niedziela, lutego 26, 2017
Arizona Mountain Man odcinek 1
- Cholerna zima! - westchnął po raz
nie wiadomo który Gordon Fox. Spojrzał na szklaneczkę przed sobą. Znowu
była pusta? Pogrzebał w kieszonce od kamizelki. Wydłubał jakieś
zapomniane centy. Drżącymi rękoma liczył. I doliczył się. Z triumfalna
miną, jakby co najmniej powalił Sitting Bulla, rozsypał drobiazgi po
blacie baru. Barman Peter Craft przyjrzał się z niedowierzaniem tej
drobnicy.
- No i nie gap się, jakbyś trafił na gówno zamiast żyły złota! Jest jeszcze na kolejkę- burknął Gordon Fox.
- No i nie gap się, jakbyś trafił na gówno zamiast żyły złota! Jest jeszcze na kolejkę- burknął Gordon Fox.
-
A może to znak z nieba, że masz po prostu dość i trzeba do domu. Twoja
stara później mnie się czepia w kościele, że ciebie rozpijam! - uderzył
pięścią w ten sam blat, aż drobiazgi podskoczyły. - A, co to do cholery
ty nie masz swego rozumu?! Może jeszcze odpowiadam za gradobicie w
Oklahomie, co?! Idź stary do domu. Zachowaj te centy na jutro.
- Cholerna zima i cholerna twoja pyskata gęba Craft! - rozjuszył się Gordon. Tracił już równowagę między światem realnym, a swoimi możliwościami. Barman doskonale to wiedział. Może kto inny wykorzystałby to, ale nie on. Z drugiej strony nie chciał znowu zadzierać z panią Fox, która w stanie wzburzenia była chyba bardziej groźna niż rozjuszone stado bizonów. A na punkcie swego ślubnego miała lekkiego kręćka. W końcu aptekarz, to była nie taka sobie figura w Blacktown.
- Cholerna zima i cholerna twoja pyskata gęba Craft! - rozjuszył się Gordon. Tracił już równowagę między światem realnym, a swoimi możliwościami. Barman doskonale to wiedział. Może kto inny wykorzystałby to, ale nie on. Z drugiej strony nie chciał znowu zadzierać z panią Fox, która w stanie wzburzenia była chyba bardziej groźna niż rozjuszone stado bizonów. A na punkcie swego ślubnego miała lekkiego kręćka. W końcu aptekarz, to była nie taka sobie figura w Blacktown.
-
Lej sukin... Kochany Pete... - zmieniał ton spragniony Gordon Fox. -
No, powiedz stary, a... do... kogo przyjdziesz... po pigułki? Albo
proszek?
- To, co innego!
- To, nie co innego - w aptekarza wstępował niebezpieczny duch. Wlane w siebie szklaneczki dawały swój negatywny skutek. Rozum się mieszał...
- Spójrz na tego tam... o!... pysk nalany... od razu widać po co przyjechał do Blacktown! Po prostu moczymorda!
Peter Craft spojrzał w tym kierunku. Zmęczony piciem gość bujał się na nogach, by po chwili zsunąć się prosto na podłogę. Słychać było, jak trącił spluwaczkę.
- Dać takiemu - ciągnął swój wywód Gordon Fox. - to tak, jak wylać za okno.
- Ty zaraz też zsuniesz się, jak on! - Pete Craft wycelował w rozmówcę palec.
- Pete... słońce Arizony, Montany, Dakoty! Nawet w Denver nie ma takiej poczciwiny, jaka ty jesteś...
- Skończ Gordon pieprzyć i idź do domu!
- I tu się Craftius barmanus z tobą nie zgodzę! Mam na jedną szklaneczkę... Przecież... rozumiesz... moja stara wytrzęsie ze mnie te drogocenny centy! Nie tak?
- Ja z tobą nie mieszkam, to skąd mam wiedzieć?
- Ale ja wiem! - uderzył pięścią w blat doprowadzany do ostateczności Gordon Fox. - Już dawno byś nalał! Ja byłbym dopity, a ty zarobiłbyś majątek!...
- No, przy tobie to ja Rockefellerem nigdy nie zostanę! - poklepał go serdecznie po ramieniu. Ale butelki z whisky nie otworzył. Wręcz przeciwnie, odstawił na bezpieczną odległość.
- Jesteś podła świnia Pete Craft! Nigdy więcej... słyszysz?! Nigdy więcej tu nie przyjdę! Żebyś mnie na kolanach nie prosił!
Podobne deklaracje szły w niepamięć z pierwsza chwilą, kiedy delikwent nabierał trzeźwości. Bo niby gdzie miał pójść. Pewnie był jeszcze hotel "Reno", ale każdy wiedział, że tam jest drogo, a zresztą byle kogo tam nie wpuszczano. Wszystkie drogi z prerii lub pobliskiego burdelu prowadziły do Petera Crafta!
Wreszcie aptekarz Gordon Fox dał za wygraną. Pozbierał swoje bezcenne centy, wsunął je do kieszonki. W tym czasie podniósł się już gość, który stracił poczucie gruntu... Aptekarzowi G. Foxowi nie pozostało nic innego, jak poddać się i opuścić niegościnny według niego szynk.
Spojrzał w kierunku drzwi. Stał w nich facet, jakby wycięty z jakiegoś magazynu, który wydają na wschodnim wybrzeżu. Starannie skrojony garnitur, elegancki płaszcz z ciemnym, futrzanym kołnierzem. Na głowie miał ciężką i włochata czapkę. Dlaczego pomyślał, że to z małpy - nie wiadomo.
Mężczyzna w jednej ręce trzymał skórzaną torbę, w drugiej jakąś drewniana skrzynkę. O ścianę oparł jakby stojak. Na pewno miał trzy nogi. Nie było więc chyba najgorzej z kondycją aptekarza, skoro potrafił dostrzec takie szczegóły.
- Pewnie jakiś cudak... - mrugnął dwuznacznie do barmana. - Nie kupujemy cudownego eliksiru doktora Ruffullusa, ani maści na bobry, ani płynu na porost wyłysiałej czaszki! Precz szarlatanie z Blacktown! Bo cię wymoczymy w smole i opierzymy, jak indyka na Święto Dziękczynienia.
- Nie, nie jestem żadnym szarlatanem! - podbiegł do Gordona Foxa, bo właściwie nikt inny nie zwrócił na przybyłego uwagi. W ogóle w barze było niewiele osób. Przy jednym stoliku grano w karty, przy dwóch po trzech kowboi przepijało swoją dniówkę... Wyciągnął rękę, na która aptekarz spojrzał z ostrożna rezerwą - Jestem Joseph Bell III.
Na Gordonie Foxsie oczywiście wrażenie zrobiło owo "III". Otarł spoconą, lekko drżącą prawicę i siląc się na uprzejmość stanu trzeźwego powiedział z dumą:
- Gordon Fox I.
Oczywiście zaakcentował liczebnik.
- Bardzo mi miło. Jestem dziennikarzem "Echa Porannego" z Nowego Orleanu.
- A, co się stało ze starym?
- Nie, nie rozumiem - oczy zapytanego wyrażały zdziwienie pomieszane z niepokojem. Jakim "starym"?
- No bo... szanony pan... III... powiedział, że jest ze starego... tfu! Nowego Orleanu, no to się pytam gdzie jest stary?
- Chyba we Francji, bo to Luizjana, kiedyś była francuska. Chyba nam ją Napoleon sprzedał.
- Nam?
- Daj spokój Gordon! - wtrącił się barman, widząc, że zapalczywość aptekarza wpędza w czarną rozpacz nowo przybyłego. - Jest pan dziennikarzem? To w Blacktown będziemy mieli swoją gazetę?
- No... nie... nie. wiem... - zmieszał się Bell III. - wysłała mnie moja redakcja, bo czytelników bardzo interesuje...
W tym momencie aptekarz Gordon Fox rzucił się w objęcia gościa, zawisł mu na szyi i rozpłakał się. Sytuacja tak zaskoczyła Bella III, że właściwie nie wiedział, co robić. Przytulić? Odtrącić? Ani znał człowieka, ani okoliczności rozklejenia się podpitego jegomościa.
Raptem Gordon Fox ryknął mu prosto, do niczego nie spodziewającego się lewego ucha:
- Zabili nam Custera! Pod Little Bighorn! Zabili!
I takie rzęsiste łzy spłynęła po rozgrzanych policzkach, jakby chodziło o najbliższego krewnego.
- Tak, no... wiem... straszna tragedia... Ale ja...
- Zabili! - tu odwrócił się w kierunku barmana. - A ten padalec nie chce sprzedać jednej szklaneczki! Nie, to nie whisky! To szczochy! Niech pan... panie...
- Joseph Bell III
- Nie pije od tego draba ani kropelki! - aptekarz Gordon Fox doprowadził swój kręgosłup do stanu pionowego. Otarł twarz i badawczo przyjrzał się przybyłemu. - Pan nie wygląda na dziennikarza.
- Tak? Ale nim jestem - J. Bell III nabierał przekonania, że ten dialog może źle wróżyć. - a na kogo wyglądam?
- Na sędziego Jeffersona lub innego bubka!
- Gordon idź już spać! - Pete Craft już nie mógł więcej zdzierżyć obecności podchmielonego aptekarza. - Pan kogoś szuka?
- Tak. Powiedziano mi, że tu mieszka Arizona Mountain Man.
Gordon Fox aż odwrócił się na pięcie:
- Ależ on śmierdzi, jak skunks!...
- To, nie co innego - w aptekarza wstępował niebezpieczny duch. Wlane w siebie szklaneczki dawały swój negatywny skutek. Rozum się mieszał...
- Spójrz na tego tam... o!... pysk nalany... od razu widać po co przyjechał do Blacktown! Po prostu moczymorda!
Peter Craft spojrzał w tym kierunku. Zmęczony piciem gość bujał się na nogach, by po chwili zsunąć się prosto na podłogę. Słychać było, jak trącił spluwaczkę.
- Dać takiemu - ciągnął swój wywód Gordon Fox. - to tak, jak wylać za okno.
- Ty zaraz też zsuniesz się, jak on! - Pete Craft wycelował w rozmówcę palec.
- Pete... słońce Arizony, Montany, Dakoty! Nawet w Denver nie ma takiej poczciwiny, jaka ty jesteś...
- Skończ Gordon pieprzyć i idź do domu!
- I tu się Craftius barmanus z tobą nie zgodzę! Mam na jedną szklaneczkę... Przecież... rozumiesz... moja stara wytrzęsie ze mnie te drogocenny centy! Nie tak?
- Ja z tobą nie mieszkam, to skąd mam wiedzieć?
- Ale ja wiem! - uderzył pięścią w blat doprowadzany do ostateczności Gordon Fox. - Już dawno byś nalał! Ja byłbym dopity, a ty zarobiłbyś majątek!...
- No, przy tobie to ja Rockefellerem nigdy nie zostanę! - poklepał go serdecznie po ramieniu. Ale butelki z whisky nie otworzył. Wręcz przeciwnie, odstawił na bezpieczną odległość.
- Jesteś podła świnia Pete Craft! Nigdy więcej... słyszysz?! Nigdy więcej tu nie przyjdę! Żebyś mnie na kolanach nie prosił!
Podobne deklaracje szły w niepamięć z pierwsza chwilą, kiedy delikwent nabierał trzeźwości. Bo niby gdzie miał pójść. Pewnie był jeszcze hotel "Reno", ale każdy wiedział, że tam jest drogo, a zresztą byle kogo tam nie wpuszczano. Wszystkie drogi z prerii lub pobliskiego burdelu prowadziły do Petera Crafta!
Wreszcie aptekarz Gordon Fox dał za wygraną. Pozbierał swoje bezcenne centy, wsunął je do kieszonki. W tym czasie podniósł się już gość, który stracił poczucie gruntu... Aptekarzowi G. Foxowi nie pozostało nic innego, jak poddać się i opuścić niegościnny według niego szynk.
Spojrzał w kierunku drzwi. Stał w nich facet, jakby wycięty z jakiegoś magazynu, który wydają na wschodnim wybrzeżu. Starannie skrojony garnitur, elegancki płaszcz z ciemnym, futrzanym kołnierzem. Na głowie miał ciężką i włochata czapkę. Dlaczego pomyślał, że to z małpy - nie wiadomo.
Mężczyzna w jednej ręce trzymał skórzaną torbę, w drugiej jakąś drewniana skrzynkę. O ścianę oparł jakby stojak. Na pewno miał trzy nogi. Nie było więc chyba najgorzej z kondycją aptekarza, skoro potrafił dostrzec takie szczegóły.
- Pewnie jakiś cudak... - mrugnął dwuznacznie do barmana. - Nie kupujemy cudownego eliksiru doktora Ruffullusa, ani maści na bobry, ani płynu na porost wyłysiałej czaszki! Precz szarlatanie z Blacktown! Bo cię wymoczymy w smole i opierzymy, jak indyka na Święto Dziękczynienia.
- Nie, nie jestem żadnym szarlatanem! - podbiegł do Gordona Foxa, bo właściwie nikt inny nie zwrócił na przybyłego uwagi. W ogóle w barze było niewiele osób. Przy jednym stoliku grano w karty, przy dwóch po trzech kowboi przepijało swoją dniówkę... Wyciągnął rękę, na która aptekarz spojrzał z ostrożna rezerwą - Jestem Joseph Bell III.
Na Gordonie Foxsie oczywiście wrażenie zrobiło owo "III". Otarł spoconą, lekko drżącą prawicę i siląc się na uprzejmość stanu trzeźwego powiedział z dumą:
- Gordon Fox I.
Oczywiście zaakcentował liczebnik.
- Bardzo mi miło. Jestem dziennikarzem "Echa Porannego" z Nowego Orleanu.
- A, co się stało ze starym?
- Nie, nie rozumiem - oczy zapytanego wyrażały zdziwienie pomieszane z niepokojem. Jakim "starym"?
- No bo... szanony pan... III... powiedział, że jest ze starego... tfu! Nowego Orleanu, no to się pytam gdzie jest stary?
- Chyba we Francji, bo to Luizjana, kiedyś była francuska. Chyba nam ją Napoleon sprzedał.
- Nam?
- Daj spokój Gordon! - wtrącił się barman, widząc, że zapalczywość aptekarza wpędza w czarną rozpacz nowo przybyłego. - Jest pan dziennikarzem? To w Blacktown będziemy mieli swoją gazetę?
- No... nie... nie. wiem... - zmieszał się Bell III. - wysłała mnie moja redakcja, bo czytelników bardzo interesuje...
W tym momencie aptekarz Gordon Fox rzucił się w objęcia gościa, zawisł mu na szyi i rozpłakał się. Sytuacja tak zaskoczyła Bella III, że właściwie nie wiedział, co robić. Przytulić? Odtrącić? Ani znał człowieka, ani okoliczności rozklejenia się podpitego jegomościa.
Raptem Gordon Fox ryknął mu prosto, do niczego nie spodziewającego się lewego ucha:
- Zabili nam Custera! Pod Little Bighorn! Zabili!
I takie rzęsiste łzy spłynęła po rozgrzanych policzkach, jakby chodziło o najbliższego krewnego.
- Tak, no... wiem... straszna tragedia... Ale ja...
- Zabili! - tu odwrócił się w kierunku barmana. - A ten padalec nie chce sprzedać jednej szklaneczki! Nie, to nie whisky! To szczochy! Niech pan... panie...
- Joseph Bell III
- Nie pije od tego draba ani kropelki! - aptekarz Gordon Fox doprowadził swój kręgosłup do stanu pionowego. Otarł twarz i badawczo przyjrzał się przybyłemu. - Pan nie wygląda na dziennikarza.
- Tak? Ale nim jestem - J. Bell III nabierał przekonania, że ten dialog może źle wróżyć. - a na kogo wyglądam?
- Na sędziego Jeffersona lub innego bubka!
- Gordon idź już spać! - Pete Craft już nie mógł więcej zdzierżyć obecności podchmielonego aptekarza. - Pan kogoś szuka?
- Tak. Powiedziano mi, że tu mieszka Arizona Mountain Man.
Gordon Fox aż odwrócił się na pięcie:
- Ależ on śmierdzi, jak skunks!...
(koniec odcinka 1)
Brak komentarzy:
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.