niedziela, września 29, 2013

Świt... - odcinek 2

- Bzdura wuju! wierutna bzdura! - Ronald uparcie obstawał przy swoim. Nie baczył ani na wiek swego adwersarza, ani na urząd, ani nawet to, że był gościem u swego wujostwa. - Zrozumiałbym, żeby takie poglądy wygłaszał Adrian, ale ty? Matka ma rację!
- Tak? - zaatakowany starzec poprawił perukę. Czuł, że robi mu sie gorąco. - A cóż takiego mądrego wymyśliła moja ukochana Lizy?
- Wuj wybaczy, to nie moja opinia, tylko mojej matki, więc...
- Mów śmiało, nie tak łatwo obrazić moją siwą głowę - ale w głębi duszy drżała nić niepewności. Sądy wypowiadane przez Lizę nigdy nie były mu obojętne. Ona chyba nigdy nie wyzbyła się poczucia, że jest jego starszą siostrą. I był taki czas, kiedy zastępowała mu nawet matkę, nim ojciec ponownie nie ożenił się. Pannę Beavers wspominał bardzo dobrze. Właściwie nie potrafił o niej inaczej myśleć, jak "matka". I tu też różnił się z Lizy. Dla niej była tylko wyrachowaną suką, która po prostu uczepiła się starzejącego, samotnego sędziego.
- Mama powtarza, że wuj jest zbyt łatwowierny i na...
- Naiwny?! - starał się nie wybuchnąć, ale głos podniósł nieznacznie swoja barwę.
- O! tak. Naiwny - Ronald zaczął przewracać oczami, jak to tylko on potrafił.
- To uważasz mój drogi chłopcze, że ustawa stemplowa w nas nie uderzy?!
- Wuju, to tylko...
- Teraz ty mnie posłuchaj. - widać było, jak doświadczenie chce wziąć górę nad porywczością młodości. Tak, Ronald miał w sobie siłę, ale moc i rozwaga była w nim. Została mu po życiu, które tu zapisywał mozolną pracą i znojem. Wiedział, że przypominanie temu młokosowi o tym właściwie do niczego nie prowadzi. Po prostu młodość od zawsze rządziła się innymi prawami. - Król Jerzy i jego urzędnicy duszą naszą wolność! Chcą nam ją odebrać...
- Czy ktoś stoi na wuja podwórzu z muszkietem?! - przerwał zapalczywie Ronald. - To tylko propaganda!
- Mógłbyś mi nie przerywać?
Ronald speszył się. Sam poczuł niezręczność sytuacji, którą wytworzył. Szanował wuja, co wcale nie przeszkadzało mu mieć odmienne zdanie. Zasadnicza różnica zamykała się w jednej kwestii: kiedy on czuł sie Anglikiem, to wuj kazał nazywać się Amerykaninem.
- No, dobrze... To nie jest propaganda! Wiesz, że mam przyjaciół w Filadelfii. Sam tam bywasz. Nie powiesz mi, że atmosfera nie udziela się tobie! Ronaldzie, przecież nie jesteś z drewna!
- Nie, nie jestem z drewna! I dlatego nie rozumiem tej egzaltacji. Anglia jest moim domem! Podatki, to chyba normalna sprawa?
- Normalna. Ale nie zdzierstwo! Nie lichwa! Żądamy poszanowania prawa! - wuj uderzył laską o podłogę.
- Naszym prawem jest król!
- Króla można zmienić! Przypomnę ci, że tyranów się obalało!
- Wuju, na miłego Boga! - Ronald poderwał się z miejsca. Twarz paliła go gniewem. Gdyby to był ktoś inny, to pewnie rzuciłby się z pięściami. Ostatnio w tawernie Baileya skoczył do oczu Ericowi Carterowi. Musiano ich rozdzielać. Sprawa otarła się nieomalże o pojedynek, ale koniec końców obaj panowie podali sobie dłonie przy aplauzie publiki. Tym bardziej, że zobowiązali się postawić wszystkim zebranym po kolejce! I postawili!...
- Zapominasz, mój drogi chłopcze, że sto dwadzieścia lat temu spadła głowa Karola I. Myślisz, że jest wielka różnica Stuart czy Hanowerczyk? Jedna szyja, jeden kat!
- Wuju! To zdrada!
- Zdrada? A ja to nazywam lojalnością wobec tej ziemi!
- A korona?!
- Korona nas niszczy! I zniszczy,  jeśli jej na to pozwolimy!
Ronald długo chłonął po tych słowach. Właściwie zaczął bać się poglądów starca.
- Czy wuj zdaje sobie sprawę z tego, co tu powiedział?
- Jestem w swoim domu, drogi chłopcze. Chyba nie myślisz robić użytku z tych słów.  Tym bardziej, że wcześniej coś przebąkiwałeś o małżeństwie z Sarą? Czy ja już coś mieszam fakty? Wiesz mój wiek...
- Nie, nic wuj nie miesza! Ale... Uważam, że w zaistniałej sytuacji...
- Aha! - westchnął starzec i podniósł się z siedzenia. - To znaczy, że los dobrego i miłościwego króla jest ważniejszy od losu mojej jedynaczki? Tak?
Ronald chwycił kapelusz i nie podając wujowi ręki zbliżył sie do drzwi.
- Tak? - powtórzył gospodarz.
- Niech wuj daruje, ale...
W tej chwili drzwi otworzyły się z hukiem i wpadł jak pocisk pan Norman Graves. Trzymał jakąś kartę. Zaczął nią machać, jak chorągiewką.
- Wieści z Bostonu! - krzyczał. - Panie sędzio! Zaczęło się!
- Normanie Graves! Co się zaczęło?!
- W Bostonie Samuel Adams...
Usiadł na fotelu. I wuj i siostrzeniec byli zaskoczeni całym tym rabanem, jaki sprowadził na gabinet spokojny zdawało się pan Norman Graves. Chwycił za karafkę wina i wlał sobie do kieliszka. Nie bacząc, że wcześniej ktoś z niego pił.
- Powie pan wreszcie, co sie stało? - Ronald był równie zaniepokojony. Egzaltacja niespodziewanego gościa zaskoczyła go.
- Pisze mi... ten... no... pan sędzia wie...
- Daj pan tą kartkę, bo my niczego nie dowiemy się!
I właściwie wyrwał ją z ręki Gravesa. Przebiegł wzrokiem jej zawartość i podał siostrzeńcowi. który właściwie nie wiedział, co z sobą ma począć: wyjść czy zostać? Stał w otwartych drzwiach. Służący już czekał ze świecami, aby odprowadzić go do drzwi frontowych.
Z pewną rezerwą sięgnął po kartkę. Jego wzrok nie potrafił skupić się na treści. Litery, słowa skakały przed oczyma, jak niesforna gromada w jego szkole: bunt... "Dartmouth"... wysypali.... Indianie... przebierańcy... "Eleanor"... wszystko... robota Adamsa... wojna...   "Beaver"... herbata...  Ręce zaczęły mu się trząść. Szczególnie jedno słowo skupiło jego uwagę:  w o j n a !

(koniec odcinka 2)

Brak komentarzy: