niedziela, października 13, 2013

Świt... - odcinek 4

Sam poszedł do sypialni matki.
Matka, pani Emma Volk, nie wstawała z łóżka już od lat. Wychowanie trójki dzieci spadło na pana Volka i jego matkę. Z rzadka podnajmowano pannę Winters. Odkąd jednak dookoła wojna czynił spustoszenie trudno jej było zaglądać do tego domu. Była jeszcze Cynthia, Murzynka. Ale i ona padała ofiarą podeszłego wieku.
Sam delikatnie zapukał i nacisnął klamkę. Nie czekał na "proszę". Wszedł. Matka nieznacznie poruszyła głową. Chyba nawet ucieszyła się.
- Czy to już jest ten dzień? - akcent położyła na słowo "ten". Gwar dochodzący z parteru nie pozostawiał złudzeń: wojna wkraczała na ich pokoje. I to ciągłe wizyty chłopców z sąsiedztwa Matta Wooda oraz Davida Yorka. Jeszcze niedawno razem w trójkę ganiali po okolicznych łąkach, a teraz myślami byli tylko z Waszyngtonem lub. Jeffersonem. Docierały też do niej jakieś obce nazwiska La Fayette, Kościuszko... Tego ostatniego nie umiała wyartykułować. 
- Tak mamo.- przytaknął Sam. Bał się tej rozmowy z matką. To dlatego patrzył teraz w podłogę. Nie chciał łez, rozdzierających scen... Chciał po męsku uściskać jej rękę i odejść. A właściwie, to... uciec. Wiedział, że tak to odbierze.
- Kto będzie twym dowódcą? Wiesz to?
- Kapitanem milicji został Newell Talbot.
- Czy myślimy o tym samym Newellu Talobcie?
- Innego nie znam, mamo.
Newell Talbot był sklepikarzem. umiał sprzedawać płótno, odmierzyć funt cukru, ukroić na wagę sera. Zupełnie sobie go nie wyobrażała, jako dowódcę, który maszeruje na czele oddziału, dowodzi, prowadzi w bój.
- Był członkiem "Synów Wolności"! - widział matczyne zasępienie. Starał się w tym jednym zdaniu zawrzeć najważniejszą dla Newella rekomendację. 
- Syn wolności? - nie poczuł entuzjazmu w jej głosie. - Podejdź tu do mnie.
Sam stanął przed łóżkiem. Twarz matki coraz bardziej ginęła w poduszce. Jędrne policzki straciły swoją barwę, zapadły się. Kości policzkowe tworzyły ostry zarys pogodnego kiedyś owalu. Jeszcze w oczach tliła sie jakaś dziwna energia. Ale i one zdawały się należeć już do innego świata.
- Usiądź... tu... koło mnie...
Matka odsunęła lekko kołdrę. To był cały wysiłek, na jaki mogła się teraz zdobyć. Sam usiadł.
- Wiesz, że może już nigdy się nie spotkamy? - powiedziała.
- Nie mów tak.
- Wiesz o tym dobrze - z wielkim wysiłkiem uśmiechnęła się do niego. Ile by dała, aby moć go wziąć w ramiona, jak to robiła, kiedy był jeszcze małym chłopcem i nie wstydził się matczynych pieszczot. - Nasza rodzina rozpada się. Ta przeklęta wojna, moja choroba, długi ojca...
- Mamo...
- Nie, nie przerywaj mi. Źle się stało, że powaliła mnie ta choroba. Ja już nie walczę. Ja się już poddałam.
Kaszel przerwał jej. Dłuższą chwilę trwał nim mogła mówić dalej. Kiedy uspokoiła się widać było, że oczy niebezpiecznie przekrwiły się. Położyła swoją wychudzoną dłoń na jego ręce:
- Ale ty się nie poddawaj! Tobie nie wolno! Idziesz bić się o wolność! Rozumiesz to?
- Tak mamo. Będę zabijał Anglików! - uniósł się butnie.
- Nie zapomnij, jak zginął wuj Ed... pod White Plains.
- To było tak dawno! Armia Kontynentalna krzepnie z każdym dniem! - sam upajał się tym, co mówił. Wuj Ed żył w jego pamięci i tamta gorzka porażka. Nie zapomni dnia, kiedy nadszedł list z informacją, co wydarzyło się na wzgórzu Chatterton. Matka dwa dni płakał, nie rozstawała się z listem. Trzeciego dnia spaliła go. Razem z nim odeszła dawna Emma Volk. Jakaś jej część już wtedy umarła, a może też na tym przeklętym wzgórz.
- Tak, 1776, to bardzo dawno? Dla was młodych, to tak dawno - matka zdawało się patrzy gdzieś w dal. Tylko, że zamykał ją pułap sufitu.
- Zastąpi mnie Adam, a także obiecał wpadać Owen!
- A on nie idzie z wami? - zdziwiła się.
- Zapominasz o wypadku? Maszyna ucięła mu pół ręki. Jest kaleką!
- Owen? Jest kaleką? Bez ręki? To, co on pomoże twemu ojcowi?! Sianokosy, żniwa... Co on bez ręki zrobi?
- Są jeszcze dziewczynki!
Matka nic nie powiedziała. Obie panienki Volk miały sześć i osiem lat. o jakiej pomocy mówił Sam? Co najwyżej mogły przynieść jajka z kurnika.
- Same mówią, że są już duże.
- Panna Winters?
- W maju wychodzi za mąż.
- O! za kogo?
- Nie pamiętam nazwiska... To jakiś kowal czy bednarz.
- Czyli z jej strony ojciec nie będzie miał już wsparcia?
- Nie! Mamo, ja już muszę iść. Zbiórka jest o...
- W południe! Wiem. Ale dopiero jest po jedenastej?
- Tak, ale chcemy jeszcze z chłopakami zajść do pastora.
- Pastor ważniejszy od matki?
Sam zmieszał się.
- A może chodzi tu o... Suzy? - spojrzała badawczo w jego oczy.
- Ależ... mamo...
Uśmiechnęła się. Na chwilę jej rysy wypogodziły się. Poklepała go po ręce.
- To bardzo dobra dziewczyna. Uczynna, pobożna, mądra. Będziesz w przyszłości z nią szczęśliwy...
- Ale my tylko... mamo... Nie wiem...
- A ja mam jeszcze oczy i widzę. Jak będziesz odchodził nie zapomnij jej powiedzieć, jak bardzo ją kochasz. Dobry Bóg będzie na ciebie baczył. Ale wiesz, może nagle się odwrócić, zagapić...
- Mamo, nie mów tak. Ja wrócę. Do Suzy. do ciebie, do domu!
- Widzisz! - podniosła palec do góry.- Już Suzy jest na pierwszym miejscu. Jak możesz powiedzieć, że do niej nic nie czujesz? Krzyknij do niej: "Suzy! kocham cię!". Tak, jakbyś szedł na bagnety.
Pocałował ją w policzek. Czuł, że łzy zbierają sie pod jego powiekami. Nie chciał płakać w tym miejscu. Nie przy matce. Zachować twarz do końca. Zachować pozory. Nie zdradzić się...
- Kocham cię Samuelu Volk! Jesteś moją gwiazdą. Bądź czternastą gwiazdą chwały! Otwórz górną szufladkę sekretarzyka.
Podszedł do niego. Otworzył szufladkę. Leżał tam niewielki notes.
- Masz go?
Podał go matce.
Oprawiony w czarny materiał przypominał księgę psalmów. Otworzyła go. Na pierwszej stronie był wszyty kosmyk jasnych włosów.
- Poznajesz? - dotknęła ich. - Twoje, jak miałeś dwa latka? Weź go i dopisz ciąg dalszy losów Samuela Volka. 
Pocałował matkę w rękę.
- Idź już. Bo Suzy... bo się spóźnisz...
Nie mógł tak odejść. Wtulił się całą swoją mocą w jej ramiona. Czuł, ze ten wychudzony organizm nie może oddać mu  radosnego uścisku. Czuł jednak przyspieszone bicie serca matki!
- Idź już. Bądź dzielny Samuelu Volk.
Wstał. Nałożył na głowę swój trójgraniasty kapelusz. Wyprostował się i zasalutował:
- Szeregowy Samuel B. Volk melduje swoje odejście!
Trzasnął butami, obrócił się na pięcie i wyszedł.
Nie widział, jak matka opadła na poduszkę. Długo i ciężko oddychała. Zszedł na dół. Czekał tam już ojciec.
- Już czas Sam.
Podał mu muszkiet i silnie ścisnął.
To był ostatni akt...
(koniec odcinka 4)

Brak komentarzy:

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.