czwartek, maja 07, 2015

Drzazgi (II)

Znowu pozwalam sobie zapożyczyć tekst z mego obumarłego blogu? Wybór, jak pisałem w ostatnich "Myślach wygrzebanych", nie jest przypadkowy. 70. lat temu niemieckie Breslau stało się ponownie Wrocławiem. Jakiś czas temu zrodził się ten tekst. Zupełny wytwór mojej fantazji. Podobieństwo do osób autentycznych zupełnie przypadkowe. Prawdziwy pozostaje Wrocław...
                                                 *       *       *
Profesor Johaness Heß postawił ostatnią kropkę. Monografia palatyna Ekkeharda został wreszcie skończona. Po tylu latach. Jej pierwszy zamysł powstał jeszcze na seminarium doktorskim w Breslau u prof. Hansa von Wierstha. Niestety sielanka skończyła się, kiedy wyroki historii wbiły młodego adepta historiografii w mundur 216. Dywizji Piechoty i pomaszerował na Ostfront. Wprawdzie hoheitsträger Peter Wolf poczynił kroki, aby wystąpić do dowódca korpusu, aby odroczyć werbunek, ale Johaness sam poprosił, żeby nie interweniowano w jego sprawie. W końcu Vaterland wzywał do czynów. Miał-że być gorszy od swoich rówieśników czy nawet studentów, których akademicka ławka paliła i rwali na front, jakby tam czekało na nich szczęście. Chyba wtedy, kiedy siedział w Sali Leopoldinum i spoglądał na majestatyczne, barokowe freski pamiętające jeszcze czasy Habsburgów postanowił, że się zaciągnie. 
Dostał przydział do 216. Dywizji Piechoty. Nie mógł wiedzieć, że już nigdy nie wróci do swego ukochanego Breslau, że ławkę koło lwów w zoo zajmować będą inni... Nie pójdzie na lody w rynku. Wprawdzie zimą 1945 r. jego dywizja otarła się o Odrę, ale do samego miasta nie weszli. Z listów od rodziców wiedział, że przezorny i praktyczny ojciec zarządził ewakuację rodziny do pewnej bawarskiej mieściny. Stary aptekarz miał racjonalny sposób myślenie. Przewidywał, że napór bolszewików prędzej czy później dotrze do Breslau, a wtedy już będzie za późno. Wolał dostać się w amerykańskie, niż sowieckie ręce. Nigdy nie ukrywał na kogo głosował w 1933 r. i witał Führera, kiedy odwiedzał miasto.
Profesor nigdy nie wracał do frontowych wspomnień. Mediewistyka była bardzo bezpieczną dziedziną ukochanej historii. Wprawdzie nie do końca zgadzał się z sensem klepanego przez wszystkich zdania „historia vitae magistra est”, ale przymykał na to oczy. Ubolewał tylko, że dla wielu adeptów historii na tym zaczynała się i kończyła znajomość języka Horacego i Cycerona. Spojrzał na rozpadające się, dziewiętnastowieczne wydanie kronika Thietmar. Nawet jego ulubieni studenci sięgali już li tylko po tłumaczenia. Na jego oczach ten szlachetny język naprawdę stawał się martwy.
Nigdy nie pojechał do Breslau. Nie wrócił. Bo niby do czego miał? Miasta, które było jego pogrzebano pod ruinami w 1945 r. Wściekły nacjonalizm odebrał mu jego świat. Dostawał zaproszenia na różne sympozja, konferencje. Środowisko bardzo krytycznie oceniło go, kiedy odmówił przyjęcia honorowego doktoratu. Tym bardziej, że senat jego dawnej uczelni wystąpił z taką propozycją, kiedy dawno już runął berliński mur. Zaczęto doszukiwać się jakiś „podskórnych przyczyn”. Bardziej zapobiegliwie zaczęli szukać dokumentów i o profesorze i na profesora. W Deutsche Dinstelle wertowano dokumenty dotyczące jego służby. Żadnej rewelacji nie odnaleziono. Ktoś odszukał grono weteranów 216. Dywizji Piechoty. Staruszkowie albo mętnie wspominali ten okres, to klucząc, to nagle zapominając, ale większości nazwisko hauptmanna Johanessa Heßa nic nie mówiło. Za to prawie każdy ożywiał się stawiając pytanie „czy to z tych Heßów?”.
To pytanie przytłaczało go przez cały powojenny okres. „Czy to pana krewny... ten... no... co siedzi... w Spandau?”. Myślałby kto, że w Rzeszy nazwisko „Heß” nosiło tylko dwóch ludzi na krzyż? Nosił się nawet z zamiarem jego zmienienia. Ale – nie. Nie zrobił tego. Nawet miał już jedno, wybrane. Nigdy się przed nikim z tego nie ujawniał, ale fascynacja do pruskiego huzara z czasów „starego Fryca” von Zietena była powszechnie znana. Mimo, że tkwił po uszy w czasach pierwszych Ottonów, to nie omieszkał powiesić w swoim gabinecie osiemnastowieczną rycinę. „Konig Prussicher General von Cavallerie” spoglądał smętnie na boki. Wielu przyczepiło do profesora etykietkę: zapiekłego Prusaka, ba! wręcz militarysty!...
Nie było w jego uniwersyteckim, ani domowym gabinecie żadnych pamiątek po Breslau. Kiedyś grono magistrantów przydźwigało mu w prezencie album ze starymi fotografiami Breslau. Jego Blücherplatz z podziwianym w dzieciństwie, wprawdzie na spółkę z Wellingtonem, feldmarszałkiem nie istniał. Nie ma tych pomników, tego zapachu. Nie chciał sprawdzać kto zajął miejsce Fryderyka Wilhelma III przed pięknym ratuszem. Ojciec prowadził go pod pomniki Wilhelma I i von Moltkego, aby przypomnieć mu chwalebne czyny z wojny z Francuzami, w której uczestniczył dziadek Hermann. Nawet ojciec nie zabrał niczego konkretnego z domu. Właściwie zachowała się jedna pamiątka: stara popielnica na cygara z wizerunkiem wielkiego kanclerza i napisem „unsere Bismarck”. Nie przywiązywał wagi do tego detalu. Nawet teraz nie wiedział, gdzie miałby jej szukać. Czy leżała wciśnięta gdzieś w kąt rupieciarni czy oddał ją jakiemuś zafascynowanemu dokonaniami „żelaznego kanclerza” doktorantowi... Nie pamiętał. A może po prostu cisnął nią do śmietnika, jako zbyteczny balast.
To było chyba jedno z nielicznych doświadczeń wojennych profesora: nie przywiązywać się do rzeczy materialnych! Bo, co w ferworze wojny, gdzie dookoła śmierć i zniszczenie znaczy filiżanka z najcenniejszej miśnieńskiej porcelany lub portret przodka, nawet takiego, co u boku Fryderyków i Wilhelmów zasługiwał na pochwałę boskiej Walkirii? Oczywiście podziękował za album, ale koniec końców... podarł go i dorzucił do stosu przeczytanych gazet. Breslau było rozdziałem zamkniętym.
Podziwiał swych sędziwych kolegów, którzy potrafili zdobyć się na odwagę i pojechać tam. Do Zoppot, Alstein, Bromberg, Posen, Breslau, Frankenstein... Dla niego to były punkty na mapie tak samo obojętne, jak Ur, Uruk czy Kartagina. „Firlefancja! Boumoty”- jak pogardliwie określał to Fryderyk II. Jakoś nikt nie zwrócił uwagi, że nigdy przy tym imieniu nie stawiał określenia: Wielki. Szukał kiedyś w nim człowieka. I znalazł zaszczutego przez ojca młodzieńca, który próbował zerwać kajdany, jakimi go krępowano. Różnie oceniano pamiętniku jego siostry, Fryderyki Wilhelminy, ale dla niego to był niezapomniana podróż. Nie zdradził jednak swej fascynacji do średniowiecza na rzecz pruskiego króla-militarysty. Z tego wszystkiego pozostała tylko rycina Zietena.
Ostatnia kropka w ostatniej książce? Spojrzał na swoje dłonie. Zniszczone nie fizycznym wysiłkiem, lecz prawie przeżytym wiekiem. Rocznik 1915 był na... wymarciu. Bo niby ilu jego rówieśników pozostało? „Żaden”- zadźwięczało mu w uszach. Jeśli nie padli do końca wojny, to systematycznie odchodzili. Widomym znakiem była kurcząca się korespondencja. Listy, kartki pocztowe. Nie miał już kto napisać z Hamburga, Berlina czy Wiednia. Jeszcze, gdy runął mur było ich wielu. Teraz pozostał sam! Ostatnią wiadomość od Erwina, a właściwie dotyczącą jego nadesłała córka: „Wujku, papa zmarł wczoraj nad ranem, pogrzeb w środę. Maks po Wujka przyjedzie przed południem”. Odmówił. Nie chciał stać nad grobem swej młodości, wszystkiego, co zbierała tamta dębowa trumna. Przesyłki ze zdjęciami z pogrzebu nawet nie otworzył. Nigdy nie mógł pojąć, dlaczego ludzie wykonywali tak makabryczne zdjęcia? Spalił całą zawartość w piecu. Miał oglądać przyjaciela na marach? Wścibiać zainteresowany wzrok na twarze żałobników? Wzdrygnął się na samo wspomnienie. Erwin był ostatni- pomyślał. A reszta?
Peter utopił się na Ostrowiu Tumskim jeszcze w dwudziestym trzecim, w Breslau. Franz poległ, gdy ruszył walec Barbarossy. Komunikaty wojenne głosiły o triumfalnym pochodzi Wehrmachtu przez podbijaną Rosję, ale przecież Sowieci nie strzelali z papierowych kulek. Franz poległ dokładnie 22 VI 1941 r. chyba jednak nie nacieszył wzroku zwycięskim posuwanie się „nach Ost” . Karl umarł na jego rękach, kiedy cofali się w kierunku Drezna. A przecież to nie wszyscy... Wiele twarzy zatarł czas... Nie zachowało się żadne zdjęcie. Trudno oczekiwać, by przedzierając się przez front dźwigał pod pachą album ze zdjęciami. Jedyne zdjęcie w mundurze zachowała matka, ale i to po jej śmierci zniszczył.
Nie uciekł jednak od przeszłości. Stawiano go pod pręgierzem narodowej spowiedzi, kiedy „Frankfurter Allgemeine Zeitung” opublikował artykuł Horsta Maxa „Wiernie służyli III Rzeszy”. Wśród kilku opublikowanych zdjęć było jedno, które zachwiało jego naukową karierą. Wracający patrol, na czele którego idzie młody oficer, w tle płonąca wieś. I podpis: „Profesor Johaness Heß niósł na Wschód światło germańskiej cywilizacji”. Studenci zaczęli bojkotować jego zajęcia, niektórzy pracownicy naukowi odsuwali się od niego, jak od zadżumionego. Nie wystarczało przypominanie „nigdy nie ukrywałem swojej wojennej przeszłości”. Skwapliwi sięgali jakimś sposobem do jego akt personalnych i odnajdywali zapis o frontowych wyczynach hauptmanna Heßa.
Zgodził się na wywiad dla lokalnej telewizji. Młoda, agresywna dziennikarka rozpoczęła cynicznie od pytania „czy jest pan ,krewnym ostatniego więźnia Spandau?”. Chciał w tej chwili wyjść. Powstrzymał się. nie chciał wcisnąć argumentów w ręce swoich oponentów. Chciał rzetelnej dyskusji i wyjaśnienia. W końcu takich oficerów były dziesiątki. „Czy pamięta pan to zdjęci?”- wryło mu się w pamięć to kretyńskie, jego zdaniem, pytanie. Jak mógł pamiętać. Wojna, to wojna. Każdy dzień przynosił morze krwi i nieszczęść... „Czy chce pani zapytać czy spaliłem tą wioskę?- odparł ze spokojem.- Nie, to sami Rosjanie podłożyli ogień, nie licząc się z tym, że są tam ludzie. A potem bili w nas «Katiuszami»”. Potem pokazano jakieś migawki z frontu. Wierzył, że walcząc ratuje kraj. Jakoś nigdy nie przechodziło mu przez gardło słowo „Rzesza”. Jego kraj był nad Odrą. „Nigdy, nikogo nie rozstrzelałem”- oświadczył ze stanowczością. „Ale był pan świadkiem egzekucji?”- zaatakowała dziennikarka. Tu pogrzebała w teczce, która leżała obok niej i wyciągnęła gęsto zapisaną kartkę, do której doczepionych było kilka fotografii. Podała mu je. Raz jeszcze ujrzał opublikowaną w prasie fotografię, na kolejnej grupa mężczyzn ze skrępowanymi rękoma stoi przed szubienicą... Zaczął je nerwowo przekładać. Nie wiedzieć czemu zaczęły palić mu dłonie... Dziennikarka z niekrytą satysfakcją wbijała wzrok w jego zmieszane oblicze. Wzięła od niego zdjęcia. „Czy pamięta pan Wiaczesława Woroncowa? A Nadieżdę Myszkinę?... Jekatierinę Mechowszczinę?”. O dziwo wypowiadała te nazwiska bezbłędnie. Nie potrafił skojarzyć nazwisk... twarzy... wydarzeń?...
Otrząsnął się. Tamto wspomnienie wracało. A właściwie mieszały się oba. Front, jakieś płonące zabudowania, rozjaśnione światłem studio, wycelowana w niego kamera i spojrzenie dziennikarki... Rektor wezwał go do siebie po tym programie. Było elegancko, a jakże, butelka Stocka, kryształowe kieliszki... Pierwsze zdanie nie pozostawiało złudzeń: „Musisz odpocząć. Pojedź do Turyngii, a może do Francji. Dostałem list z tego ich Wrocławia... Wyjedź, odpocznij... Przeczekaj”. Nic złego nie zrobiłem- chciał się bronić, ale nie podjął rzuconej rękawicy. Wiedział, że rektor mógł to inaczej załatwić. Najpierw był urlop, potem pierwszy zawał, odejście Kathariny, a potem wypadek...
Wypadek? Tylko głupiec mógł uwierzyć w taką bzdurę. On, który od zawsze zapinał pas bezpieczeństwa tym razem tego nie zrobił? Równie dobrze mógłby pomylić Ottona III z Konradem II, a Bismarcka z Hitlerem. Jeden Erwin, kiedy odwiedził go w szpitalu, szepnął mu do ucha: „Stary, coś ty narobił?”. Widział w jego oczach żal i... rozczarowanie. Ktoś kto pod Równym wynosił go na plecach nie mógł chcieć zginąć tak głupio? A jednak chciał.
Pozostał sam. Bez Kathariny, która była natchnieniem jego życia. Roztrzaskane życie sklejał latami. Raz utraconej czci nie odzyskał. Zajęcia ze studentami zaocznymi nie dawała mu satysfakcji, aż do chwili, kiedy zjawił się u niego Georg Musial. Poprosił go o to by mógł się u niego doktoryzować. Nowy rektor zgodził się. Praca okazała się rewelacyjna. Opublikowanie fragmentów jej w prasie popularnej sprawiło, iż nakład „Henryka Lwa” znikał z półek księgarskich, jak największe książkowe przeboje. Zwrócono się też do niego, by w popularnej serii biograficznej wydać raz jeszcze jego „Ottona III”, „Maksymiliana Wielkiego” oraz „Fryderyka II i jego czasy”. To wtedy pomyślał o napisaniu książki o Ekkehardzie. Odkładał jednak ostateczną decyzję prze kolejne lata.
Był zmęczony. Książka wyczerpała go. Kiedy był nastolatkiem chciał napisać powieść o ulubionym palatynie. Zaczął coś nawet skrobać, ale zbytnio nie przywiązywał wagi do swoich brulionów i razu pewnego matka posprzątawszy jego pokój cisnęła zeszytem do pieca w kuchni. Eintopf, który jadł tym razem uwarzył się na jego historycznych wypocinach. Może dzięki temu nie został niemieckim Walterem Scottem? Uśmiechnął się do siebie.
 Maszynopis liczył siedemset osiemdziesiąt trzy strony. Popatrzył na opasłe dzieło. Podszedł do kominka. Zaczął wrzucać kartkę po kartce w paszcze ognia. Dlaczego nie wszystko na raz? Tak bardziej bolało. Płomyki ogarniały kartkę za kartką. Akapity bezpowrotnie ścierała brunatna spalenizna. Ta przechodziła w czerń spalenizny i szarość popiołu, który rozsypywał się wśród polan. Będzie tego żałował? Mając dziewięćdziesiąt pięć lat można tylko żałować dawnych błędów... Ręce mu drżały. Bolało. Bardzo. Serce ściskało, jak wtedy, kiedy wcisnął do samego końca pedał gazu swego garbatego Volkswagena. Ale wtedy uderzenie w drzewo nie zabiło go. A przecież wbił się prawie w kierownicę. Żył. Wbrew logice – żył. Ostatnia kartka spłonęła.
Telefon zaczął dzwonić. Spojrzał na zegar, który jeszcze w Breslau odmierzał czas. Ostatni strzęp dawnego domu. Ostatni. On i on...

Brak komentarzy:

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.