niedziela, stycznia 13, 2013

Dux - odc. 5

Cały dzień przeleżał pod drzewem. Łypał tylko oczami czy z kierunku, z którego przybiegł nie nadchodzi ów straszny, osmolony człowiek. Nie chciał go już spotkać. Nie chciał też już dłużej tkwić w tym samym miejscu. Ale dookoła nic nie mąciło jego spokoju. Jedyny dźwięk, jaki do niego docierał, to miarowe stukanie dzięcioła. Wreszcie zdecydował się podczołgać do miejsca, z którego wczoraj umknął. Im bardziej zbliżał się do niego, tym bardziej jego nozdrza drażnił ciężki zapach dymu. Ciekawość była silniejsza, niż poczucie własnego bezpieczeństwa.
J. Chełmoński "Wnętrze lasu"
Wreszcie jego oczom ukazał się osobliwy widok. Polanka z powalonym drzewem, które tak gwałtownie przerwało wczorajsze polowanie. Obok stały dwa szałasy. Ot! kije na kijach pokryte darnią i mchem, a obok jakiś duży kopiec, z nad którego unosił się ciężki obłoczek dymu. To on zwabił Duxa na to miejsce. Nie wybiegł jednak na polanę. Czekał, co się będzie działo.
Dwóch osmolonych mężczyzn wyszło z jednego z szałasu. Przypominali wygrzebujące się z gawry niedźwiedzie! Do ludzi upodabniała ich tylko mowa. Jeden, ten większy i jakby masywniejszy, rozejrzał się dookoła. Widać szukał czegoś. Stękał czy burczał coś pod nosem. Ten drugi, lekko przygarbiony i sprawiający wrażenie uległego też zaczął grzebać pod stertą, jaką miał koło szałasu.
- To twoja wina!- wreszcie wyrzucił z siebie ten większy.- Lisa trzeba oprawić, a ty mi nóż gubisz?! Gdzie takiego durnia znalazłem?
- Kiedy ja... ja... ja...- ale nic więcej nie powiedział. Zajął się przeszukiwaniem.
Dux dłuższą chwilę przypatrywał się tym osobliwym postaciom. Nie wiedział, że są to smolarze, którzy w leśnych odstępach robili smołę, wypalali węgiel drzewny. Zagubieni w leśnych ostępach miesiącami nie widzieli ludzi. To i nie dziwota, że bardzo się zdziwili, kiedy na polanę wjechał jakiś zdrożony jeździec.
- A, co... co... to za... za... cu... cu... cudak?- zapytał ten mniejszy, przygarbiony. Widać było, że był mniej rozgarnięty, niż jego kompan.- Ja... jakiś wo... wojak?
- Aha!- sapnął ten potężniejszy. Teraz już nie szukał, tylko wziął w garść widły, które stały opodal. Za pasem miał wsunięty mały toporek.
Dux przyjrzał się uważnie przybyszowi. Oczy zrobiły mu się wielkie, kiedy rozpoznał w nim żołnierza, którego ratował w strumyku, a którego rozdzieliła z nim nierozwaga narwanego myśliwego. Ale nie wybiegł na spotkanie. Patrzył, co się będzie dalej działo.
- Co to za chutor?- zapytał nie zsiadając z konia.
- Kiedyś mówiono, że Smolary, ale to było chyba jeszcze za króla Sasa- odezwał się ten potężniejszy. – A wy skąd?
- Z wojny wracam! Spod Moskwy!
- To... to... to... wooojna byyłaa?- wtrącił ten mniejszy, przygarbiony.
- Straszna wojna!- ciągnął przybyły.- Aż do Moskwy dotarliśmy. Ale dranie miasto podpalili i cesarz nakazał odwrót...
- Kto?- dociekał ten potężniejszy.
- O cesarzu Napoleonie nie słyszeliście?!
- My tutejsze!- warknął.- Z dziada, pradziada! Pewnie od Mendoga po lasach siedzimy. Świat do nas nie przychodzi.
Obszedł dookoła konia. Wzrokiem szacował, co wart jest poszorek, zdarta wojskowa kurtka.
- Wody!- poprosił żołnierz.
Ten mniejszy, przygarbiony już nawet wyciągnął dłoń po bukłak, kiedy tamten potężniejszy postanowił uderzyć znienacka. Świst machających wideł obudził czujność żołnierza. Nim atakujący zadał zdradziecki cios, obrócił konia i całą jego siłą naparł na napastnika. Ten rzucił widły i padł na kolana. Na to tylko czekał Dux. Rzucił się w kierunku tego mniejszego, przygarbionego. Takiej odsieczy nikt nie mógł się spodziewać. Zaatakowany zakwiczał przeraźliwie i kryjąc w dłoniach twarz bił czołem o ziemię.
- Panie! My durne! My...- zaczął jęczeć, ten, który dopiero co miał w garści widły.- Wybacz! Wybacz! My też boim się Moskala!
Jeździec zeskoczył z siodła. Wyciągniętą szablę podsunął przed oczy mówiącego:
- Wiesz, co to takiego?!
- Zmiłowania upraszam!- jęczał pokornie.- Zmiłowania!
Żołnierz wsunął szablę do pochwy i odwrócił się w kierunku Duxa.
- A ty skąd się tu wziołeś? Pognało cię za lisem?
Dux jednak nie tracił czujności. Zawarczał i szczeknął. To starczyło, by żołnierz uskoczył i wyszarpnął zza pasa pistolet. Zwaliste cielsko tego potężniejszego zachwiało się i trafiając w próżnię zwaliło na ziemię, Siekiera wypadła mu z ręki. Dux rzucił się na napastnika. Leżał na nim, a jego groźne warczenie nie zwiastowało niczego dobrego.
- Drugi raz wyciągasz mnie z opresji! Wierny z ciebie druh! Chyba wiem, jak cię nazwę: Wierny! To imię w sam raz dla tak dzielnego psa.
Dux, czy jak na niego wołał żołnierz Wierny tak długo warczał nad głową powalonego kolosa, nim jego nowy pan nie napoił konia, nie napełnił bukłaka wodą i nie wskoczył na siodło. O widły i siekierę on już się zatroszczył. Po prostu rzucił za szałas, na tyle daleko, by smolarze nie mogli już mu zagrażać. Widać było, że ten potężniejszy nie może pogodzić się z takim upokorzeniem! Sapał i łypał okiem na Duxa, który raz po raz warczał nad nim. Tamten mniejszy, przygarbiony leżał spokojnie i coś nawet sobie nucił pod nosem.
J. Chełmoński "Wschód księżyca"
Dux był szczęśliwy, że dalej mógł iść u boku swego dawnego kompana. Chwilami zdawało mu się, że innego pana nigdy nie miał. Ale przecież był! Robert! Zgubili się w czasie tamtej straszliwej zamieci. Czuł, że idąc wciąż w kierunku zachodzącego słońca odnajdzie go. Wtedy mieli słońce w twarz.
Dux nie mógł uwierzyć, że są we dworze. Jakaś starsza dama zaprosiła ich do siebie. Nie mógł poznać swego nowego pana, kiedy wziąwszy w łaźni kąpiel i ubrawszy jakiś surdut siedział przy kominku i palił fajkę. Dym z cybucha unosił się ku górze i lekko drażnił jego nozdrza. Starsza dama z czułością godną matki lub piastunki patrzyła na swego gościa i uważnie śledziła całą opowieść, jaka przed nią snuł. Nie przerywała, tylko od czasu do czasu znacząco wzdychała i wtedy podnosiła oczy ku gór. Raz czy dwa zrobiła nawet znak krzyża.
Dux podniósł się i podszedł pod ogromny portret wiszący na ścianie. Potężna, ciężka rama była ozdobą dostojnego portretu: otyły jegomość odziany w jakiś czerwony kaftan, przepasany kolorowym szerokim pasem, na marsowym obliczu głęboka rana od ucha do ucha i ciężkie wąsiska. Podobał mu się ten pan. Choć taki dziwny i innych, od tych, jakich zwykł widywać każdego dnia. Szczególną uwagę zwrócił na błękitną szarfę, jaką był ów przepasany i krzyż wiszący u jej dołu. Uwieczniono na nim jakiegoś białego ptaka.
Starsza pani zwróciła uwagę na zainteresowanego portretem Duxa. Podeszła do niego.
- Podoba ci się? To mój dziadek Mateusz Skorwid herbu Rola.
Dopiero teraz, jakby rozumiejąc, co dama do niego mówi dostrzegł w górnym rogu czerwoną tarczę z herbem: jakiś kwiat i trzy zakrzywione ostrza.
- A to dopiero!- usłyszał za sobą głos swego nowego pana.- Ja też jestem herbu Rola.
Starsza pani jeszcze bardziej się rozczuliła.
- A nie zetknął się gdzieś tam pan – zaczęła niepewnie – z porucznikiem Sebastianem Florianem Zagwoyskim? To mój wnuk i chrześniak.
- Jak pani powiada? Zagwoyski?- chwilę się zasępił i pokręcił głową.- Nie miałem okazji poznać pana porucznika. A pod kim stawał?
- Zaraz, zaraz.- starsza pani chwilę zamyśliła się.- Wiem! Ignacego Moniuszki! To nasz familiant.
- Strzelec konny?- odparł ze znawstwem.- Nie, nie przypominam sobie.
Starsza pani ciężko usiadła na fotelu. Widać wspomnienie było zbyt świeże. Dux patrzył na tych dwojga, jak pochylają się nad sobą. Starsza pani na pewno płakała.
Herb Rola
Wyszedł na podwórze. Noc była pogodna i gwieździsta. Wróciło do niego wspomnienie swego dawnego pana. Szukał go przecież. Czuł, że z każdym kilometrem w łapach przybliża dzień wzajemnego spotkania. Wszedł do pobliskich zabudowań gospodarskich. Stało tam czerwono krwiste bydło. Jedna z krów zmierzyła go leniwym wzrokiem. Trwało to chwilę, bo zaraz wróciła do przeżuwania kolejnej wiązki siana. Inne krowy machały tylko ogonami. Dalej stała zagroda dla świń. Dux zbliżył się do ogrodzenia. Odskoczył momentalnie na widok ciężkiego ryja maciory. Wybiegł na zewnątrz.
Akurat przed dwór zajechał jakiś powóz wysiadł z niego tęgi jegomość bardzo przypominający tego z portretu. Dux podbiegł do niego. I tu się zaskoczył. Bo miast przyjęcia usłyszał ciężkie warknięcie „poszedł stąd!”. Jak rażony piorunem odskoczył na bok. Jegomość wszedł do środka. Dux powoli zbliżył się do ganku i bezszelestnie przemknął do salonu, w którym zostawił swego nowego pana.
Jegomość właśnie ściskał swą masywną dłonią, tą którą wysunął jego nowy pan. Mocno nią potrząsał. W trójkę zasiedli przed kominkiem. Nikt nie zwracał uwagi na Duxa. Usiadł pod obrazem dziadka Mateusza Skorwida herbu Rola. I tak zasnął.

(c. d. n.)

Brak komentarzy:

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.