niedziela, stycznia 16, 2022

Przeczytania odcinek 428: Beata Sabała-Zielińska "TOPR 2. Nie każdy wróci" (Wydawnictwo Prószyński i S-ka)

"Wiało gorzą i poczuciem beznadziejności. W koło lament, jęki, zawodzenia. Setki imion wykrzykiwanych w rozpaczy. I ten smród spalonych ciał, spalonych ubrań, unoszący się nad powalonymi w postaci dymu. Obraz końca świata" - to cytat z cytowania Autorki. Nie wiem z kogo. Tak Beata Sabała-Zielińska zaczyna swoją druga książkę o TOPR-ze, pt. "TOPR 2. Nie każdy wróci". I tak, jak poprzednio mamy staranne opracowanie przez Wydawnictwo Prószyński i S-ka. Brawo. Nie tylko za to, ale za to, że jednak Autorka wróciła do tematu, mimo wcześniejszych odmów. Mamy zatem kolejny tom, przeszło trzysta stron historii. Dramatyczny zapis jak ratowano grotołazów w 2019 r. To w tym akapicie cytowanie, to zapis tragedii na Giewoncie z 22 sierpnia 2019 r. Dwie tragedie, które wstrząsnęły w tym samym czasie.
"Czy jest ktoś, kto nie słyszał o wypadku na Giewoncie latem 2019 roku? Czy jest ktoś, kto nie śledził, nie komentował, nie angażował się emocjonalnie w walkę o życie grotołazów uwięzionych nieco wcześniej w Jaskini Wielkiej Śnieżnej? Jeśli wydaje Wam się, że wiecie o tych wypadkach sporo, po przeczytaniu tej lektury zrozumiecie, że wiedzieliście niewiele!" - czytamy na portalu Wydawnictwa. Wykorzystałem ten zapis w ostatnim odcinku "Do przeczytania jeden krok...". Powtórzę też inne treści z tego samego źródła. 
Grozą wieje od pierwszych stron? Czy Beata Sabała-Zielińska chce nas przestraszyć i odstraszyć, aby nie iść w góry, nie schodzić do jaskiń? Nie mogę odpowiadać za Autorkę, ale uważam, że mamy przed sobą książkę ważną potrzebną i ważną. Dla mnie wypływa z niej jedna, najważniejsza nauka: nie ma żartów! Góry, jaskinie, te cuda natury mogą stać się niebezpieczną pułapką. Nie, to nie one zabijają. To my sami chwilami stwarzamy sytuację, sami wpychamy się w otchłań śmierci, ale też mamy dowód na to, że wobec sił natury jesteśmy bezbronni. Nigdy nie wolno ich lekceważyć, bo pomyłka, zuchwałość, brawura mogą skończyć się, że to o nas napiszą, jako o tych, co... nie wrócili. 
 
1. Akcja ratunkowa w Jaskini Wielkiej Śnieżnej w Tatrach Zachodnich, sierpień-wrzesień 2019:
 
Po raz pierwszy w tym cyklu pojawia się książka, której jedna z opowiedzianych historii nie pnie się w górę ileś tam metrów nad poziom morza, ale schodzimy w dół! "Bywa, że osoby chodzące po jaskiniach przekraczają tak zwaną godzinę alarmową, nie wracają po prostu o ustalonej porze. Wtedy ruszamy do akcji" - Autorka cytuje wypowiedź ratownik TOPR-u Andrzeja Górki. Czytając kolejne relacje TOPR-owców po prostu jesteśmy na miejscu zdarzenia. Zawsze będę ubolewać, że nie mogę o każdej wspomnieć, poświęcić choć krótkiego akapitu. 
Nie jestem zawodowym recenzentem, tym bardziej nie wiem nic o przeprowadzanych w górach czy jaskiniach operacjach ratunkowych. Zawsze jestem pełen podziwu dla ratowników. Zawsze jestem wkurzony na ignorancję tych, którzy nie tylko zaryzykowali swoją nieprzyemyślnością własnym życiem i życiem, tych którzy potem ruszyli im na pomoc. "Pierwsza ekipa schodząca do jaskini wie tyle, ile powie jej osoba zgłaszająca wypadek, czyli zazwyczaj niewiele. W każdym razie te informacje na pewno nie pozwalają zaplanować sposobu działania" - to wypowiedź Tomasza Wojciechowskiego. Bardzo drobiazgowo opowiada, jak szukano kontaktu z zaginionymi grotołazami. Dopełnia je A. Górka: "...usłyszeliśmy tylko niepokojące odgłosy: chrapanie i rzężenie. [...] W naszej ocenie to charczenie oznaczało problemy z drożnością dróg oddechowych. Prawdopodobnie już wtedy byli nieprzytomni, w głębokiej hipotermii, czyli umierali z powodu wychłodzenia". Stanisław Bobak ocenił: "Wiedzieliśmy, co oznaczają te odgłosy, brzmiały po prostu agonalnie". Bardzo ważne okazało się określenie częstotliwości oddechów. Znajdziemy tu również wypowiedzi innych ratowników, lekarza. Doktor S. Kosiński wspominał: "Dźwięki w jaskini są różne, rozchodzi się echo, więc oczywiście nie mogliśmy mieć pewności, że to, co słyszmy, jest tym, o czym myślim. Z drugiej strony opisywane odgłosy odpowiadały obrazowi oddechu agonalnego". Warto zwrócić uwagę na to, co mówił o hipotermii.
Beata Sabała-Zielińska zrobiła wszystko, aby z sumienną dokładnością dotworzyć dramaturgię jaskiniowego zdarzenia. To jest rzetelna robota badawcza, bo czym innym jest wysłuchanie tych wielu relacji poskładanie ich, zbudowanie tej książki. To ludzie ją napisali swoim heroizmem. Nie chcę powtarzać banałów, ale mieszczuchy i ludzie nizin: czapki z głów! Sześć dni działania w ekstremalnych warunkach ratownika Michała Górskiego? To jakiś kosmos! W warunkach, gdzie w najszerszym miejscu jest... 30 centymetrów! Specjalnie użyłem liczb, aby dotarło! 30 cm! A ciśnienie emocji ogromne. Jan Krzysztof powiedział: "W takich sytuacjach zawsze jest bardzo silna presja i tysiące pomysłów. [...] Najważniejsze, by nie doprowadzić do powielenia błędów popełnionych wcześniej, w tym wypadku przez grotołazów". Nie zazdroszczę podejmowania decyzji. Czas, który nie był sprzymierzeńcem. I zalany wodą korytarz, który należało pokonać. "Natychmiast podniosły się głosy, że trzeba wypompować wodę z zalanego korytarza. Pytanie tylko, jak to zrobić. [...] Podsuwano nam jakieś patenty żeglarskie, stosowane na łodziach, tyle że to wszystko nie sprawdza się w warunkach tatrzańskich. Poza tym nie było gdzie odpompowywać tej wody" - to głos S. Bobaka. 
Beata Sabała-Zielińska nie ułatwia nam odbiór relacji. Jedna wynika z drugiej, jest ciągiem dalszym, dopełnieniem, uzupełnieniem. Nie wtrąca się. Nie komentuje. Ale też i nie wyjaśnia, nie podpowiada laikom, a domyśl się sam! Strzelanie? Czyli wywołanie eksplozji, rozsadzanie skał, aby dotrzeć do uwięzionych pod ziemią grotołazów. Łukasz Migiel przyznaje: "Sytuacja była trudna i niebezpieczna. Ładunki musieliśmy uzbrajać bardzo blisko twarzy. Strasznie dostałem tam w dupę psychicznie. [...] Jak wyszedłem stamtąd, to byłem właściwie zdruzgotany i zniechęcony do dalszej pracy". Nie zapominajmy, to wszystko ochotnicy. Ludzie, którzy po swojej pracy rzucają wszystko i idą ratować czyjeś życie. I o tym jest ta książka. Ratownik medyczny TOPR-u Maciej Ziarko dodał: "W jaskini wszystko może się zdarzyć. [...] Poza tym odbywały się strzelania, więc było również potencjalne zagrożenie zatrucia gazami. [...] biorąc pod uwagę głębokość i warunki, jakie tam panowały, medycyna, którą ewentualnie mielibyśmy stosować, byłaby bardzo ograniczona i trudna. To mnie stresowało". Nikt  tu nie stroi się w piórka bohatera. "Mieliśmy naprawdę przerąbane" - ocenił Z. Gruszka, który zakładał ładunki i strzelał. Jan Krzysztof wspomina: "Jeżeli zespół przebywał w jaskini zbyt długo, wychodził załamany. [...] Wchodził kolejny zespół i powtórka, i kolejny, i kolejny, i w ten sposób ostatecznie dotarliśmy do grotołazów"
Zaskoczyło mnie, jak bardzo nieodpowiedzialnie mogą się zachować wezwani na miejsce... strażacy. Profesjonaliści? Zawodowcy? Okazało się, ze niektórzy, to niesubordynowani chłopcy, którzy swoim zachowaniem (samowolne wtargnięcie do jaskini!) mogli stworzyć dodatkowe zagrożenie, wstrzymać akcję ratunkową, utrudnić dotarcie do uwięzionych pod ziemią. Równie nieodpowiedzialnie zachowywali się dziennikarze. "Działania w jaskini rozpalały emocje. Zainteresowanie mediów było ogromne. [...] Dziennikarze nie tylko okupowali nasz trawnik, ale była też masa różnych, nie do końca przyjemnych działań, łącznie z zostawianiem dyktafonów na parapecie dyżurki, żeby nagrać rozmowy, które się tutaj toczyły" - wspominał P. Konopka. Zupełnie jednak rozbroiło mnie zachowanie słowackich ratowników. Ł Migiel: "...weszli do jaskini razem ze mną i gdy zobaczyli, co się dzieje, jakie są warunki, to puknęli się w głowę, mówiąc, że mamy nierówno pod sufitem, że to robimy". Odstąpili od akcji ratunkowej. W identyczny sposób zachowali się polscy ratownicy górscy z Centralnej Stacji Ratownictwa Górniczego z Bytomia. Dalej Ł. Migiel: "To pokazuje, że tak naprawdę możemy sobie razem ćwiczyć, trenować, ale jak przychodzą realne działania ratownicze w dużym zagrożeniu, to trudno wymagać od ludzi poświęcenia". Niepojętym zjawiskiem jest moim zdaniem hejt, jaki dopada ratowników lub poszukiwane ofiary. Zagrożeniem byli nie tylko ludzie, ale i... ładunki wybuchowe, które zabrali ze sobą zaginieni grotołazi. To, co opowiada Jan Krzysztof po prostu mrozi krew w żyłach.

2. Tragedii na Giewoncie z 22 sierpnia 2019 r.
 
"Myślałam, że to bomba, akt terrorystyczny - takie było moje pierwsze skojarzenie, zwłaszcza że natychmiast pojawił się smród spalonych ciał i ubrań Wokół zapadła totalna cisza" -  trudno czytać dalej, poznawać kolejne relacje, epizody. Nie, nie ucieknę w stwierdzenie: są podobne. Dotyczą różnych ludzi. Oddam głos ofiarom 22 sierpnia 2019 r. Po raz kolejny Matka Natura, Thor, Bóg, Perun, Perkunas, Zeus, Jowisz (jak zwał tak zwał) - ukazali swą moc i potęgę. Po raz kolejny udowodniono, jak kruche jest ludzkie życie. Po raz kolejny okazało się, że nie jesteśmy wieczni. Oddam też głos ratownikom TOPR-u, który pospieszyli na ratunek. Tym razem ograniczę się tylko do określenia: ratownik 1, ratownik 2, ratownik 3...
 
Świadek 1:  Gdy wróciła pełna orientacja, zobaczyliśmy, że ludzie płaczą, zaczynają biegać, nawoływać się, wyciągać kogoś, kto spadł ze szlaku. Wtedy dopiero zrozumiałam, że to piorun, dlatego zaczęłam krzyczeć do męża: "Puść ten łańcuch! Uciekaj!".
Świadek 2: Piorun uderzył za moimi plecami. Dzisiaj już wiem, z relacji innych ludzi, że nie uderzył w krzyż, tylko w skałę, która wybuchła w momencie trafienia. [...] Obok leżał pan z rozbita głową. Fala uderzeniowa rzuciła nim o skałę. Obficie leciała mu krew.  
Świadek 3: Wyładowanie przeszło mi po ręce, po biodrze, po tyłku, szło przez lewą nogę i wyszło stopą, rozrywając but. Nagle zdałem sobie sprawę, że jestem częściowo sparaliżowany i nie mogę ruszać. [...] I miałem świadomość, że nic nie mogę zrobić.
Świadek 4: Spojrzałam w bok, patrzę, koło mnie leży pan. Nie ma spodni, jest od pasa w dół nagi. Nagusieńki. Spaliło na nim ubranie. Ściągnęłam więc szybko kurtkę i przykryłam go.
Świadek 5: Był wypadek na Giewoncie. [...] Ludzie spadli prawdopodobnie w dolinę, leżą wszyscy. Moja zona umiera, oddycha bardzo ciężko. Ma rozwaloną głowę, jak mam rozwalone kolano.

Relacje tych pięciu osób przeplatają się. O ówczesnych warunkach tak wspomina jeden z ratowników TOPR-u, który odbierał komunikaty od poszkodowanych (patrz wypowiedź świadka 5): "Burza była tak potężna, że budynek centrali dosłownie się trząsł. Waliło jak na poligonie, nie było szans, żeby śmigłowiec się poderwał". Dalej czytamy relację tego samego ratownika: "W pierwszej chwili sądziliśmy, że jest kilka osób poszkodowanych, ale po pewnym czasie zorientowaliśmy się, że właściwie każdy telefon, który do nas dociera, jest zgłoszeniem o innym wypadku. Owszem, w tej samej okolicy, ale dotyczy wielu, wielu osób". Tak, pierwotnie sądzono, że kilka osób niezależnie od siebie widzi to samo zdarzenie i informuje o nim z różnych miejsc. Rzeczywistość przekroczyła wszelkie wyobrażenia.

Ratownik 1: Już wtedy podchodziliśmy pod prąd, bo z góry schodziły tłumy ludzi. W życiu nie widziałem tylu poszkodowanych jednocześnie.
Ratownik 2: Kiedy nadlecieliśmy nad Giewont, na nasz widok podniósł się las rąk. Wszyscy ludzie na Giewoncie podnieśli ręce. Najpierw pomyślałem, że może pokazują nam konkretny wypadek, po chwili jednak dotarło do mnie, że oni wszyscy potrzebują pomocy. wtedy pojąłem skalę tego zdarzenia. 
Ratownik 3: Dziecko leżało w stromym terenie, w trawach, więc trudno było działać również z tego powodu. Scena była dramatyczna. Myślę, że każdy, kto ma dzieci, jest w stanie sobie wyobrazić. Dla mnie to było straszne przeżycie. Będę je pamiętał do końca życia. To ja podjąłem decyzję o odstąpieniu od resuscytacji.
Ratownik 4: My jako ratownicy medyczni wiedzieliśmy, że musimy dokonać oceny stanu zdrowia tych ludzi, dokonać triażu, ale nie zdołaliśmy tego zrobić. Nie mogliśmy po prostu objąć wzrokiem wszystkich rannych. 
Ratownik 5: Poszkodowani rozrzuceni byli na przestrzeni dwóch, trzech kilometrów, między szczytem Giewontu a schroniskiem na Kondratowej, więc nie można było od razu ocenić ogromu wydarzenia. 
 
I na koniec trzy głosy o... No właśnie o czym? Odpowiedzialności? Ludzkiej głupocie? Braku wiedzy? Najpierw Szymon Ziobrowski, dyrektor Tatrzańskiego Parku Narodowego: "Natura obdarzyła nas zmysłami oraz rozumem: a zatem obserwuję, analizuję, uczę się. Tylko poszerzenie wiedzy i jej gromadzenie daje szansę na zwiększenie bezpieczeństwa. Niestety, u nas kultura górska wciąż jest słaba". Teraz Jan Krzysztof, naczelnik TOPR-u: "Prawda jest taka, że tego dnia wszyscy ci ludzie prawdopodobnie wyszli za późno. W góry wychodzi się wcześnie, także latem, a już na pewno w okresie burzowym, a więc o trzynastej nikogo nie powinno być na Giewoncie, szczególnie że w prognozach były burze". I Iwona Haniaczyk, kierownik schroniska na Kondratowej: "Przychodzi info: «Burza za cztery godziny». «To co, zdążymy?» Nie daj Boże wychylić się zza bufetu i zwrócić uwagę na przykład na złe obuwie. «Co to panią obchodzi!». To zniechęca i do opieki, i do edukowania ludzi. może dziesięć-piętnaście procent osób doceni naszą troskę, większość się obraża i robi swoje, bezmyślnie patrząc w telefon". Kolejna walka z wiatrakami. Teraz też ja prowadzimy, kiedy trudno uprzytomnić, co to znaczy zakrywać usta i nos w czasie pandemii.
Nie da się bez emocji czytać tych stron książki. To nie fabuła, wymysł fantazji pisarza. To prawdziwe dramaty, okaleczenia, śmierci, urazy, które pozostaną z tymi ludźmi do końca. W schronisku na Kondratowej dobywał się kolejny akt tragedii. Z pomocą pospieszył Damian Duda, ratownik pola walki, żołnierz, który był m. in. w Iraku i Syrii: "Wielu miało objawy neurologiczne, niedowłady. niektórzy nie czuli nóg, rąk, mieli drętwienia, mrowienia. Były oczywiście poparzenia, rozerwana skóra, a nawet oderwane części palców u stóp. Później w opisach tego wypadku pojawiło się określenie, że to wyglądało jak pole bitwy. Tak, też przyszło mi do głowy takie skojarzenie". Z tej relacji dowiemy się też o ratownikach GOPR-u "...którzy mieli dobrze wyposażone plecaki, zresztą z serduszkami Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, a w nich między innymi opatrunki hydrożelowe"

o

Te dwie historie mogłyby stanowić dwie odrębne książki. Beata Sabała-Zielińska połączyła je. Chodziło o ukazanie trudu ratowników TOPR-u, tych niezwykłych losów i decyzji, jakie podejmują. Powinniśmy mieć świadomość tego schodząc do jaskiń czy zdobywając kolejne metry nad poziomem morza. Te dwie historie opowiedziane ustami świadków, uczestników i ofiar  już teraz są świadectwem tych dramatycznych zdarzeń. Za lat kilka, kilkanaście, kilkadziesiąt, kiedy nas już nie będzie, to będzie dokument rok 2019. Za sto lat dzięki książce Beaty Sabały-Zielińskiej pamięć o nich nie zaniknie, będzie wracać dopóki ktoś będzie sięgał po tych przeszło trzysta stron. Mój egzemplarz stawiam m. in.  koło pierwszego tomu, pt. "TOPR, żeby inni mogli przeżyć". 
Zdaję sobie z niedoskonałości moich "Przeczytań". Wierzę, że w ten sposób zwracam uwagę na tę niezwykłą książkę. Tu nie ma bezimiennych bohaterów. W pierwszej części wymieniam z imienia i nazwiska ratowników, których relacje wykorzystałem. Przepraszam tych, których tu (ze zrozumiałych powodów) nie umieściłem. Warto przyswoić sobie jedną jeszcze naukę. W końcu na pewno wśród czytelników znajdzie się ktoś kto stanie do służby w formacjach TOPR lub GOPR. 

"ROLĄ RATOWNIKÓW NIE JEST ZGINĄĆ 
W CZASIE AKCJI RATUNKOWEJ, 
TYLKO URATOWAĆ JAK NAJWIĘCEJ OSÓB, 
WOBEC CZEGO NALEŻAŁO WYBRAĆ TAKI MOMENT, 
W KTÓRYM DAŁO SIĘ W MIARĘ BEZPIECZNIE DZIAŁAĆ" 
- Andrzej Górka.

Brak komentarzy: