wtorek, września 21, 2021

Pandemiczne opowieści - odsłona XXX - Marcysia

- Ile można słuchać tego... tego... Chopina... - pan Teodor Zgrzytalski odłożył lekturę porannej prasy. - Niech Marcysia powie pani, aby zmieniła płytę. Gramofon nie jest od tego, aby od rana do wieczora słuchać rzępolenia tylko as-dur, b-moll i innych smętków nokturnowych.
- Już biegnę, proszę pana - odparła rozgarnięta Marcysia, która służąc u państwa Zgrzytalskich już trzeci rok nabrała pewnej ogłady i ogólnych zasad, jakich było mnóstwo na dwustu metrach kwadratowych. Początkowo dziwiła się wszystkiemu, ale dano jej prostej dziewczynie do zrozumienia, że nie jej sprawa jest wydziwiać, oczy wybałuszać. Zatem, jeśli chce przy posadzie się utrzymać: ma cicho siedzieć, kwiatki podlewać, pani dogadzać, a panu od czasu do czasu dać satysfakcję klepnięcia jej w pewną niewymowną część ciała.
- Niech Marcysia powie panu, że Chopin będzie grany w tym domu! - tupnęła ze złości nogą pani Klementyna ze Zdzierżymorskich Zgrzytalska. Obok stał Szczepan. Przypominał posąg. Blady na licu, to zerkał na panią Klementynę, to wodził wzrokiem po Marcysi. - Może panu wystarczają te różne Hanki Ordonówny czy Tolki Mankiewiczówny, ale nie mnie. To było dobre dla nieboszczki Balbiny, ja nią nie jestem.
Marcysia nie miała okazji poznać pani śp. Balbiny Zgrzytalskiej de domo Noworyszowskiej, bo ta zeszła była czas pewien temu, gdy jeszcze ganiała gęsi w swojej rodzimej wsi. Pani Klementyna zaś była odkąd sprowadzono ją tutaj trzy lata temu. Zdawało się jej, że to już wieki temu! Matuli ani tatula nie widziały tyle czasu. Jedyne wieści nadsyłał fornal, co robił w pańskim dworze i przy parafii był za kościelnego. Kuba. Obiecał, że jak odłoży wystarczająco, to po nią przyjedzie i staną przed Najjaśniejszą Panienką przed dobrodusznym proboszczem parafii macierzystej i powiedzą sobie sakramentalne: tak!
- Pani... - tu Marcysie skłoniła się przed panem Teodorem Zgrzytalskim - powiedziała, że...
- Wyobrażam sobie, co powiedziała! - obruszył się pan. - Ta pani niewiele ma do powiedzenia!
- Tak, proszę pana...
- Rzępolenia nie skończy?
Marcysia rozłożyła ręce. Jedną z wielu nauk, jakie już otrzymała na tych dwustu metrach kwadratowych była ta, że często gest, mimika twarzy więcej oddaj, niż słowa. Zatem nie powiedziała nic, a tylko tymi rękoma pomachała. 
- Niech Marcysia pójdzie do Michała, aby przygotował mi moją dubeltówkę!
- Dubel... co...
- Taki karabin o dwóch lufach! Strzelał będę.
Marcysia doskonale wiedział, a co to jest dubeltówka. Wolała jednak nie wyprowadzać szanownych państwa z błędu swej rzekomej niewiedzy. Byli wtedy dla niej jakby bardziej łaskawi? W końcu dobroduszny ksiądz proboszcz i pan dziedzic z jej okolicy mieli dubeltówki, a jej młodsi bracia brani byli z czworaków do nagonki. To się nazywało, że państwo polują. Ale odkąd tu była nigdy nie widziała, aby pan Teodor Zgrzytalski polował czy trzymał psy. Ani na dwustu metrach żadnych trofeów nie było, a to rogacizny, wypchanych zwierzęcych łbów czy ptaków, które straszyły szklanymi oczami. 
Michał krzątał się przy bryczce. Podrapał się po głowie.
- Dubeltówka?
- Tak, pan powiedział: "Niech Marcysia pójdzie do Michała, aby przygotował mi moją dubeltówkę!".
- A kto ją widział?
Marcysia tym razem wzruszyła ramionami. Michała olśniło.
- Chyba wiem, ale nie sądzę, aby z tego dało się strzelać.
Wszedł do swego składziku. Długo tam szukał, coś przewracał, raz czy drugi zaklął, bo chyba uderzył się o belkę lub zadarł o wystający gwóźdź. Wreszcie wyszedł. Trzymał leciwą broń, której dobre lata minęły jeszcze w czasach "kataryniarzy".
- Bierz mi to i dajcie mi wszyscy święty spokój!
Marcysia wzięła dubeltówkę. I pobiegała z nią na dwieście metrów kwadratowych.
- Niedobrze! - orzekł pan Teodor Zgrzytalski, kiedy położyła przed nim obiekt pożądania. - Złom! Z tego, co najwyżej do szczurów da się strzelać lub wron! 
Cmoknął, co było oznaką dużej irytacji. 
- Niedobrze - powtórzył. - Zadepeszuję do pana Kazimierza, on na pewno ma coś myśliwskiego w nadmiarze. 
Gestem ręki pokazał Marcysi, aby się oddaliła, a sam zasiadł do biurka. Pióro, atrament - nigdy nie należały do mocnych stron w jego edukacji. Ale skoro chciał prosić sąsiada o pomoc, to nie miał wyboru. Tych kilka zdań należało ubrać we frazesy i posłać Marcysię. Nie cierpiał Kazimierza odkąd ten wygrał proces w wileńskim sądzie grodzkim o łąki nad Wilią. A tu trzeba było szukać u takiego człowieka ratunku? Czuł brzemię upokorzenia. "Wielce Szanowny Panie Kazimierzu...". Wściekł się! Kartkę podarł! Jaki on tam szanowny?! Zgrzytało mu między zębami, ale i w mózgu mąciło się coraz bardziej. "Panie Kazimierzu!". Kleks! Chyba opaczność czuwała nad jego gorączką, że stosownie ów spłynął ze stalówki. Miał wytłumaczenie, aby i tę kartkę podrzeć. "Sąsiedzie!" - o! to mu przypasowało. I popłynęło kilka zdań. Bez zbytniej czołobitności i ujmowania swej godności. 
- Marcysiu!
Dziewczyna zjawiła się niczym błyskawica.
- Oto jest list do pana Kazimierza. Weź rower i pojedź do niego, oddaj i czekaj odpowiedzi.
Pan Teodor Zgrzytalski na koniec zalakował kopertę i przydusił do laki swój sygnet. "Niech wie cham z kim ma do czynienia" - pan Teodor Zgrzytalski dumnie spojrzał na rodzinny klejnot. Pisanie się "Awdańcem" nobilitowało go we własnych oczach, a co dopiero wobec okolicznych hreczkosiejców. Miał w pogardzie tych, co ledwo odbili się od dna, a już widzieli się panami na Birżach i Dubinkach.
Rower! Pierwotnie był to jakiś demon na dwóch gumianych kołach.  Potem przy pomocy  Michała i Szczepana jakoś opanowała ciężką sztukę równowagi. Szczepan dbał, aby rower zawsze był sprawny. Zdarzało się bowiem, że pan Teodor Zgrzytalski od czasu do czasu jechał na brydża do sąsiadów zza Wilii. Wygodniej było wziąć rower, niż jechać konno. Zresztą pan Teodor Zgrzytalski porzucił już efektywność pojawiania się między polami na swoich angielskiej krwi ogierach. 
Pan Kazimierza przeczytał list chyba dwukrotnie. Obejrzał go z każdej strony, na "Awdańca" zerknął, jakby nie dowierzał swemu zaskoczeniu.
- Pan Teodor mi tu pisze.... - chrząknął widząc obojętna minę Marcysi. - Panna wiesz, o co prosi mój szanowny sąsiad?
- O dubeltówkę.
- Tak, o dubeltówkę? - osadził w oku monokl. - Na co mu dubeltówka?
- "Złom! Z tego, co najwyżej do szczurów da strzelać lub wron!" - tak pan powiedział, gdy...
- Zaniedbał swoją? - pan Kazimierz cmoknął z nijakim entuzjazmem. - Tak się chylą ku ruinie stare fortuny! A na nich, jak grzyby, wyrastają nowe, moja panno - ucieszył się tak długą sentencją pan Kazimierz. I wymownie pstryknął na lakową pieczęć. 
Weszli na pokoje, a potem do gabinetu pana Kazimierza. Tu znać było rękę myśliwego. Potężny łeb odyńca wisiał nad fotelem, w którym był zasiadał gospodarz. Obok obrazy o tematyce myśliwskiej, jak nie szczucie dzika, to sfory psów. Była tez fotografia: pan Kazimierz okrakiem siedzący na martwym nosorożcu.
- Jednym strzałem! - wskazał nań z tryskającą dumą. - A tego łosia! Szkoda gadać.
Smutny łeb łosia i jego szlachetne łopaty zdobiły ścianę, a obok liczne wińce poroży wszelakich, od rogasi po masywne jeleni. Pan Kazimierz podszedł do szafy. Otworzył ją. I książę Walii nie powstydziłby się takiej kolekcji. Marcysia udawała obojętność, ale widać było, że zbiór robił na niej wrażenie. 
- Czym by tu uraczyć, pana sąsiada? - pan Kazimierz mierzył wzrokiem kolekcję. - Pan Teodor pisze mi, że na grubego zwierza? Na niedźwiedzia czy na żubra?!
- Ja tam nic nie wiem - Marcysia chciała już mieć tę wizytę za sobą. Chyba i jej udzieliła się niechęć swego pryncypała do pana Kazimierza. Wolała już trzęsące się siodełko roweru, niż rozmowę z tym pachnącym jegomościem. Bo faktycznie, pan Kazimierz znany był w okolicy, jako ten wokół którego rozpościerał się zapach lawendy i innych cudeniek. 
- Zatem na niedźwiedzia! - uśmiechnął się pan Kazimierz i przymierzył do dubeltówki Husqvarna. - Szwedzka stal! Dobra robota! Kupiłem jeszcze przed wielką wojną. Dobra broń! Panna zobacz, jaka piękna, doskonałe przednie zamki, potrójne zamknięcie Greenera, a jaki grawerunek! Palce lizać!
- A bo ja się na tym nie znam! - przyznała. - Miałam oddać list, odebrać odpowiedź. 
- No to niech będzie to szwedzkie dzieło sztuki. Pomyśleć, że jeszcze dwieście lat temu walczyliśmy z nimi.
- Z kim? - odważyła się zapytać.
- Ze Szwedami, moja panno. Ze Szwedami. A teraz z ich dubeltówką idziemy na łowy. A może Sauera panu twemu pożyczyć? Stal Kruppa. A wiadomo, że to produkt światowej jakości. Obie lufy choke, kurki odskakujące i przednie zamki nowego typu. Palce lizać!
Marcjanna nie widziała zbytniej różnicy. Te wszystkie zachęcenia nie dotykały jej. Może gdyby tu był pan Teodor Zgrzytalski, albo Michał, a na pewno Szczepanem. Ale co jej do jakiegoś tak Sauera czy Hus...
- Dobra, niech zatem będzie szwedka. Pierwsza myśl, dobra myśl. Dołożę pudełko naboi, żeby miał z czego imć Teodor strzelać - pan Kazimierz zawahał się. Popatrzył na dziewczynę i jej obojętne, acz śliczne oczy - Chyba twój pan nie sadzi się na mnie? Bo wtedy...
- Ja tam nic nie wiem - Marcysia nauczona była, że taki dobór słów słusznie rozganiał chmury dialogu, jakie chciałyby się zebrać nad jej zgrabną główką. 
Pan Kazimierz  wydobył z szafy skórzany futerał. Raz jeszcze zajrzał czy w lufach nie został jakiś zapomniany nabój. Nie chciał mieć na swym sumieniu Marcysi lub kogoś innego, kto zerkałby na dubeltówkę.
- Masz?! - oczy pana Teodora Zgrzytalskiego aż zapłonęły, kiedy Marcysia położyła przed nim skórzany futerał z przewidywalną zawartością. Otworzył go. - A gadzina! Co on mi tu przysłał! Stara... szwedzka...
- Miał jakiegoś Sauera - dopowiedziała niepytana. Irytacja pana Teodora źle wróżyła i mogła odbić się na domownikach. Na niej pewnie najpierwszej.  
- I dał tego... szweda?! Skąpiradło! Parszywiec! Obwieś! "Kataryniarz"! - zaczął wygrażać w kierunku majętności pana Kazimierza.
- Ale grawerunek ładny - podpowiedziała panna Marcysia.
- Grawerunek? - pan Teodor Zgrzytalski aż zazgrzytał. - A Marcysia zna się na broni?! Odkąd?! 
Spuściła oczy.
- No, niech Marcysia wie: każdy ma swoje miejsce na tym świecie. Nie uczył tego proboszcz w Marcysi parafii?
- Uczył - przyznała. Pamiętała. Dobroduszność, opasłość  dobrodzieja. I jego ciężki oddech, kiedy...
- Trudno, skoro skąpiradło nie poszło o krok dalej, to tak widać musi być  - rzadko słyszała głos pana Teodora Zgrzytalskiego równie pojednawczy. Wyjął z pudełka dwa naboje i wsunął je w dwie lufy. - Teraz niechby nawet Trocki z tą swoją czerwoną swołoczą stanął na progu, to dałbym ognia z dwóch rur! A ta znowu swoje?!
Marcysia chwyciła produkt szwedzkiego rusznikarstwa.
- Na Boga! Pallas Atena! - zachwycił się pan Teodor Zgrzytalski na jej widok. - Pancerza nie trzeba! co ja tam bajam, że Atena! Emilia Plater! Pustowójtówna! Jak żywa!...
Na więcej zachwytu czasu już nie było. Marcysia złożyła się do strzału i pociągnęła za cyngiel. Potem pobiegła do pokoju, z którego dobywał się dźwięk muzyki Chopina.
- Czy coś się stało? - pani Klementyna stała przy patefonie, obok klęczał Szczepan. Wzrok miał zmącony, usta drżące, koszulę w nieładzie, pasek od spodni rozpięty... Marcysia tylko chwilę zawahała się. Nim Szczepan poderwał się na równe nogi pociągnęła za cyngiel raz drugi.
- Marcysiu... na... Boga... taki piękny dywan...

k o n i e c

4 komentarze:

  1. Krętymi ścieżkami chadza wyobraźnia autora...

    OdpowiedzUsuń
  2. Autor ścieży, bo to taka odskocznia od bieżącości i... historii, choć w tym pisaniu trudno się bez niej obejść.

    OdpowiedzUsuń
  3. Teteż ja się cieszę!
    Tym bardziej ,iż dawno nie było opowiadania

    OdpowiedzUsuń
  4. One są pisane, ale muszę jednak utrzymać linię tego blogu. Wkrótce nowy odcinek. Mogę zdradzić, że dziś skończyłem pisanie kolejnego. Chwilami powstają bezboleśnie, za jednego siedzenia nad klawiaturą, ale chwilami, to jakaś... twórcza męka. Dziękuję za komentarz. Rzadko je otrzymuję.

    OdpowiedzUsuń