środa, stycznia 27, 2021
Pandemiczne opowieści - odsłona XIX - dos peces agrios
"Istnieją ludzie, którzy rodzą się z nieczystym sumieniem" - tyle zdążył przeczytać Paco Romero nim doszło do zmiany świateł na skrzyżowaniu Velázqueza, Picassa i de Magallanes. O tej porze nie mógł liczyć na nic innego, jak korek, korek, korek. Nawet radio wyłączył. Dość miał słuchania tych samych przebojów lub dowiadywania, czy Juan Carlos I obudził się z bólem lewej nogi czy prawej ręki. Po chwili dopiero łapał sie na tym, że przecież od kilku lat panuje już Felipe Juan Pablo Alfonso de la Santísima Trinidad y de Todos los Santos de Borbón y Grecia. Krótko mówiąc Felipe VI. Jak go wkurzało samo słowo: król. To po to dziadek Gonzalo walczył u boku Dolores Ibárruri, że teraz musiał słuchać o Burbonach?
Ruszył spod świateł. Kątem oka
próbował chwycić kto był autorem zdania. Bał się, że zamęczy go to na
resztę dnia, zatruje poranną kawę i legnie u podstaw wszelkich tego dnia
niepowodzeń. "Lichten..." - tramwaj wjechał mu w pole widzenia. "Niech
to..." - nie dokończył, bo musiał już wrzucać kolejny bieg. Tego
brakowało, żeby jakiś przyjezdny przybłęda trąbił na niego. "Ci
prowincjonalni kierowcy..." - uderzył pięścią w kierownicę swego Lexusa.
Może dzięki temu był, jak zwykle punktualnie i parkował przy Francisco Guerrero 82c.
Machinalnie odpowiadał na czyjeś powitania. Nie miał czasu, aby skupić uwagę kim kto był. Może dwie kobiety albo ona i on. Myślał tylko o tym, co go czeka, czy kontrakt z meksykańskim kontrahentom dojdzie od skutku, czy Panama odezwie się, a z Peru dopnie interes życia. Reszta go nie interesowała.
Portier Kandido pełnił sumiennie służbę. Na widok Paco Romero złożył czytany egzemplarz "El País". Zwracała uwagę jego wyjątkowa eleganckość tego dnia.
- Coś się stało?
- Jak to? - Kandido zrobił duże oczy. - Dziś 1 października!
- I co z tego? - Paco Romero miał zbyt wiele na głowie, aby jeszcze wbijać sobie cały kalendarz rocznic czy innych świąt do głowy.
Ruszył ku windom. Ale Kandido wyszedł za swej lady recepcyjnej. Trzymał jakąś paczkę i podał ją Paco.
- Dla mnie? - zdziwił się.
- Jakaś kobieta zostawiła.
- Kobieta? - oczy Paco wyrażały zdziwienie pomieszane z zaskoczeniem. Przyjrzał się pakunkowi. - Co to jest?
- Nie wiem, proszę pana, ale ta kobieta powiedziała tylko: senior Romero będzie widział o co chodzi. Tak powiedziała.
- Jakaś poczta?
- Pani Miranda wzięła.
- Już jest?
- Oj! chyba od godziny - Kandido zerknął na zegar, jakby w nim poszukiwał potwierdzenia. Ten tylko tykał miarowo.
Jakże mogłoby być inaczej. Miranda zawsze jest pierwsza i ostatnia wychodzi. Co chce w ten sposób udowodnić? Paco Romero miał czternaście pięter, aby o tym myśleć. Nigdy nie znajdował innej odpowiedzi, jak tę jedną: kariera!
Oczywiście Itziar, jak zwykle nie było. Czym dziś wytłumaczy swoje spóźnienie? Dziecko wylało na siebie kaszkę manną, pękła rura, matka staruszka zasłabła, sąsiad zagracił korytarz. Każda historyjka była inna. Wszedł do gabinetu.
Klimatyzacja znowu szwankowała. Partacka robota mściła się na jakości. Położył paczkę na stole. Leżało już kilka szarych i zielonych kopert. Przerzucił je. Znaczki z Wenezueli i Argentyny były odkładane dla Enrique. Włączył wieżę. Był czas, kiedy nie trawił Julia Iglesiasa. Z wiekiem dostrzegł urokliwość jego głosu, klimatu, jaki stwarzał. Akurat CD ruszyła na "Mal Acostumbrado". W takich chwilach lubił zaciągnąć się cygarem. Ale skończyło się. Od trzech lat, dwóch miesięcy i jedenastu dni nie palił. Pudełko najlepszych, kubańskich leżało na wyciągnięcie ręki. Ale głównie była to ręka jakiegoś ważnego klienta, nie jego. Dopiero teraz przypomniał sobie o paczce.
Coś miękkiego? Otworzył ją i zamarł: dwa morszczuki.
- Rodrigo! Rodrigo! - to był krzyk. Czuł, że ciśnienie rozsadza mu czaszkę. Wzrok błądził po oślizłych kształtach martwych morszczuków. - Rodrigo! Rodrigo!
Nie miał pewności czy Rodrigo Escolar jest u siebie. Ale to ledwo ściana. Nie jakiś beton, a działowa przegroda.
- Rodrigo! Rodrigo!
Po chwili miał go. Z pałaszowanym burgerem czy innym fastfoodowym świństwem. Dokonał kolejnego ugryzienia. Keczup już odciskał się w kąciku ust.
- Papiery z Polski są...
Nie dokończył. Widok rozdygotanego Paco Romero nie należał do codzienności. W ogóle, nigdy nie widział go w taki stanie! Człowiek, który umiał twardo negocjować z szemranymi kontrahentami całego świata teraz stał blady, nieomal trzęsący i wskazywał na biurko. A na biurku leżała para martwych morszczuków.
- To... to... to... to...
Rodrigo podszedł bliżej.
- Czy... czy... myślisz o tym samym, co ja? - Rodrigo nie cierpiał ryb. A te dwa morszczuki nie zwiastowały dla niego pogodnej uczty.
- To... to... to... to...
Poziom roztrzęsienia Paco rósł proporcjonalnie do mijanych sekund i minut. Nie zauważył nawet, jak do gabinetu wsunęła głowę Itziar.
- Już jestem. Ciotka Marina... musiałam dzwonić po doktora Agirre... pigułki...
Ale nikt jej nie słuchał. Widziała pryncypała i jego głównego doradcę finansowego, jak zamarli w jakichś zbaraniałych pozach nad biurkiem i tym czymś, czego z tej odległości nie widziała. Ciekawość wzięła górę i podeszła do nich:
- O! rybki!
- Rybki? - Paco Romero odzyskiwał stan pierwotnego ducha opanowania. - To wyrok!
- Wyrok? - ciemne oczy Itziar zrobiły się jeszcze większe, niż w rzeczywistości były.
- Wyrok! - potwierdził Rodrigo Escolar. A skoro to on mówił, to musiał wiedzieć, co i jak. - Co teraz?
- Usmażyć? - zaproponowała spontanicznie.
- Precz! Zwalniam panią! - Paco Romero odzyskał już całego siebie. Takim, jakim był, gdy kupował stocznie w Chile. Twardy, nieustępliwy, zabójczo skuteczny.
- Ale ja... - Itziar spojrzała na Rodrigo. Jego twarz wyrażał jedno: a co ja mogę. Tym samym potwierdzał, że w tej chwili bliższy mu był los tego komu doradzał finansowo, a nie sekretarka z głębokiem prowincji, która nawet nie dała się namówić na wspólna kawę.
Paco Romero chwycił dziewczynę za rękę i doprowadził do drzwi.
- I niech nam pani zrobi dwie kawy! Mocne!
- Ale... pan... mnie... przecież zwolnił...
- Po kawie, po kawie.
- Espresso?
- Potrójne! - i zamknął jej przed nosem drzwi.
Paco Romero wrócił do biurka.
- Kalabryjska mafia!
- A mówiłem ci, żeby się w ten interes nie pchać? - Rodrigo Escolar poluzował krawat. Robił to niezwykle rzadko i bardzo tego nie lubił. Uważał to za towarzyski nietakt.
- Cholera, cholera! - Paco Romero wyjął butelkę koniaku.
- O tej porze? - obruszył się Rodrigo.
- Pora? Rodrigo! Jaka pora? Tu życie nasze wisi na włosku. A ty mi... - nalał sobie i wypił bez oglądania się na przyjaciela.
- I dlaczego dwie?
Paco spojrzał wymownie na Rodrigo.
- Myślisz, że ja też?
- A, co?- Paco nalał sobie raz jeszcze. I raz jeszcze opróżnił kieliszek. - Sam ten interes załatwiałem?! Było nas dwóch w Genui? Dwóch. To i dwie ryby!
- I to w taki dzień. W taki dzień! - powtarzał Rodrigo.
- W jaki dzień?
- 1 października! El Caudillo...
- Skończ z Franco! Dawno rozsypał się w Valle de los Caídos. Tu jest problem! Tu!
Wrzawa za drzwiami przerwała ich rozważania. Paco Romero doskoczył do biurka i wyciągnął pistolet.
- Co chcesz zrobić? - Rodrigo przełknął ślinę. Nie nadawał się na matadora, to pewne. W tej chwili wniknąłby w ścianę, żeby tylko nikt go nie widział.
- Żywcem mnie nie wezmą! - odbezpieczył broń. Ruby po dziadku Gonzalo, który pamiętał oblężenie Alkazaru, był mimo lat niezawodny.
Drzwi otworzyły się. Stanęła w nich Miranda. W dłoni trzymała jakiś segregator. Zaskoczyło ją, co działo się w gabinecie. Oto widziała wycelowany w siebie pistolet.
- Odłóż ten złom! - krzyknęła. - Co to za głupie zabawy?
- Ja... bo... - Paco potulnie schował pistolet dziadka Gonzalo.
- Ettore dzwonił!
- Ettore?! Z... z... Crotone?!
- Z jakiego Crotone?! Z Genui! Ettore Buscone - popatrzyła ze zdziwieniem i podejrzliwością na obu mężczyzn. Zachowanie Paco i Rodriga nie wróżyło niczego zdrowego. - Braliście coś?
- Nie... nie... - zaprzeczył Rodrigo.
- Miranda... jesteś pewna... że... - dukał Paco.
- Czego?
- Że to nie z Kalabrii? Był ten telefon.
- Odbiło wam?! Kalabria?! Wyłączyłeś komórkę?
- Wy... nie... - Paco zaczął pospiesznie obmacywać marynarkę. - Chyba... jej... nie zabrałem z domu...
- Dzwoni do ciebie od godziny.
- I?
- Masz te statki! Sukces!
- Odwołaj to!
- Co?! Co mam zrobić? Ten kontrakt z Ettore?
- Nie, z Mussolinim. A o kim ja mówię? To ty go odwołaj - Paco spojrzał na Rodrigo. Ten tylko skinieniem głowy potwierdził, że zgadza się.
- Ależ to grube milion! - Miranda nie umiała ukryć swego wzburzenia. - Tyle tygodni negocjacji, a ty mi teraz mówisz: odwołaj? Rodrigo, o co tu chodzi?!
Rodrigo rozłożył ręce.
- Taki z ciebie doradca?! Tyle masz do powiedzenia? Wzruszasz ramionami?! Miliony w błoto?! - Miranda nie mogła zrozumieć tego zachowania. Oto miała przed sobą jakichś nowicjuszy? Odrzucają porozumienie z Buscone? - Czy jest coś o czym powinnam wiedzieć?
Paco zerknął na Rodrigo, Rodrigo spojrzał na Paco.
- Po prostu z Włochami nie... tym... razem...
- Odbiło wam?! - cisnęła segregatorem na biurko. - A, to co to?
- Ryby - odparł Rodrigo.
- Widzę, że nie krokodyl.
- Morszczuk - dodał po chwili.
- Przerzucamy się na przetwórstwo? To stąd ten Norweg czy Szwed?
- Kto?
Miranda pokiwała głową i wyszła.
- Norweg? - Paco przełknął ślinę.
- Szwed? - Rodrigo całkiem rozwiązał krawat.
- Ruletka ruszyła!
- Bomba w górę!
- Włosi nie chcą brudzić rąk. Wynajęli Wikinga!
- Żeby nie było powiązań. Czytałem ostatnio o kartelu z Røros. Okrutni, jak Żelaznoboki lub ten w owłosionych portkach.
- O czym ty mówisz? - Paco Romero czuł, że wzięta rano dawka lekarstw na nadciśnienie chyba jednak nie wystarcza już.
- Są okrutni, jak cholera. Oko ci taki wyłupi nim mrugniesz - pewność wypowiedzi Rodriga nie uspakajała kołaczących się nerwów u Paco.
- Co robić? Co robić? - Paco pierwszy raz czuł się wyprany i wypłukany z wszelkich pomysłów. Ale i Rodrigo czuł, że jest pomysłowo pusty.
- Wiem! - wykrzyknął naraz - Curro!
- Musisz tak krzyczeć? Co za Curro?
- Gdzie ja mam rozum - Rodrigo odzyskiwał dawny wigor. - Curro Blanco.
- O co chodzi.
- Rozwali ich!
- Kto? Kogo?
- Curro tych Wikingów!
- Czy ja dobrze pamiętam? Barceloński Rzeźnik? Bask?
- A co to robi kto? - Rodrigo triumfował, lśnił na twarzy, jakby sam jeden wydarł Maurom Granadę. - Bask czy Nawarczyk? Curro rozprawi się z całym zastępem Wikingów! Co tam jeden Duńczyk czy Norweg!
- Szwed!
- Zaraz zadzwonię...
- Znasz numer tego bandyty?
- Ja? Nie. Ale Kandido zna! To jakiś jego kuzyn czy wujek.
- Ten... ten... od...
- Portier - i sięgnął po smartfona. - Kandido... tak... to ja... Escolar... nie nic... nie... Potrzebuję twojej... nie... nie... pomocy... Nie chodzi o pieniądze... skąd ci to do głowy przyszło.... Potrzebuję numer do Curra... Jak to jakiego Curra? Blanco! Co... nie... znasz... Jaja sobie... robisz... Co?! Rozłączył się.
- To nam portier nie pomoże.
- Ale... Zawsze tak się pysznił, że zna Blanco! A teraz...
Paco podszedł do drzwi:
- Itziar!
- Już... już niosę kawy...
- Chodź tu!
- Ale... Pakuje się.
- Zostaw ten karton! Masz adres tego Szweda, co tu przychodził?!
- Fina - poprawiła Paco.
- Fina?
- Fina z Petersburga.
- Rosjanin? - pod Pacu ugięły się nogi. - Znajdź mi.
Zamknął drzwi.
- Słyszałeś?
- Że?
- Fin z Petersburga! Mafia rosyjska.
- Kalabryjska przy nich, to dzieci w piaskownicy.
Po chwili weszła Itziar.
- Tu zapisałam, bo to trudno wymówić.
Paco przeczytał na głos: "Väinö Mäkelä". "Hotel Reina, pokój 118c"
- Dzwoń jeszcze raz do tego portiera, albo obedrę go ze skóry!
Rodrigo zadzwonił:
- To ja, Rodrigo... To sprawa życia lub śmierci... Curro potrzebny jest od zaraz. No... tak... czekamy...
- Czekamy? Co to znaczy?
- Kandido już tu jedzie.
- Itziar?!
Wzywana uchyliła drzwi.
- Zaraz zjawi się ten... no... z dołu...
- Kandido - dopowiedział Rodrigo.
- No, Kandido - Paco klepnął się w udo. - Nie pytaj, tylko wpuść go.
- Chyba już jest.
Kandido wszedł do gabinetu. Zmierzył obu mężczyzn. Jakby oszacował na ile może sobie pozwolić. W końcu z obu nimi zamieniał raptem po kilka zdawkowych zwrotów dziennie. Jeszcze Rodrigo Escolar sprawiał wrażenie bardzo przystępnego, bo to i zagadał na dłużej i bilety na mecze lub do opery potrafił załatwić, ale ten Paco Romero nosił głowę wyżej chmur.
- Wiesz czemu cię zaprosiliśmy? - to było pytanie od Romero.
- Chodzi o Curro Blanco?
- Ciszej! - Romero był najwyraźniej przerażony już samym wymienianiem nazwiska. - Ciszej.
- Tak, Kandido - Rodrigo podsunął mu otwarte pudełko cygar. Najlepszych. Kubańskich. Na ich widok Paco Romero zacisnął wargi. Rozumiał jednak, że chcąc pozytywnie załatwić sprawę musi wchodzić w układ z tym pucybutem z Aragonii. - Jest sprawa. Chodzi o tego... Curro...
- Blanco? - poprawił go Kandido i zaciągnął się smakiem cygara. - Takich jeszcze nie paliłem.
- Dostaniesz całe pudełko...
- Tylko?
- No... - Rodrigo zerknął na Paco. Mimo wszystko nie chciał sam decydować, ale dostrzegł przyzwolenie w oczach przyjaciela. - Będzie i kwota.
- 1000 $
- Super! - ucieszył się Paco
- Dla mnie. Za adres.
- 1000 $?! Oszalałeś?!
Rodrigo powstrzymał Paco przed dalszą reakcją.
- Curro bierze 100 tysięcy - Kandido wypuścił strugę ciężkiego dymu.
- Dolarów?
- Dobrze! - zatrzymał go Rodrigo.
- Co dobrze?! Tyle kasy?! Rodrigo! - Paco Romero był bliski załamania lub rzucenia się na portiera, który strzepywał popiół z cygara. Miał przy tym minę godną Manolete. Gdyby mógł odegrałby rolę "Islero". Za tę dufną minę wyrzuciłby portiera z czternastego piętra. Tylko, że to on jedyny w tym pokoju miał dojście do Curro Bianco.
- 1000 gotówką! - portier Kandido oszacował swą wartość.
- Czy ten gnojek myśli, że ja noszę przy sobie tyle pieniędzy?!
- Paco! - Rodrigo czuł, że oto nadeszło jego pięć minut. - Dobrze. Dostaniesz. W południe. Ktoś z nas musi pojechać do banku. Podaj ten adres.
- Poproszę to na papierze! - uparcie trzymał swoją linię portier.
- Co? - Paco Romero już stawał się "Ilsero". Zaczął sapać. Tylko brakowało, aby zaczął przebierać nogami i natrzeć na przeciwnika.
Rodrigo nie czekał na dalszy ciąg wydarzeń. Zasiadł do komputera i z szybkością dawnej maszynistki napisał stosowne pismo-zobowiązanie finansowe, które gwarantowało Kandidowi 1000 $ z kieszeni ich obu. Podpisał się i podsunął je Paco. Oczy mało nie wypadły mu na papier. Nabrzmiałe żyły niemal rozsadzało. Chcąc nie chcąc złożył swój podpis. Kandido wziął dokument, przeczytał i schował go w kieszeni marynarki.
- Wiedziałem, że 1 października, to mój dobry dzień - i zrewanżował się pisząc coś na kartce, jaka leżała obok. Sięgnął po pudełko cygar i bez słowa pożegnania wyszedł.
- Gnojek! Aragoński arogant! Wyrzucę tego bydlaka przy najbliższej okazji! Będzie wycierał tyłkiem perony dworcowe! Moje cygara! - Paco Romero dał upust swej frustracji. Rodrigo pozwolił mu się wykrzyczeć.
- "Hotel Reina, pokój 667d" - przeczytał na głos. - To przecież tam mieszka ten Fin!
- Super! Załatwi sprawę między jednym a drugim kęsem homara - Paco Romero wreszcie triumfował. - Ale 1000 $ dla tego aragońskiego wszarza? I jeszcze częstować go kubańskimi cygarami?
- Przecież nie palisz!
- Wolałbym go sobie w dupę wsadzić, niż mu dać. I to całe pudełko!
- Odbijemy sobie z nawiązką! - zapewniał Rodrigo. I zatarł ręce. Wszelkie kłopoty schodziły na dalszy plan.
Nagle drzwi do gabinetu otworzyły się.
- Mama? - Paco Romero nie był do końca uszczęśliwiony widokiem rodzicielki.
- Nie, generał Franco!
- Oj mamo...
- Mamo, mamo! Czemu tak poniewierasz moją rybę?
- Mamy co?...
Paco i Rodrigo spojrzeli na dwa obsuszające się morszczuki.
- Mirandaaaa!...
K O N I E C
Brak komentarzy:
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.