poniedziałek, września 16, 2013

Wir - West Wild - odc. 17 - ostatni

Sędzia Jeffersona patrzył na swoje ręce. Nie cierpiał tych dziwnych pauz w rozmowie. Minuty wlokły się, jak ochwacone! Szeryf Mc Louis stał przy oknie. Dopalał cygaro. Jego zamyślone oczy zupełnie do niego nie pasowały?
- Myśli pan, że tam...
- Gdzie? - sędzia ożywił się.
- Po tamtej stronie znajdziemy się wśród sprawiedliwych tego świata?
- Skąd ten fatalizm, szeryfie! - sędzie spojrzał badawczo na swego rozmówcę. Nie poznawał w nim twardziela, którego znał od lat. Szkot miał-że jakieś wątpliwości? - Chwila zwątpienia?
- Nie... nie... to nie to... - Mc Louis podszedł do biurka, na którym stała masywna popielnica i zgasił niedopałek.
- Pan łapie tych bandziorów, a ja... Ja ich wieszam! Proste! Wszystko w majestacie prawa, szeryfie Mc Louis. Nasze ręce i sumienia są czyste.
Szeryf usiadł na fotelu. Ale nie patrzył na Jeffersona. Wzrokiem skupił się na oknie. Podniesiona szyba wpuszczała drobiny wieczornego chłodu.
- Sumienie może tak, ale czy ręce?
- Skąd te skrupuły? - sędzia sięgnął po karafkę z brandy.  Podał kieliszek szeryfowi. Ten nie odmówił. Po chwili rozlał alkohol. Podniósł swój kieliszek: Pana zdrowie.
Umoczyli usta. Mc Louis wzdrygnął się. Ten pierwszy łyk? Nie przepadał za brandy. Nie odmawiał. Wiedział, jak sędzia  Jefferson przywiązuje wagę do samego faktu poczęstowania kogoś swoim trunkiem. To było wyróżnienie. Każdy o tym wiedział. Nie każdy miał okazję zobaczyć go z kryształową karafką  Tak, to był dowód uznania i zaufania.
- Ten Brown sam sobie winien. Czy nad trupem jego brata też pan tak pochylał się? Dostał kulę, gdzie trzeba i finał! Zdrowie!
- Zdrowie! - powtórzył za gospodarzem bez entuzjazmu.
Odstawił pusty kieliszek
- Strzelił pan kiedyś człowiekowi w plecy?
Sędzia zamarł z karafką w dłoni.
- Czy chce mi pan powiedzieć szeryfie, że dręczą pana skrupuły, albo że ma pan koszmarne sny?
- Śpię dobrze. Bez obawy, ale... Niech pan odpowie.
- Nie wiem. Nigdy nie zabiłem człowieka.
- A na wojnie?
Sędzia Jefferson zaczął niepokoić się tonem tej rozmowy. Nalał kolejny kieliszek. Mc Louis odsunął swój.
- Ucieka pan?
- Szeryfie Mc Louis nie poznaje pana! Rozkleja się pan? Po tym, co pan zrobił dla tego hrabstwa?
- A, co takiego zrobiłem?
- Rozbił pan bandę Browna! Wcześniej dopadł Morgana Harrisona, Marvina Schmitzla, Robina Coopera...
Szeryf przerwał mu tą wyliczankę gestem ręki, który nie pozostawiał złudzeń, a mógł oznaczać tylko: daj pan spokój!
- Wie pan, jak zginął Cooper? Wpakowałem mu trzy kule w ten zapijaczony łeb, kiedy... srał za stodołą!
Sędzia zamoczył usta w kieliszku brandy.
- Nawet nie zdążył się przestraszyć. Wyrosłem nad nim, jak cień. On miał spuszczone portki... I wpakowałem kulę! Jedną bang! Drugą bang! Trzecią bang!
- Należało mu się! - sędzia mimo wszystko zaczął nalewać kolejny raz. Szeryf nie oponował. - Cooper był skończonym draniem. Kradł konie, zabił Lee Stevensa! Zapomniał pan? Spalił go w chacie!
- To jest najgorsze... Nigdy niczego nie zapominam! - wychylił kieliszek. Skrzywił się. - Pan tego nie zrozumie.
Wstał. Czuł, że brandy już działa.
- Chwilami myślę, aby to wszystko rzucić w diabły!
- I pognać bydło do Colorado? - sędzia uśmiechnął się.  Jego wypielęgnowana twarz nabrała rumieńców. I w jego organizmie brandy zaczęła swoje działanie. Wiedział gdzie jest granica. I kiedy trzeba odstawić karafkę. Słyszał plotki, że szeryf często przekraczał granicę zdrowego rozsądku?
- Colorado? - zasępił się. - Tak, chyba ma pan rację. Pognać bydło setki mil! Czuć tylko pod sobą twarde siodło, patrzeć na morze krowich zadków i przeklinać kolejny talerz żylastej wołowiny... Od tego wszystkiego uciekłem. Najpierw na włóczęgę, a potem na wojnę z Meksykiem.
- Był pan pod Alamo?
- Hm... Bzdura! Santa Anne widziałem na obrazku. Ale byłem pod Chapultepec.


- Nie wiedziałem.
- Nikt nie wie. Widziałem kapitulację generała Nicolása Bravo Ruedy. Za moimi plecami wieszali tych głupich Irlandczyków...
- Słyszałem - sędzia zapełnił kolejny kieliszek. Karafki jednak nie postawił na biurku, tylko odniósł do szafki, która stała obok.
- Ale to ja tam byłem. Nie pan. A potem ta parszywa wojna, która nas podzieliła. I to nie tylko na te kilka lat, ale na całe życie! I za sto lat będą pamiętać, jak północ skoczyła do gardła południu.
- Pozwolę sobie z panem się nie zgodzić - zaczął oponować sędzia Jefferson. - To południowcy zaatakowali Fort Sumter. Trochę mnie pan zaskoczył. Sam pan mówił kiedyś, że był u Shermana
- Że jestem jankesem? - nie wziął kieliszka. Patrzył tylko na niego.- Jakie to dziś mam znaczenie? Zabijaliśmy swoich! Jankes? Czy ja wiem? Jestem Szkotem. Tylko ten mundur... splugawiony granat.
- Takie czasy - Jefferson najchętniej już zamknąłby drzwi za swoim adwersarzem. Też znalazł sobie czas i miejsce na swoje zwierzenia. Niech idzie do kościoła lub burdelu! Niech idzie do diabła.
Mc Louis chyba jednak wyczuł, że pobyt niebezpiecznie rozciągał się i wystawiał na cierpliwość gospodarza? Wstał z krzesła. Wziął jeszcze jedno cygaro. Sędzia szybko pospieszył ku niemu z ogniem. Ale on nie myślal odpalać od zapałki. Włożył cygaro do wewnętrznej kieszonki marynarki. 
- Ma pan rację sędzio - przyznał - takie czasy.
Bez podania ręki wyszedł, zostawiając za sobą otwarte drzwi. Jefferson widział jego masywną sylwetkę, jak znika za drzwiami frontowymi. Usłyszał ich trzask. Szeryf Mc Louis opuścił jego mieszkanie.  
Na zewnątrz już czekali Bill Norton i Karl Evans. Też ich wkurzało, że stary nie wychodzi od sędziego. Ile można siedzieć u tego starego pierdoły? Stali, jak dwa kołki w płocie. Kiedy drzwi skrzypnęły w zawiasach aż któryś z nich westchnął.
- Myśleliśmy, że pan tam zostanie na noc - odważył się odezwać Karl. Szeryf spojrzał tylko w jego kierunku. Nie myślał jednak komentować. Był już zmęczony. Chciał tylko cisnąć się na łóżko i zapomnieć. O czym? O wszystkim. Może najbardziej o tej bezprzedmiotowej rozmowie z sędzią Jeffersonem. Do niczego nie prowadziła. A na domiar złego wygadał się o... Po co wracał do tego, że był pod Chapultepec? Czuł, że wzrasta w nim gniew na siebie samego!
Właśnie mijali sklep Hopffera, kiedy zza węgła padła seria strzałów. Bill Norton zatrzymał się. Odwrócił w kierunku szeryfa, jakby chciał coś powiedzieć, ale zachwiał się. Wyglądało, jakby potknął się o własne nogi i upadł na wznak. Karl Evans szarpnął z kabury pistolet, ale i on wykonał jakiś nieludzki obrót i runął na kolana. Chciał się podnieść, ale dwa kolejne strzały niemal wbiły go w ziemię. Jedna kula drasnęła szeryfa!
Mc Louis syknął i rzucił się na ziemię. Zrobiło się cicho. Nie zdążył nawet zauważyć skąd dokładnie padły strzały. Karl nie żył na pewno. O Billu sądził, że jest tylko ranny. Ciężko, ale ranny. Postanowił się nie ruszać. Poczekać na dalszy bieg wypadków. Te na siebie nie kazały długo czekać.
- Mamy go! - doszło do niego. - Sukinsyn!...
Zza węgła wysunęły się dwie sylwetki. Strzały na nikim nie zrobiły wrażenia? Gwar saloonu zagłuszył dźwięk wystrzałów? Dwa mężczyźni zaczęli biec w kierunku swoich ofiar. Kiedy byli na odległość dobrego strzału Mc Louis usiadł na ziemi i z obu rewolwerów strzelił w ich kierunku. Tym razem ci zaskoczyli się. Ale nie było już dal nich możliwości ani zatrzymania się, ani precyzyjnego oddania strzału. Zbyt szybko zawierzyli, że jest już po wszystkim. Szeryf  z diabolicznym spokojem raził. Jeden z napastników wyrzucił w górę ręce, a jego karabin poszybował gdzieś za niego.Ale ten drugi...
Tylko się potknął. Zaczął się ostrzeliwać. Mc Louis podniósł się.
- Mc Louis! Zdechniesz na tej ulicy!
Szeryf zmrużył oczy. Znał ten głos. Ale to nie mogła być prawda. Zastrzelił człowieka, który słyszał.
- Zgłupiałeś, co?! To ja Clemensa! Cliff Clemensa!
- Diabeł już dla ciebie gotuje zupę! - warknął szeryf i posłał kolejne pociski w jego stronę.
- Zdechniesz tu, sukinsynu!
- A ty razem ze mną!
Nagle Clemensa zrozumiał, że komory jego rewolwerów są puste. Upuścił jeden, a do drugiego zaczął szybko wciskać kule. Ręce mu drżały. Nie wiedział, że muszki obu rewolwerów szeryfa i rannego Billego zeszły się w jednym punkcie jego ciała...
To było, jak bilet w jedną stronę. Potężny huk i Cliff Clemensa zgiął się. Broń wypadła z ręki. Potężna plama krwi przesiąknęła jego koszulę. To był koniec? Jeszcze spostrzegł, jak szeryf doskoczył do niego i ciężko dysząc powiedział:
- Nawet nie będziesz wisiał. Twoje ścierwo nawet się nie nada sępom!
Clemensa uśmiechnął się? Zamknął oczy.
Szeryf intuicyjnie odwrócił się. Był gotów oddać strzał do każdego, kto znajdzie się za jego plecami.  Palec już naciskał spust...
- Nie! Nie! To ja! To ja! -  ujrzał parę wystraszonych oczu i skierowaną w ziemię dwururkę. - To ja Jefferson!
Mc Louis opuścił rewolwer.
- Takie czasy...
Broń wypadła mu z ręki. Nie panował nad swoim ciałem... Runął nieomal pod nogi przerażonego sędziego...

The End

2 komentarze:

  1. Co z Mc Louisem?

    OdpowiedzUsuń
  2. Zapraszam na blog: pisanie moje... Tam częściowo zaspokoję Pani/Pana ciekawość.

    OdpowiedzUsuń