie po ponad tygodniu były lekko chwiejne. Mój błędnik musiał się odnowa zresetować i wypoziomować. Z czasem również wyszedłem z moją Wachtą na miasto. I wtedy wróciłem do rzeczywistości…
Przypomniałem sobie, że jutro jest Wielkanoc a ja jestem na drugim końcu Europy i nie będę w stanie zjeść mojej ulubionej potrawy. Jeszcze żeby było lepiej, to rodzina wysłała mi na następny dzień zdjęcie jak siedzą przy stole i się delektowali pysznymi daniami. Ach! jak ja im zazdrościłem. Na Pogorii na ten odświętny czas mieliśmy gości na pokładzie ze Szwecji. Z tego co się orientowałem była to marynarka szwedzka. Zjedli z nami jajka, niestety za dużo nie rozmawiali, chociaż wcale im się nie dziwie. No i poszli pokazać nam swój statek. Niestety nie mogłem go zobaczyć, bo znowu miałem wachtę kambuzową. No cóż … takie życie żeglarza. Chwilę później znowu mieliśmy przerwę na wyjście w miasto, gdzie zwiedziłem przepiękne kościoły oraz jakże egzotyczne miasto. Tam było cudownie. No może troszeczkę za ciepło, ale nie ma co narzekać, w Polsce by mi było za zimno. Na następny dzień już niestety wypływaliśmy w ocean.
To mnie bardzo ciekawiło. Sam pobyt na tak dużym akwenie wydawał się interesujący, ale w ostateczności oprócz kolorowych ryb nic innego nie widziałem. Jedynie ten bezkres po jednej stronie. Chociaż później okazało się, że to były tylko pozory. Pewnej nocy, akurat na mojej wachcie nawigacyjnej, złapał nas sztorm. To jest noc, której nigdy nie zapomnę. Wiatr 10 w skali Beauforta, fale 4 metry, aż zalewały naszą „łajbę”. W tę pogodę pamiętam, że przed samą wachtą nie mogłem spać, bo tak bujało, że aż spadłem z mojej koi. Jak się kładłem nie przewidziałem takich warunków, no bo skąd to niby miałem wiedzieć?! Dlatego też nie zablokowałem sobie, żeby nie wypadać no i przydarzyło mi się, ale w sumie to jest najmniejsza groza tej nocy. Myślę, że najbardziej się przestraszyłem, jak z polecenia kapitana sterowałem statkiem a inni załoganci zmniejszali powierzchnię żagli. Wtedy właśnie wchodzili na reje, wzdłuż masztu, wysoko nad pokładem. Jeden zły ruch i jak nic by wypadli za burtę, a w taką pogodę nie dałoby rady uratować człowieka z wody. W moment byśmy go zgubili z pola widzenia. Fale oczywiście były takie ogromne i silne że ja stojący na mostku miałem zalane całe spodnie i buty. Dosłownie, nie miałbym zabezpieczeń to bym odpłynął. Oj tak, to będę jeszcze długo wspominał.
Jeszcze te zupy które wylewały się poza wazy. Podobno Pogoria w pewnych momentach miała pochył ponad 30 stopni, co jak na 300 tonową maszynę nie jest mało. W nocy kąpać się nie dało więc można było sobie darować. Samo mycie zębów było ciężkie bo trzeba było celować w strumień wody który tak jak statek cały czas się ruszał. No i w taki prosty sposób w krótkim odstępie czasu pokonaliśmy ponad połowę półwyspu Iberyjskiego w moment. To było naprawdę niesamowite, teraz już wiem co to znaczy mieć ciarki na rękach z wrażenia...
Resztę rejsu już niestety przeczekaliśmy za portem, ponieważ za szybko przypłynęliśmy i nie chcieli nas wpuścić. Pamiętam, że z kolegami i koleżankami po raz pierwszy mieliśmy czas żeby pograć w karty. Po dwóch chyba dniach przeczekania wpuścili nas do portu i razem z moją koleżanką panią oficerką oraz oficerem i kucharzem udaliśmy się do portu w Lizbonie, żeby polecieć samolotem do Warszawy. Niestety jak to linie lotnicze często tak mają, opóźnienie wystąpiło i to nie małe, ale sam fakt, że wreszcie usiadłem w samolocie mi to zrekompensował.
To był mój pierwszy lot, a jedyne, co pamiętam to moment startu i moment lądowania, resztę podróży przespałem. Mimo wszystko cały rejs szkoleniowy uważam za bardzo udany i niesamowity. Jestem niezmiernie wdzięczny panu Andrzejowi Uzdowskiemu z klubu UKS Osiek, w którym uprawiałem windsurfing, za danie mi możliwości wzięcia udziału w takie przygodzie życia. Nie mogę również zapomnieć o Rodzicach, którzy mimo niemałych kosztów finansowych oraz psychicznych pozwolili mi to przeżyć. No i dziękuję również wychowawcy za danie „zielonego światełka” i stanie murem za mną jak ktoś się denerwował, że zniknąłem ze szkoły na dwa tygodnie.
„Nie wierze chyba widzę ląd” i wielka frajda, bo nareszcie był kontakt ze światem. Taka właśnie była nasza reakcja. Oczywiście pierwsze co z kolegą sprawdziliśmy to był wynik meczu piłkarskiego, ale co bardziej mi utkwiło w pamięci to ptaki. Pierwszy śpiew ptaka, który przyleciał do nas to był miód na moje uszy.
Suplement 2:
No
i ostatnia część żeglugi. Płynęliśmy wtedy z wcześniej zaprezentowanej,
hiszpańskiej Coruña. To było coś… Noc, której nigdy nie zapomnę.
Cały mokry, nie wyspany i do tego stres, bo 10 w skali Beauforta to nie
przelewki… Pogoria przepłynęła wtedy dwieście pięć i dziewięć
dziesiątych mil morskich w ciągu doby. Sam kapitan był zaskoczony, a to
nie zdarzało się często.
Dziękuję, trochę z wprawy wypadłem, ale się starałem jak tylko umiałem
* * *
To ja dziękuję za niezwykłą podróż.
Brak komentarzy:
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.