czwartek, czerwca 17, 2021

Pandemiczne opowieści - odsłona XXVII - mountain man

 

- No stara, jeszcze kroczek, jeszcze dwa... - Lee Salford zachęcał do jeszcze jednego wysiłku.

Ale "Berta" naprawdę była  już stara. Wiek i przebyte drogi dawno wywietrzały z jej głowy pomysły nawet na kłus. Stawiała nogę za nogą. Głęboki śnieg nie pomagał. Czynił tę podróż jeszcze bardziej nieznośną. Do tego sypało. Cały czas.

- Pamiętasz Wyoming jeszcze dziesięć lat temu? - Lee obrócił się w siodle. -  Tam jest Montana, za nami Utah. Tyle zostawiliśmy za sobą, a ty mi teraz odmawiasz wsparcia? Ciocia Berta pewnie nie skakałaby z radości, gdyby się dowiedziała, że dałem ci jej imię. Ale wbrew pozorom, to była poczciwa kobieta. I pobożna! Tak, Pana stawiała ponad wszystko i wszystkich. Nawet Waszyngtona tak nie szanowała, jak Pana! Biedny wuj Waylon. Krzyż pański miał z nią. 

Lee Salford nie był idiotą. Widział, że sędziwa klacz ma dość wszystkiego. Zsiadł. I jednak utykała na lewą tylną nogę. Poluźnił popręgi. "Berta" lekko wierzgnęła. Ale to nie dlatego, że Lee coś majstrował przy sprzączce, ale usłyszała groźny pomruk.

- Wilki? - Lee sięgnął po wysłużony winchester. Wolał spotkać narwanego i pianego Cheyena niż stado zgłodniałych wilków. - Pamiętasz tego starego grizzly? Ile miał? Trzy metry? Parszywy futrzak. Krzepę jednak miał za kilku chłopa. Niech go szlag.

Ale tamto wspomnienie nie należało do najmilszych. Było na tyle szczęśliwe, że jednak poza bliznami na twarzy i plecach przeżył ten szalony atak. Nie zamienił się w zeszmacone strzępy czegoś, co było nim. mało to widział takich rozbebeszeń? Tu wiek tez zrobił swoje. Kilka lat wcześniej, a takie spotkanie byłoby przyspieszonym kursem ku Panu i ostatecznej sprawiedliwości, o której bez ustanku powtarzała ciotka Berta, kiedy wymierzał razy na tych samych plecach. Winchester nie zawiódł. A skóra dobrze sprzedała się "U Szpotawego Kevina". 

Wycie wzmagało się. Po jednym odezwał się drugi, i trzeci.

- Szukają wieczerzy? Nie wiem, jak ty stara, ale ja nie myślę być dla nich posiłkiem. Zresztą ja jestem żylasty i stwardniały od tego jeżdżenia po Wyoming. Trzeba było zostać na farmie Kirkhama. I tam grzać stare kości przy ciepełku komina. Zachciało mi się jechać do rezerwatu - sprawdził, czy broń jest naładowana. - No wyłazić mi tam!

Ale żaden zwierz nie był na tyle głupi, aby wyjść  prosto pod lufę Lee Salforda. A jednak słuch go nie mylił. Coś ciężkiego nadchodziło. Dostrzegł, że coś pod drzewami zahacza o gałęzie. Płaty śniegu zaczęły zsuwać się. 

- Wyłaź! Wyłaź! - i posłał dwa pociski w tą zacierającą się biel.

- Czego strzelasz matole?!

Zza drzew nagle wybiegło coś na czterech łapach. Lee Salford złożył się, aby doń strzelić. Ale to nie był wilk, ani tym bardziej rozjuszony dzik. Tylko pies.

- "Dante"! "Dante"! - usłyszał. 

- Co do cholery?

Pies doskoczył do niego. Nieufna "Berta" lekko bryknęła. Ale pies nie miał złych zamiarów. To był zaczątek zabawy, a nie ataku. Lee Salford zgłupiał.

- "Dante"? - powiódł wzorkiem w niewyraźną dal. - To ty Barett? To ty?!

Z zagajnika wynurzył się jeździec.

- Co za idiota strzela do mnie?! - zatrzymał się na bezpieczna odległość.- Lee?!

- Ty... ty... - pomachał do niego Lee. - Żyjesz?!

- Kolejny, co bierze mnie za ducha!

- Ale jak?! - Lee wsunął wysłużoną broń do kabury przytroczonej do siodła. 

- Pan widać ma inne plany względem mnie - Barett Hill podjechał. Wyciągnął przed siebie dłoń. Uścisk trwał dłuższą chwilę. Kiedy Barett zsiadł z konia, rzucili się sobie w ramiona. Lee Salford czuł, że kruszy się w nim jego męska stalowa wola. 

- Miałeś zginąć w  Blakewood.

- Coś już całkiem kręcisz, stary! - Barett Hill klepnął go w plecy - Blake Wood, to pastor.

- A to....

- "Dante"! Ten sam, co zjadł twe spodnie, jak był szczeniakiem.

- Pamiętam - Lee Salford wracał do równowagi. Teraz chciało mu się skakać z radości. - Widzisz "Berta"? Barett Hill z grobu powstał!  

- Zaraz tam z grobu. Gdzie ciebie nosi w taką zimę? Nie lepiej kości grzać u boku Emmy?

- Emmy... Emmy nie ma...

- Jak to?

- Zmarła. Rok temu. Ospa. 

- Nie wiedziałem.

- Skąd mogłeś wiedzieć? Sam miałeś w  grobie leżeć. To wsiadłem na "Bertę" i ruszyłem przed siebie. Niskie Czoło ma urodziny.

- Brawo! Wybrać się w taką zimę do rezerwatu?

Patrzyli sobie w oczy. Jeszcze kilkanaście lat temu strzelaliby do siebie. Ale tamta wojna, to już była przeszłość. Bolesna, ale przeszłość. Było, minęło. Teraz liczyło się, ze Barett żyje.

- Pojedziesz ze mną? - zapytał niepewnie.

- Do rezerwatu? - pokiwał głową. - Major Nelson tylko czeka, aby dokonać dzieła. - wskazał na bliznę na policzku.

- Jean?

- Jean! - przyznał. - On pewnie też myśli, że jestem trup. Wolę go nie wyprowadzać z błędu. Choć przez kilka następnych miesięcy.

Obaj parsknęli śmiechem.  

- Lepiej zrobisz, jak ze mną zawrócisz.

Teraz Lee odwdzięczył się  tym samym zaprzeczeniem:

- Niskie Czoło czeka na mnie.

- Czy nie on oskalpował twego brata Willa?

- Należało mu się! Już moja ciotka Berta powtarzała, że jest ladaco i należałoby go w studni utopić - to wspomnienie do reszty rozbawiło Lee. Chwile trwało nim się uspokoił.

- Ale kawę bym z tobą wypił, Lee. Masz kawę?

- Mam. Mam.

Rozpalili ognisko.

- Dobra - przyznał Barett.

- Bo gorąca.

Kawa rozgrzewała. Lee Salford nie chciał cały czas wierzyć, że życie po raz kolejny skrzyżowało jego drogi z Barettem Hillem. Jego spojrzenie zdawało się mówić: to niemożliwe, to niemożliwe. Nie ulegało jednak wątpliwości, że to był Barett. Nawet nie trzeba było się szczypać. Nawet nie spostrzegł się, kiedy zasnął.

Świt obudził go porannym opad śniegu. Rozejrzał się. Ognisko dawno wygasło. Skóra bizona dawała jednak solidną podstawę, że bez obaw przeżyje zdradliwy mróz. "Berta" stała przytroczona do drzewa. Pewnie spałby jeszcze dłużej, ale przyśniła mu się Emmy. I ich dwie małe córeczki, które zabrała szkarlatyna wiele, wiele lat temu. Pewnie ich groby rozsypał już czas, a wyryte na desce imiona (Ruth i Sarah)  zatarł na pewno wiatr i deszcz. Nosił obraz ich uśmiechniętych twarzy w sobie. I to ostatnie wspomnienie, kiedy Ruth leżała już bez życia, a Sarah chwytała go za rękę i szeptała mu do ucho: "Tato, ja nie chcę". A on z bezsilności zaciskał zęby na wargach, do krwi, do bólu. 

- Barett!

Ale nikogo już nie było. Śnieg zamiatał ślady konia i psa. Gdyby nie drugi kubek po kawie pewnie uwierzyłby, że sam z sobą pił przy blednącym ognisku. 

- Widzisz "Berta"? Nikt nas nie chce! - położył pled na jej plecach. Wrócił po siodło. - Pojechali. Zostawili nas. A Niskie Czoło czeka na nas.

"Berta" nic nie zareagowała. Poddała się oględzinom Lee obolałej nogi.

- No, już jest lepiej. Rezerwat na szczęście nie jest na końcu świata - poklepał ją po karku. "Berta" parsknęła przyjaźnie. Dosiadł jej. Ruszyła powoli. Tak naprawdę nigdzie nie spieszyli się. Niskie Czoło był już bardzo stary. To wiedział na pewno. 

Koło południa zobaczył unoszący się nad doliną dym. I chatę. Dziwne, bo nigdy nikt tu nie mieszkał. Powoli schodzili ku dolinie. Koło chaty stała jakaś szopa. Dostrzegł sylwetkę, która schroniła się w chacie. Po chwili zjawiły się dwie sylwetki. Obie miały długie spódnice i coś narzucone na ramiona. Jedna trzymała coś w ręku. Zmrużył oczy. ale to nie były miotła. To coś uniosło się ku górze i bluznęło ogniem.

- O! cholera! - Lee szarpnął lejcami. "Berta" stanęła. - Nie strzelać! Nie strzelać! Trzeba było zostać na farmie Kirkhama.

Ale sylwetka ani myślała go słuchać. Drugi błysk! Schował się za "Bertą". Źle by było, aby ta poczciwina przyjęła na siebie kolejny strzał. Uniósł ku górze ręce i wysunął się zza bezpiecznego ciała klaczy.

- Nie strzelajcie! Nie mam złych zamiarów! Chcę tylko przejechać! 

Powoli ruszyli ku sylwetkom.

- Jestem Lee Salford! Jadę do rezerwatu Czeyenów! Zabijecie mnie, cholera jasna!

Sylwetki nabrały realnego kształtu. Była to kobieta z podrastającą dziewczynką. 

- Czego tu chcesz? - odezwała się kobieta celując na wysokość jego korpusu. - Jeszcze krok i odpalę!

- Jestem Lee Salford! - powtórzył. - Nie mam złych zamiarów. Ta dolina...

- Ja tu mieszkam! Wynoś się.

- Wyniosę, ale... jakoś muszę przejechać. Tu nikt nigdy nie mieszkał. Chyba tylko grizzly. A i to pewnie ze sto lat temu.

Robił ostrożnie kroki. "Berta" za nim. Wyglądało jakby powtarzała  dokładnie to samo. Dopiero teraz zwrócił uwagę, że dziewczynka jest też uzbrojona. Ściskała masywny rewolwer.

- Dajesz broń dziecku?

- Gówno cię to obchodzi! - warknęła nieprzyjaźnie. - Będę dawała bron komu zechcę! A Lou umie strzelać. Zapewniam.

- Nie wątpię, proszę pani. 

Zatrzymali się w pewnej odległości. Zdjął kapelusz. 

- Skąd się tu wzięłyście?

- A ty?!

- Mówiłem już... Jadę do rezerwatu. Przyjaciel mój...

- Masz przyjaciół w rezerwacie? - podejrzliwie zapytała cały czas mierząc ze swej broni. Dziewczynka też uniosła rewolwer. Szybko jednak opuściła go. Waga robiła swoje, a jej drobne dłonie nie były raczej do niej sposobione. 

- Erin! Idź do domu! - syknęła do dziewczyny.

- Na pewno mamo? - upewniła się dziewczynka.

- Już. Zimno jest! Dam sobie radę z jednym starym dziadem.

Dziewczyna pobiegała do domu. Po chwili jej główka pojawiła się w oknie. I czarna lufa rewolweru też. 

- Mogę przejechać? Nie chcę kłopotów. 

- Przejeżdżaj. Uważaj, bo mam cię cały czas na muszce. Twego konia też.

Lee i "Berta" ruszyli do przodu. Mijając kobietę zaryzykował i zadał pytanie:

- A nie strzeli mi pani w plecy?

- Heather Stanley nikomu nie strzela w plecy! - obruszyła się.

- Ładne imię.

Uśmiechnęła się. Lee Salford jednak cały czas obawiał się czy nie odda zdradzieckiego strzału. Broń w rękach kobiety, według niego, była zagrożeniem dla każdego w promieniu jej rażenia. Odetchnął, gdy skręcili w zagajnik. Dosiadł wtedy "Bertę".

- Mów stara, co chcesz, ale musimy pospieszyć.

Zmierzchało, gdy ujrzał zabudowania rezerwatu. Sam do siebie uśmiechnął się. Klepnął klacz po karku:

- Widzisz mała, dojechaliśmy.

Na jego widok pojawiło się kilku żołnierzy w granatowych mundurach. Podjechał do nich.

- Porucznik Yul Hammers, zastępuje majora Nelsona! - zasalutował do kapelusza.

- Major Lee Salford! - oddał honor.

- Pan major do nas? - zdziwił się oficer.

- Tak. Chcę się zobaczyć z wodzem Niskie Czoło.

Porucznik Hammers podrapał się po policzku:

- Trudna sprawa, panie majorze.

- Bo? - Lee podniósł się w strzemionach. - Niech mi pan nie mówi poruczniku, że stary wódz chwycił za broń lub uciekł do Kanady.

- Gorzej.

- Co może być gorszego?

- Niskie Czoło zmarł dziś nad ranem. Czekał chyba na pana.

Lee Salford zsiadł z konia.

- Gdzie on jest?

Poszli razem. "Berta" została. Weszli do obszernej świetlicy. Niskie Czoło leżał w drewnianej trumnie, zbitej z nieheblowanych desek, z wiązka słomy pod siwą głową. 

- Chyba nie chce pan pochować wodza w tej skrzynce?!

- Takie przepisy, panie majorze!

- Przepisy? - machnął ręką.

Wyszli. 

- Zapraszam na kolację, a jutro...

"Berty" już na dworze nie było. Dobra whisky koiła żal. 

Rano sierżant Becker  wparował do kwatery porucznika Hammersa. Ten akurat wsuwał buty. Sierżant był jakiś pobudzony.

- Co się stało sierżancie?

- Ten... stary... ten... - machał rękoma.

- Major Salford - poprawił go oficer. - no, co?

- Zniknął!

- Major?

- Nie tylko on, panie poruczniku. Trupa nie ma!

- Trupa?

- Tego... Indiańca...

- Jasna cholera!  

The End

Brak komentarzy: