środa, kwietnia 21, 2021

Pandemiczne opowieśći - XXII - Back to the Basics of Love

- Tatko, kochasz mnie?

William Birkenhead przerwał czytanie gazety.

- Connie, czy ty nie masz innych zmartwień? - rzucił od niechcenia i zasłonił swe poirytowanie gazetą. Czuł spojrzenie córki przez barierę, za którą niby czuł się bezpieczniej, ale tak nie było. Najgorsza była ta cisza. A cicha Connie była gorsza od bandy nieobliczalnych przybłędów, pijanych braci Green czy stada wściekłych bizonów. 

- Tatko... - usłyszał to niby błagalne westchnienie. Znał je odkąd Connie zaczęła mówić. Potrafiła tym jednym słowem zmiękczyć góry, nawet Wielki Kanion runąłby pod ciężarem ich mocy. Kiedyś kończyło się to dostaniem kolejnego jabłka, później zgodą na dosiadanie "Wściekłej Iris", wreszcie wyciąganiem dolarów na jedną jeszcze kiecką lub kapelusz, ale teraz...

- Czy naprawdę, tatko, ceny bydła są ważniejsze od Connie?! - zabrzmiało, jak werdykt ostatecznej zwierzchności niebiańskiej. Naburmuszona minka, wydęte usta, zaraz powinno nastąpić sapnięcie. Jedno, drugie, trzecie. Nie widział tego, ale czuł to. Tabele o bydle i płodozmianach broniły go jeszcze, ale atak musiał nastąpić. Ale nie nastąpił. William Birkenhead zaniepokoił się. Taka była kolejność urabiania jego ojcowskiej stanowczości. Niespodzianka? Gorzej! Poczuł? Nie, to niemożliwe. Poczuł zapach... cygara?! 

- Connie! - odsłonił oblicze. To nie była twarz twardego farmera, który wydarł tę ziemię kojotom, Arapacho i bandziorom, którzy dybali na jego akry. To był zaskoczony starzejący się facet, który ujrzał, jak jego czysta, nieskalana jedynaczka pakuje w swe cudownie wycięte przez naturę usta jego cygaro. Jego cygaro!

- Co, tatku? - wypuściła strugę dymu przed siebie. Poderwał się. Zdawało się Syzyf porzucił swój kamień i idzie na walkę z Tytanami. 

- Nie wolno ci! - myślałby kto, że zaraz wyzwoli Alamo. Tylko, że w pokoju zamiast Santa Anny była jego ukochana, krucha córeczka. Dopiero, co nosił ją na rękach. - Cygara są dla mężczyzn!

Najchętniej wydarłby jej ten skręcony tabakowy liść, ale... to była jego mała Connie, a nie spasiony Yul Moro, któremu rozkwasił kiedyś nos, bo powiedział o dwa zdania za dużo pod adresem generała Winfielda Scotta. Ale tu była Connie!

- George Sand też paliła cygara!

- Kto? Jaki George? To... to... mężczyzna!

- Nie, to Amantine Aurore Lucile Dupin, primo voto Dudevant - poduczyła tatka z historii europejskiej literatury. - Trzeba nie było kupować mamie jej książek. Mama...

- Mama! Mama! - przerwał jej. - Wiedziałem, od zawsze, że od tych książek nic dobrego nie przyjdzie! Sprowadzałem je dla niej na kilogramy!

- Brawo tatku! - zaklasnęła w dłonie. I zaciągnęła się raz jeszcze cygarem.

- Ładne mi brawo! - nie dał jej pociągnąć myśli dalej. Bał się tych kolejnych fanaberii. Kiedy Pan zabrał Rosę zdawało się, że jedno mu jeszcze odjął: ciągłe pomysły i wymysły. Fortepian w salonie, pełen stół nut, kolejne regały i jeszcze obrazy. - Connie!

- Connie! Connie! - teraz ona mu przerwała. - Nie kochasz mnie już...

- Co ty bredzisz, dziecko? 

- Nie kochasz mnie!

- Skąd ci to przyszło do głowy?! - irytacja Williama Birkenheada sięgał już poza Brazos, a może już wpadała do Rio Granda i zaraz poszybuje do jakiegoś zapomnianego pueblo. - Dziecko! Córuś!

- Córuś?! - zagotowało się w jej gardełku, a cudownie wyrzeźbione usta nabrały ciemniejszej barwy. - To, co znaczą te umizgi Lou Rodneya?! 

- No... no... - tak, zaskoczenia chyba nawet nie ukryłby za gazetą, ba! kredensem. Nie wiedział tylko jednego: skąd Connie wie, jak się domyśliła, że Lou poprosił go o rękę jedynaczki. Znali się od dziecka. To jest od dzieciństwa Connie, bo kiedy przychodziła na świat, to Lou już biegał po drzewach. Ale kto by tam zwracał uwagę na tych kilka lat różnicy.

- On jest stary! Ma chyba... z... z... czterdziestkę?!

- Trzydzieści dwa!

- Też mi różnica! - zgasiła cygaro na stalowej popielnicy. - 32! A mały Phil?

- A co ci przeszkadza? Będziesz miała wyrękę...

- Pasierb?! - zatrzęsła się. - Nie uważasz, że jestem za młoda na matkowanie obcym dzieciarom?! 

- A jakby miał gromadkę dzieci?!

- Tatooo! Na pamięć mamy...

- Daj mamie spokój! - odparował stanowczo. William Birkenhead miał przed sobą rozwścieczoną pumę. Gotową skoczyć do gardła i rozerwać je na strzępy. - Lou, to porządny facet. I bardzo ciebie... lubi...

- O! o! o! o!

- Co oookasz? 

- Lubi! Tatko, lubi? - jej palce wskazywał przed siebie, ale on czuł, że wwierca się w jego mózg, zarz przejdzie do dziurawienia innych kawałków poszarganego jego ciała. 

- To źle?

- Lubić, to można... można... kota... psa... krowę... - wyliczała, jakby robiła użytek z rewolweru. Słowa wypadały, jak pociski.

- Krowę?! Connie! Na litość boską!...

- Niech pana Boga tatko w to nie miesza, to bluźnierstwo! - Connie miała rozpalone czoło. Chciał ją przytulić, ale zrobiła unik.

- A ja za Lou nie pójdę! - tupnęła nogą. - Do cioci Julii pojadę, na Alaskę pojadę, do Europy!

- Dziecko... - próbował złagodzić jej gniew. Prędzej jednak można okiełznać nawet huragan, ale nie pannę Birkenhead. - Do Europy?! A... a... a... pieniądze...

- Ciocia Julia mi pożyczy!

Tego tylko brakowało. Egzaltacji siostry nieboszczki! Tego już nikt nie byłby w stanie udźwignąć. 

- Już pisałam do cioci!

- To Julia już wie?! - William Birkenhead bliski był eksplozji. Lubił nawet Julię, ale do czasu. Tym momentem zwrotnym były "dobre rady" szwagierki. Cierpliwość pękła. Wizyty stał się sporadyczne, potem wygasły całkowicie, została korespondencja. Zdarzało się, że po dwa, trzy listy dziennie ktoś przywoził z miasta.  Po śmierci Ros punkt ciężkości spłynął na siostrzenicę, czyli Connie. - A niby... co... co.. brakuje... Rodneyowi?!  

- Tatko! Ja go nie kocham!

- Connie!

- Prędzej wyjdę za Prestona!

- Za jakiego.. znów... Prestona?! Tego ze sklepu... kolonialnego? Przecież to debil! Nie odróżnia mango od rodzynek! 

- Ale... Ale... mnie kocha....

- Kocha? Widziałaś, jak ona wygląda? Wybałusz jeden!

- Bo za mną oczy wypatrzył.

- Oczy?! - William Birkenhead czuł, że serce zaczyna pracę na niebezpiecznie zwiększonych obrotach. - Chcesz mnie do grobu wpędzić?!

- To może być...

- Kto?!

- Rebroff!

- Kto?! Connie! Miej litość! To czemu nie Siedzący Byk?!

- Nie brałam go pod uwagę, ale skoro tatko chce, to może być Siedzący Byk.

- Ja z tobą oszaleję! - zabulgotało w sercu i duszy Williama Birkenheada. 

- Rebroff? - powtórzyła i ze skupieniem wbiła wzrok w rozdygotane oblicze rodzica. - Krzepki.

- Kowal!

- Rosły, jakie ładne mielibyśmy dzieci.

- Chyba goryle!

- Tatko się nie zna! Connie Rebroff? Brzmi dostojnie!

- Dostojnie?! To może Jorge?! 

- Śmierdzi rybami.

- A Rebroff czosnkiem.

- Ale kocha mnie!

- Pewnie, jak wybałuszony Preston.

- Tatko się nie zna. Tatko już zapomniał, jak po mamę jechał sto mil?!

- To... to... było co innego! - dotknęło go wspomnienie Ros. - Nie mieszaj do tego mamy...

- Przepraszam. 

Teraz on, William Birkenhead sięgnął po cygaro. Nie bawił się w konwenanse: odgryzł końcówkę i splunął nią na podłogę.  Miał obcinarkę. To był jeszcze prezent od Julii. Przywiozła z Filadelfii. 

- Tatko...

- Tak, Connie?

- Chcesz mego szczęścia, prawda? - miękkie kładzenia akcentu było niczym miód na ster serce ojca. Spojrzał w jej oczy. To były te same oczy. Oczy Rose. uległa tamtym i poddawał sie przed tymi, które patrzyły teraz na niego.

- Lou Rodney, to nie jest dobry pomysł.

- Ale ja... - chciał powiedzieć, ale ona wiedziała czym zakończy to zdanie. Położyła mu palec na ustach.

- Connie będzie bardzo smutną dziewczynką, jeszcze bardziej, jak wtedy, gdy odeszła mama. Chcesz tego tatku?

- Kiedy...

- Nie mów mi o danym słowie, honorze i takie tam wasze męskie banialuki. Nie mów w ten sposób. Tatko, kochasz mnie?

William Birkenhead przegrał i tę bitwę. Z Connie nie udało się wygrać...


THE END

Brak komentarzy: