poniedziałek, kwietnia 08, 2013
Caduta / Burza odc. 9
Jeśli w lochu słyszano zgrzyt zamka, to mogło się zdarzyć
tylko to, że brano kogoś na męki, albo prowadzono na szafot. Nikt
z zapędzonych do tych pieczar dusz nigdy nie usłyszał z ust di
Verroni: „ułaskawiony!”. Tu nie było niewinnych, przypadkowych,
zagubionych, fałszywie oskarżonych. Nie jeden szubrawiec dalej
teraz pałał chęcią gwałtu i rozboju na wolności, a tu los
dogrywał każdemu żałosny koniec.
Strażnikiem był odrażający drab. Wołano na niego Biagio Lupus.
Bo bardziej był podobny do wilka, niż człowieka. Masywny, okrutny.
Zdeformowana jakimś potwornym uderzeniem, źle zrośnięta żuchwa
nadawała jego nadludzkiej twarzy wyraz okrucieństwa. Do tego
nieustannie ślinił się, jakby miał ochotę swymi kłami wedrzeć
się w te skatowane ciała. Jego słowa były raczej bełkotem.
Dlatego zamiast wypowiadać imiona po prostu wchodził do celi i
kopniakiem przywoływał tego, kogo mu wskazano. Teraz nie było
inaczej.
Gdy tylko przekręcił klucz w zamku dusze zamarły w przestrachu.
Zaczęto usuwać się mu spod nóg. Ilu z nich marzyło, aby uczepić
się tego wilczego karku i zmiażdżyć go. Tylko czym? Wychudłe
ręce nie miały sił, aby zamknąć palce w kułak, a co dopiero
porywać się na to monstrum, które aż dyszało krwi. Zadać komuś
ból, doprowadzić do rozpaczy, to dla niego była radość i
krotochwila. Rozglądał się za ofiarą. Stanął nad siwym starcem.
Ojciec Bruno kończył modlitwę Biagio zamachnął się. Ale nagle
starcza ręka pochwyciła go i ścisnęła z niespodziewaną siłą:
- Nie karz, abyś nie był karany!
I odepchnął go stanowczo. Biagio coś zawarczał, co mogło
brzmieć, jak obelga, ale nawet skarga. Bo chyba nie pamiętał, aby
jakiś śmiertelnik przeciwstawił się jego sile i okrucieństwu. W
końcu miał przed sobą starca z siwą brodą, przepasanego jakimś
wyleniałym powrozem, który ściskał w dłoni różaniec.
- Po mnie przyszedłeś?!
Biagio burknął i potrząsnął skudłaczoną głową.
Ojciec Bruno nie czuł lęku. Wiedział, jaki dziś jest dzień.
Powiódł wzrokiem po lochu. Ludzie nieśmiało zaczęli podnosić
się i patrzeć na niego, jak na świętą figurę.
Złożył żylaste ręce do modlitwy. Twarz Biagia wykrzywił kwaśny
grymas niezadowolenia. Ojciec Bruno spojrzał mu prosto w oczy.
Złożył mu ręce do modlitwy. O dziwo nie protestował. Stal, jak
jakieś dzikie monstrum z rozdziawioną gębą i zbierająca się w
kącikach ust pianą. A potem ojciec Bruno położył swe dłonie na
jego głowie i powiedział dobitnym głosem:
- A ja ciebie błogosławię! W imię Ojca...
- ...i Syna- zawtórowało mu kilka głosów.
- ...i Ducha Świętego!
- ...Amen!
- Amen!
Biagio nie rozumiał nic z tego, co się nad nim działo. Raptem
zagotowało się pomiędzy ludźmi. Ktoś odepchnął strażnika. I
zaczęli klękać przed ojcem Bruno kolejni. Kobiety i mężczyźni.
Sami kładli jego dłonie na swoich głowach i prosili: pobłogosław
nas ojcze. A on powtarzał błogosławione słowa i czynił w
powietrzu znak krzyża. Żegnał ich. Żegnał się z nimi. Biagio
usiadł na wiązce siana i patrzył na to ze zdziwieniem. Kiwał
tylko głową, burczał. Po chwili patrzył na swoje ciężkie,
sękate i nieporadne dłonie i kładł na swojej głowie. Zaczęło
mu się to bardzo podobać, bo podbiegł do jednej więźniarki i
położył swe ręce na jej czole. I z rechotem czynił nad nią
jakieś chaotyczne ruchy. Nawet nie zauważył kto go zaszedł z tyłu
i jednym kopniakiem pchnął na przeciwległą ścianę. Charknął,
jak ranny zwierz, ale nim pokracznie obrócił się nie było nie
tylko winowajcy, ale i kobiety, nad którą odprawiał swoje sztuki.
Ojciec Bruno sam podszedł do furty. Odwrócił się do
współwięźniów.
- Bądźcie ufni w Panu!- rzekł majestatycznie.- Nie traćcie wiary,
bo ona jest w Panu, a dzień Sądu jest bliski. I wtedy Pan Nasz,
Jezus Chrystus wystawi każdemu rachunek za jego życie. Potępieni
na wieku będą ci, którzy w godzinie próby zwątpili w Niego!
Amen!...
- Amen – odpowiedziało kilkanaście wybiedzonych głosów.
Biagio podbiegł do ojca Bruno i pchnął przed siebie. A w lochu
podniósł się lament z kilkunastu serc i ust. Odchodził od nich
ich pasterz, ich wsparcie, modlitwa. Mojżesz! Słowem prowadził ich
przez tygodnie do Ziemi Obiecanej.
Ojca Bruno ściągnął jakiś dławiący ból za gardło. Nie mógł
okazać tym ludziom, że i on boi się śmierci, i bólu. Dla nich
zatrzaskiwał swoje lęki pod skorupę pobożnej modlitwy. Tej
jednej, ciężkiej łzy, która ślizgała się po jego siwym
zaroście nikt nie widział. Może tylko Pan Jezus...
Szli długim mrocznym korytarzem. Piski szczurów i obłąkańcze
okrzyki więźniów nie robiły na nich wrażenia. To wszystko było
poza ojcem Bruno. Za prorokiem Joelem zaczął mówić: „Nawróćcie
się do mnie całym sercem, przez post i płacz, i lament.
Rozdzierajcie serca, a nie szaty! Nawróćcie się do Jahwe, waszego
Boga!”. Zatrzymał się przy jednej celi. Młoda kobieta z rozdartą
suknią dopiero, co odepchnęła kolejnego jurnego zalotnika.
Patrzyła wyuzdanym wzrokiem na prowadzonego. On zrobił znak krzyża.
Ona parsknęła na niego i obnażyła swe piersi. „On bowiem jest
łaskawy i miłosierny, nieskory do gniewu, pełen miłości i
litujący się nad niedolą”. Dziewczyna parsknęła śmiechem
obnażając zniszczone i wyłamane zęby. Biagio pchnął go do
przodu. Śmiech dziewczyny i radosny jej skowyt gonił za nimi dopóki
nie skręcili i stanęli przed kratą wyjściową. To ją przekroczył
przed wieloma miesiącami, kiedy wyrok sądu strącił go w tą
czeluść. U kraty stało trzech Szwajcarów.
Biagio przekręcił klucz w zamku i wydał więźnia. Na pożegnanie
klepnął go poufale w ramię i coś zajazgotał, jakby dobrą radę
na dalszą drogę. Ojciec Bruno wiedział, że tej drogi jest tyle
ile stopni wiodących na górę, kilka kroków na dziedzińcu, stos,
płomień i koniec w straszliwych mękach. A do tego wydany na
pośmiewisko głodnej widowiska gawiedzi. Wyprostował się. Wydał
się od razu wyższy. Nabrał jeszcze mocy majestatu. Myślałby kto
idzie sam Joel, albo Daniel w pieczarę na spotkanie z lwem.
Wyszli na dziedziniec. Stos i szafot były gotowe. Nawet kilka osób
już kręciło się koło nich, jak sępy, które wietrzą ofiarę. O
dziwo Szwajcarzy skierowali się wzdłuż dziedzińca i poprowadzili
go w kierunku zamku. Ojciec Bruno był poruszony. Rozumiał to, jako
ostatnie spotkanie z księciem. Każdy wyrok przyjmował z godną
podziwu pokorą. Szwajcarzy szli równo, jak na paradzie. Nie
zwracali uwagi na rżące i przemęczone konie, które stajenni
prowadzili do swoich boksów. Ojcu Bruno nie uszło to uwadze. Kary
ogier był cięty w prawy pośladek. Rana była świeża.
(c. d. n.)
Łza toczyła się po obliczu ojca Bruno, to zrozumiałe, lęk przed przeprawą na drugi brzeg, zmiękcza ludzkie serca. Moje serce dławi dziś ból i smutek.Jutro ostatnie pożegnanie koleżanki Hani:-( Tak jakoś wyszło,że połączyłam te dwie myśli w mojej głowie i impulsem kierowana zapisałam w komentarzu.
OdpowiedzUsuńSmutne, co piszesz, bo ja akurat przeżywam chwile wielkiego uniesienia: zostałem dziś DZIADKIEM!
OdpowiedzUsuń