środa, stycznia 16, 2013

Dux - odc. 6

Wjeżdżali do jakiegoś ogromnego miasta. Dux biegł po lewej stronie konia. Łapy lekko ślizgały mu się po bruku. Wjechali na plac, przy którym stała duża budowla. Zadarł do góry łeb. Nad wejściem jakaś postać trzymała masywny krzyż, obok stały dwie inne figury. Dookoła panował gwar. Rozstawione w kozły karabiny, mnóstwo żołnierzy. Jakiś kurier pędził na złamanie karku. Żołnierze na jego widok rozchodzili się. Dux też uskoczył. Jego nowy pan zeskoczył z konia i podszedł do jakiegoś piechura. O coś pytał. Tamten tylko machnął ręką za siebie.
- Musimy objechać ten plac i znajdziemy dowództwo- usłyszał od niego. Patrzono na nich, jak na zjawisko. Nie ujechali jednak zbyt daleko, bo nagle podbiegł do nich jakiś wojak z ręką na temblaku i krzyczał:
- Jak mi Bóg na niebie! Marek Skibieński! Marek!
I rzucili się sobie w ramiona. Uścisków nie było końca. Widać zwyczajna to była rzecz, bo nikogo nie dziwił widok dwóch ściskających się wojaków na środku drogi. Oderwali się na chwilę od siebie.
- No, pokaż, jak wyglądasz!- mówił ów witający się.- A my tu ciebie opłakaliśmy! Mówili, że podjazd kozacki was wybił. A gdzie Mroczkowski? Steiner? Wegenka? Są z tobą?
Dux widział, jak zasmuciła się twarz jego nowego pana. Tamten chyba od razu to zrozumiał, bo tylko kiwnął dłonią:
- Wojna!- sapnął. I dodał: Chodź do nas! Trochę się naszych uchowało. Jest Rogala, Szulc, Tadrowski, Michalski i Hasse!
- Krzysztof?- upewnił się.
- O! tam siedzi!
Na te słowa podniósł się rosły rudowłosy żołnierz. Dux zauważył, że lewy rękaw miał wsunięty pod pasek. Jego panu też to nie uszło uwagi.
- To nic!- śmiał się jednoręki wojak Hasse. Serdecznie i długo witali się. Z wszystkimi dookoła. Wyciągały się ręce! Podnosili kamraci. Marek Skibieński poczuł się, jak w domu. Nikt dotychczas nie zwrócił uwagi na Duxa. Sam postanowił się przypomnieć. Radośnie zaszczekał.
- A tyś kto jest?- pochylił się nad nim jednoręki żołnierz. I przyjaźnie poklepał po grzbiecie.
- To mój pies! Wierny! Uratował mi dwukrotnie życie.
Patrzono na niego z podziwem. Dux zaczął przyglądać się wszystkim w około. Szukał swego dawnego pana. W gwarze, stukocie i wszelkich możliwych odgłosach próbował wyłuskać ten jeden, jedyny dobrze mu znany. Na próżno. Usiadł. Ze smutna miną patrzył, jak jego nowy pan opowiada o swoich przeżyciach. Kilka razy pokazał na niego.
Kilka dni zostali w mieście. Wreszcie nadszedł rozkaz do wymarszu. Ale Dux akurat pobiegł za jakimś chłopcem, który gonił przed sobą stalowe kółko. Kiedy wrócił na plac jego nowego pana już nie było! Zniknęli tez wszyscy ci, z którymi tak serdecznie kilka dni temu witał się. Dux nie mógł pojąć, że znowu został sam. Pobiegł po brukowanej ulicy. Jeszcze dogonił jakieś kolumny żołnierzy. Jeźdźców między nimi nie widział! Pognał do przodu. Wszystko na próżno. Z przodu ciężkie konie ciągnęły armaty. Jechał jakiś generał o sennym obliczu w otoczeniu grupki oficerów. Jego nowego pana nie było.
J. Chełmoński "Droga w polu"
Zatrzymał się przy rozstaju dróg. Na sędziwym krzyżu ujrzał rozpostartą postać Jezusa. Obwąchał krzyż. Droga rozchodziła się w trzech kierunkach. Jedna prowadził po skosie ku górze. Druga było widać wiła się daleko ku południowi. Wybrał tą trzecią. Spostrzegł, że końskie kopyta skopały piach. Dziesiątki podków krzyżowały się ze sobą, nachodziły na siebie. Jedne masywne, drugie delikatniejsze. Wszystkie zostawiły konie, które dopiero co musiały tędy przejść. Któreś musiał zostawić koń, u którego boku szedł tyle dni. Nie musiał węszyć. Pognał na zachód!
Dux nie lubił deszczu. Rozmokła ciapa na trakcie spowalniał jego bieg. Omijanie kałuż zabierało mu dużo czasu. Oczywiście przeskakiwał przez niektóre. Albo to raz czy drugi nie wpadał w nie? Sierść lepiła się, błoto wczepiało, jak rzep! Najbardziej bał się grzmotów. Kiedy niebo przeciął błysk pioruna drżał na całym ciele. Kurczył się wtedy w sobie i skomlał, jak mały zabiedzony psiak. I nie było nikogo, by móc się do niego przytulić. Chronił się przed deszczem, gdzie popadło. Brakowało mu towarzystwa. Nie miał dla kogo zamerdać ogonem, ani dla kogo zaszczekać. Sam! Jeden! I zimny deszcz, który jakby na złość uparł się by padać i padać. Padało tak od kilku dni. Jeśli czegoś pragnął, to by przestało siąpić i żeby coś wreszcie zjeść.
Słońce bardzo leniwie przebijało się przez ciemne chmury. Drobny promyczek już wzbudzał w Duxsie nadzieję. Patrzył w niebo, jakby oczekiwał stamtąd jakieś pomocy lub wskazówki. Ale niebo nie chciało pomóc zabiedzonemu psu. Chmurzyło się i raz jeszcze zaciągnęło stalowymi, ciężkimi chmurami. Słońce raz jeszcze przegrało. Deszcz znowu zaczął padać.
Dux stanął przed jakąś rzeką. Zaczął biegać tam i z powrotem. Nie było mostu. Rzeka wiła się w obie strony długą serpentyną. Chcąc nie chcąc musiał ją pokonać wpław! Zimna się nie obawiał. Miał to już za sobą. Zmęczone łapy mogły nie podołać przeprawie.
Wskoczył. Silny prąd zaczął ściągać go w przeciwnym kierunku od zamierzonego, Oddalający się drugi brzeg łypał wystraszonymi oczami. Niczym stawał się strach przed burzą. Ale tam po drugiej stronie było ocalenie. Może też droga, którą wcześniej przemierzył jego pan. Robert? Łapy odmawiały mu posłuszeństwa! Pruł nimi taflę niemiłosiernej wody. Brzeg jakby przybliżał się! To dodało mu wigoru! Zaczął jeszcze szybciej nimi przebierać. Robił to już wbrew sobie. Powoli tracił czucie w łapach. Coś go jednak pchało ku tamtemu brzegowi. Starał się wysoko unosić głowę. Wzburzona woda wlewała mu się do uszu.
J. Chełmoński "Wieś nad wodą"
Dotarł! Łapy wyczuły grząski brzeg. Był uratowany! Nie miał sił, by tym tryumfem się napawać. Wydostał się z wody i tam padł ze zmęczenia.
Obudziły go promienie słońca. Pierwszy raz od wielu dni jaśniało pełnią blasku, nie kryło się za chmurami. Osuszyło zmoczoną sierść. Pozostało tylko wstrząsnąć strup błota. Choć głodny czuł ulgę.
Jeśli na drodze, którą biegł szło jakieś wojsko, to deszcz na dobre rozmył wszystkie ślady. Nawet te głębokie, jakie rzeźbiły ciężkie wozy. Kilkakrotnie widział świeże kopce oznaczone krzyżami. Na jednym ktoś nasunął hełm kirasjera. Był przestrzelony kulą. Końska kita smutno powiewała na wietrze. Dux usiadł przy nim. Coś mu zaczęło majaczyć. Czy jego dawny pan nie nosił takiego właśnie hełmu? I taką dziwną blachę na piersi? Obwąchał mogiłę. Na przybitej desce ktoś niezgrabnie wyrył napis. Przyglądał się literkom: JACQUES LACASS. Zdawać by się mogło, że je czyta i rozumie. Położył się przy grobie.
Nie trwało to długo. Turkot nadjeżdżającego wozu wybił go z drzemki. Uniósł się. Przypatrywał się, jak ten zaczął przybliżać się. Na koźle siedział chudy, jak szczapa stangret. Wymachiwał nad końskimi głowami długim batem. Jego trzask roznosił się po okolicy. Pędzące konie ani myślały przystanąć. Miarowo uderzały kopytami w trakt. Dux dostrzegł w karecie mężczyznę w dziwnym kapeluszu. Za powozem podążał oddział jeźdźców w rogatych czapkach. Każdy trzymał w dłoni długą tyczkę z małą chorągiewką. Przemknęli przed Duxem. Żadnego nie wzruszył widok samotnej mogiły i psa. Może nawet z wysokości swych koni nie dostrzegli zagubionego czworonoga-wędrowca.
Dux ruszył tropem za oddalającymi się. Łapy jednak nie miały sił nieść jego wynędzniałego ciała. Zwolnił. Wreszcie przystanął. Głowa zaczęła się kiwać. Wreszcie poczuł, jak ciało ugina się, a on nie może temu przeciwstawić się. Spróbował, ale tylnie łapy rozjechały się, jakby były na lodzie. Poddał się. Padł zdrożony. Uganiające się po niebie jaskółki nie mogły go zachęcić do dalszej wędrówki. Musiał spocząć.
Był bardzo zmęczony! Tyle dni zostawił za sobą. Łapy niosły go po bezdrożach Rosji, tonęły najpierw w śniegu, potem błocie. Ile pyłu wmieszało się w jego sierść nie zdawał sobie sprawy. Tylu ludzi spotkał na swej drodze. Jedni zacierali się mu, byli jak mgła, inni stawali przed nim, jak żywi. Słyszał rżenie koni i huk armat. Widział śmierć i poniewierkę. Teraz chciał tylko jednego: przetrwać do następnego dnia. Ale to było marznie.
W. Kossak "Książę Józef w 1812"
Huk armat, który słyszał wcale nie był sennym majaczeniem. Doniosłe tony kanonady nie pochodziły z mroków jego pamięci. To naprawdę biły działa. Spał, nie mógł wiedzieć, że nadciągnęły wrogie sobie armie. I to one okładały się teraz morderczym ogniem. Pociski ze świstem szybowały nad jego głową! Nagle tuż nad nim wyrósł las pędzących końskich kopyt. Skąd znalazł w sobie tyle sił, by uskoczyć przed ich morderczym galopem. Czuł niemal na sobie oddech rozjuszonych koni, a może nawet świst ich ogonów. Umykał na oślep! Raptem wyrosło przed nim ogromne cielsko armaty. Miotający się przy nich żołnierze krzyczeli na siebie nawzajem i nagle ten z pióropuszem, na czubku owalnej czapki machnął ręka. Armata zatrzęsła się i z ogromnego otworu bluznęło ogniem. Wystrzelony pocisk poszybował nad głową Duxa daleko, daleko. Potem spadł ryjąc w ziemi lej i grzebiąc kilku biegnących znad przeciwka piechurów. Dux widział, jak tych trzech nagle zatrzymało się, spowił ich dym, a kiedy ten opadł wszyscy leżeli pojękując.

(c .d. n.)

Brak komentarzy:

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.