czwartek, marca 02, 2017

Arizona Mountain Man odcinek 2

Roy Wern nie poganiał konia. To byłoby nieludzkie. On też był zmęczony. A do tego oblodzone kamienie strumienia nie ułatwiały przeprawy. Dwa pozostałe konie/luzaki uginały się pod ciężarem ładunku. Skóry. Głównie bizonie. Rok był niby dobry. Ale nie tak, jak jeszcze kilka lat temu, kiedy brunatne morze płynęło nieprzerwanym zdawało się strumieniem przez prerię. Dziękował Bogu, że nie dał się skaptować angielskim czy holenderskim turystom na polowanie. Mieliby się z pyszna. Całe połacie prerii puste? Ani jednego byka czy krowy? Klął pod nosem. Był bezsilny. Jak wielu stawiał sobie pytanie: dlaczego?! Czy naprawdę barbarzyństwo jego białych współbraci odarło tą krainę z prawdziwego króla?! Pamiętał wyprawy, na których setkami kładli byki... Teraz też jeszcze ich skóry wiózł, ale nie w ilości, o jakiej mógł marzyć... Nikogo nie interesowało, że zapędzał się za kilkoma sztukami tak daleko, że padł mu jeden koń, wilcy zjedli dwa muły! Nikogo... To był jego interes.


Schodził z gór. Zimno dobijało go. Nie przypominał sobie równie siarczystej zimy. I tak długiej. Słońce stawało już coraz wyżej. Rzucało za nim milczący cień. Strumień był wartki. Jeden z luzaków ślizgał się niepewnie stawiając kopyta. Po chwili przeszli.

- Zrobimy postój moje panie?
Dosiadał klaczy. Oba luzaki były klaczami. Wychodziło na to, że on jedyny był samcem?
Zeskoczył z grzbietu. Jął odczepiać luzaki, kiedy usłyszał za sobą jakby charknięcie. Powoli zaczął się odwracać.
- No! No! No! Nie tak ostro - usłyszał stanowcze. Bez oporów zaczął podnosić ręce. Tego nauczyło go życie gór. Ludzie tu twardzi, często bardzo nerwowi. Najpierw strzelają, a później pytają. Trudno się im dziwić. Mają tu tak niewiele, a tu zjawia się jakiś nie wiadomo kto i może im to zabrać. Może po prostu zabić. Kto się za nimi ujmie? Szeryf? Ten jest daleko. Sprawiedliwość jest daleko. Tą tu wymierzała dubeltówka lub rewolwer. Nie wiedział, co w niego mierzy.
Nagle poczuł, że coś koło jego stóp zakotłowało się. Pies? Ale ani myślał wdzierać się kłami w jego łydkę. Wręcz przeciwnie zaczął się łasić. 
- Dragon! Co robisz gnoju! - usłyszał ni to stanowcze, ni to zmieszane za sobą. - Bierz go!
Ale pies nie myślał wykonywać poleceń. Roy odetchnął z ulgą.
- To ty Boot?
Po drugiej stronie zapadało niezręczne milczenie.
- A bo... co...
Roy zaczął opuszczać ręce.
- Łapy w górę, bo ci... ci... jaja odstrzelę!
Roy zaryzykował. Odwrócił się. Strzał nie padł.
- Nie poznajesz stary durniu? - krzyknął do mężczyzny, który cały czas nerwowo ściskał dubeltówkę. Dwie ogromne dziury lufy wycelowane pozostały na wysokości jego korpusu. - To ja!
- Jaki ja?!
- Roy!
- Hamilton?
- Nie, Lincoln! Odwaliło ci od tego mrozu?! - krzyknął, bo już sam nie wiedział czy staremu zawodził wzrok czy mieszało mu się od samotności.- Roy Wern!
- Wern? - z niedowierzaniem zapytał. - Syn Clinta?
- Co mam ci teraz całe drzewo genealogiczne wyśpiewać?
- Ty nie bądź taki mądry! - nie spuszczał z tonu.
- Mam zacząć od Adama i Ewy czy starczy  od "Mayflower"? W 1620 r. prapraprapradziad John Wern przypłynął, aby w tym dzikim kraju krzewić wiarę i zasiać niekoniecznie koniczynę. Mam ciągnąć dalej?
Mężczyzna z bronią był najwyraźniej zakłopotany.
- A jak zmarł stary Clint Wern?
- Ten dalej swoje?!
- Mów, bo odwalę z dwóch rur! Widzę, że wieziesz to i owo, to mi  się bardzo opłaci takie spotkanie!
- Będziesz się smażył w piekle Svenie Ericssonie, zwany Boot!
To już rozbroiło starego. Opuścił broń.
- Roy? - zawołał z niedowierzaniem. - Roy!
- A ty myślałeś, że wielka stopa?
Stary odrzucił karabin i rzucił się ku Royowi. Zaczął go witać, ściskać, targać prawicę.
- Nie widziałem człowieka odkąd śnieg spadł! To już będzie...
- Od października - pospieszył z wyjaśnieniem Roy.
- A nawet wcześniej, bo ja już we wrześniu...
Przerwał obściskiwanie i przyjrzał się Royowi. Klepnął go przyjaźnie po plecach.
- Ale się cieszę! Ale się cieszę!
- Chwilę temu mało mnie nie zabiłeś. Z tej rury, to może mierz w grizli. 
- Ale się cieszę!
- A Mała Ruth już nie grzeje twego starego tyłka? - zainteresował się.
- A to... szmata... Uciekła do tego golibrody Vincenta! Parszywe Włoszysko!... Niech pan Bóg mi wybaczy, ale kiedyś pojadę do Europy!
- Po co?
- Nasrać na Włochy!
- Taniej będzie kupić sobie mapę i wtedy na nią... 
Tą humorystyczną wymianę zdań przerwał... strzał. Jeden, krótki. Stary odskoczył od Roya. Jego dubeltówka leżała na tyle daleko, że dobiegnięcie do niej raczej nie miało sensu. "Stary dureń!" - myślał o sobie.
- Indianie?
- Obawiam się, że nie. Wioski też nieźle zasypało.
Na polanę wjechało czterech jeźdźców. Trzech miało wycelowane w nich swe rewolwery. Ucieczka czy podjęcie walki? Bez szans. Bez sensu!... Dragon zaczął szczekać. Strzał koło niego sprawił, że nagle zamilkł.
- Głupie bydlę! - warknął stary. Pies tylko zaskomlał.
Ten na młodym gniadoszu objechał ich dookoła. Trzej pozostali stanęli na odległość strzału. Ten bez wyciągniętej broni spojrzał na nich spod ronda swego ciemnego kapelusza:
- Jakie piękne rodzinne spotkanie?! - padło z jego ust.
- A tobie, co do tego? - Roy nie myślał pokornieć tylko dlatego, że dał się tak podejść przez kilku oprychów.
- Twardy, szefie! - parsknął ten z lewej na karym wałachu. Lufa jego winchestera nie pozostawiała złudzeń, co do intencji jej posiadacza.
- Każdy jest twardy... na początku... - z ironią rzucił ten nazywany "szefem". - Dobra. Nie mamy czasu na pogaduszki. Może innym razem. 
- Ja bym mu nie radził - zarechotał ten z lewej i poprawił karabin, który opierał na głowie konia.
- Ja też... ale widać... pyskaty... nie zna tutejszych...
- Obyczajów!
W tym czasie ten na młodym gniadoszu wyciągnął z kabury przy siodle karabin Roya. Zaczął odwiązywać luzaki.
- Może dojdziemy do jakiegoś porozumienia? - Roy czuł, że to i tak nie ma sensu. Stary zaczął się trząść. Pies tylko cicho zawodził.
- Myśmy się już porozumieli! - parsknął szef. - Bierzemy towar, odbieramy broń i puszczamy wolno.
- Ale wilki... - próbował oponować stary.
- Twoje stare gnaty na nic się im nie przydadzą! - wysilił się na dowcip ten z  czwartego konia. Reszta zawyła radośnie, a ten z młodego gniadosza strzelił na wiwat.
- To my mielibyśmy do panów wszystko... - oznajmił szef. 
Bezradność Roya była dla niego straszliwą katuszą. Rzuciłby się choć na tego, co mu rozbroił konia, ale dwie lufy odbierały sens oporu. A jeszcze był ten niby szef.
- Mamy szefie skór, że ho ho... Popijemy tęgo!
- I wydupczymy to i owo... - dorzucił drugi.
- Jeszcze jedno - szef zawrócił, obrócił swego konia i wydobywszy rewolwer oddał strzał! Koń Roya ryknął i runął w śnieg.
- Oszalałeś?! - wyrwało się Royowi. 
Nad nim wyrósł szef. Mierzył z konia prosto w jego czoło.
- Jeszcze jedno słowo... a... będziesz wierzgał, jak to bydlę!
Natarł koniem na niego.
Roy odskoczył. Stary potrącony upadł.
- Żegnam panów!

(c.d.n.)

Brak komentarzy:

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.