sobota, września 26, 2020

Pandemiczne opowieści - odsłona IX - Czas

Mam na imię Rafał. Samo Rafał. Moja nazwisko i tak nic nikomu nie powie. Ani pospolite, ani nieznane. Takie sobie. Ktoś mi ostatnio tłumaczył, że brzmiące (chodzi o jego rdzeń) z turecka lub tatarska? Nie chciałem się z tym mierzyć, ale po jakiś czasie oswoiłem się z myślą, że ktoś z praprzodków uganiał się po Krymie? Lubię Krym. Stąd słabość do malarstwa Ajwazowskiego, choć marynistyka w innym wykonaniu nie robi na mnie wrażenia.



Umówiłem się na piwo "U Spieholskiego" z Jürgenem Stockelsdorfem. Na 17. Przedstawicielem koncernu maszynowego. Motoren Werke. Uwielbiam te niemieckie nazwy. Są takie dostojne, takie ciężkie - budzą respekt od pierwszego brzmienia. 
Jürgen Stockelsdorf spóźniał się. Czy z innym kontrahenta też lekceważyłby nienaruszalne prawo czasu i zegarka? Zastanawiałem się jakiej marki zegarek zdobi teraz jego przegub. Wiem, że to głupie. Małgorzata, moja żona, już by się kwasiła, że zajmują mnie byle pierdoły. Zresztą wiele z tego, co robiłem, czy mówiłem było dla niej pierdołami. Taki chłodny racjonalizm w jej wykonaniu zawsze mną wstrząsał. Pewnie kilka lat temu byłby doskonały pretekst do waśni. Teraz? Nie miało to już dla mnie znaczenia. 
- Czy mogę przyjąć zamówienie? - kelnerka miała całą rękę pokrytą tatuażem.
- Bolało? - zaskoczyłem ją pytaniem.
- Nie rozumiem.
- To dzierganie.
- Aaaa... No, trochę...
Nie, nie dopytywałem o cenę. Kiedyś w wolnej rozmowie ze znajomymi rzuciłem prowokacyjnie, że sobie na ręce wytatuuję atak kosynierów pod Racławicami. Ale się zrobił dym! Część słyszących to obruszyła się, jakby chodziło o herezję Marcina Lutra, inni parsknęli śmiechem, ale oczywiście znaleźli się i tacy, którzy szybko wsparli mnie. W ten sposób dowiedziałem się, że Jola ma wydziergana różę na łopatce, Marta wijącego się po udzie węża, a Stach jak to Stach coś z szachów.
- Bo nie wiem... - zapomniałem, że kelnerka stoi koło mnie i czeka, i nerwowo dłubie ołówkiem w małym kajecie. Ten ołówek i kajet? W XXI w. wyglądał zabawnie. Od dziewczyny tego pokolenie prędzej spodziewałbym się jakiegoś elektronicznego gadżetu.
- Jak pani ma na imię? - nie wiem skąd ze mnie wyszło to pytanie. Tanie chwyty. Ale to nie mój styl. Nie moja moc. Ale dziewczyna uśmiechnęła się tylko i wskazała palcem na tabliczkę, która miała wpiętą w żakiet.
- Karina - przeczytałem.  Dziewczyna z mego dorastania mogła być Anką, Elą, Gosią, Kasią, Hanką, Ewą. Ale Karina? - nie to nie mieściło się w kanonie. 
- Kawę? - zaproponowała.
- Czekam na znajomego... - tu zerknąłem na zegarek. Jürgen Stockelsdorf bardzo niebezpiecznie przeszarżowywał termin spotkania.
- To może coś mocniejszego... - spojrzałem w jej śmiejące się oczy. Mogłyby stopić lodowiec na Grenlandii. Wyszło banalnie? Wiem. Widać obniżałem intelektualne loty wobec tej panny. Kariny.
- Jestem samochodem. Ale, gdyby pani...
Je spojrzenie wyrażało jedną, zdecydowana opinię: "Pewnie żona, trójka dzieci i...".
- ...i pies, trzy koty, kredyt we frankach - dokończyłem. Choć było to bez sensu.
- Nie rozumiem - uśmiechnęła się. Mechanicznie? wyuczenie? Sam nie wiem.
- Niech pani poda kawę i jakieś ciasto.
- Sernik, szarlotka, może coś z kremem?
- Szarlotka na ciepło, do tego dwie gałki lodu.
- Polewa?
- Czekoladowa. 
- I kawa.
- Z...
- Czarna. Jak Naomi Campbell.  
Dziewczyna odeszła. A ja zostałem ze swoim... wstydem. Że szarpnąłem się na takie prostactwo. I ta uwaga o Naomi. Jürgen Stockelsdorf nie docierał. "U Spieholskiego", to nie jakieś pobocze, aby nie trafić. Byle taksówkarz wie dokąd zawieść delikwenta, który chce tu dobrze zjeść, wypić. Restauracja pamiętała pewnie jeszcze czasy Starynkiewicza, może przesiadywał tu nawet Kierbedź lub Prus?
"Ku! Ku! Ku! Ku!" - metalowe ptaszysko wyskoczyło z wnętrza zegara. Jakoś nie pasował mi ten bawarski souvenir tu, gdzie jeszcze sto lat temu na rogu ulicy stał stupajka i gawarił po russkomu jazyku. Mechaniczny ptak wykukał, co miał do wykukania i zostałem z moim czekaniem dalej. 
Sprawdziłem telefon. Mogłem przezornie wyłączyć dźwięk, a wtedy Jürgen Stockelsdorf na pewno by się ze mną nie połączył. Dźwięk był włączony. Nikt nie dzwonił, ani nikt nie pisał. No to zadzwoniłem ja. I usłyszałem: "Der Teilnehmer befindet sich außerhalb der Reichweite". Czułem, że ciśnienie niebezpiecznie podnosi mi się. A brałem rano swoje pigułki je obniżające.
- Kawa - usłyszałem ten sam głos.
- Przepraszam.
- Za co?
- Zachowałem się poprzednio... prostacko... gdyby pani...
- Zaraz przyniosę ciasto - odeszła. Chyba ubawiłem ją. Wylazło ze mnie jakieś zażenowanie sztubaka z VIII d.
Ale zaczęło ze mnie wychodzić stare upodobanie do punktualności. A tu czas mijał, mijał, galopował w mijaniu kolejnych minut, gdyby mógł dublowałby te, co zostały z tyłu, a  Jürgen Stockelsdorf nie potrafił dotrzeć do "U Spieholskiego"? To jakaś paranoja. Zaczęły się we mnie budzić stereotypy: "Niemiec tak nie postępuje", "Niemiec jest sumienny", "Niemiec ma wpojoną punktualność". Tylko, że wychodziło, że to ja jestem punktualny. Że nieporządny Polak? - kolejne stereotypy! Runął! Uśmiechnąłem się do siebie. To było uśmiechnięcie zadowolenia. 
- Pana ciasto.
- Moje?
- Zamawiał pan szarlotkę na ciepło, do tego dwie gałki lodu z polewą czekoladową.
- "Piękna kobieta w potocznej opinii musi być głupia i trudno zmienić ten stereotyp" - wyartykułowałem.
- Nie rozumiem. Czy chce mi pan coś powiedzieć? Obrazić? - zdziwienie, zażenowanie kelnerki marszczyło jej młodzieńcze czoło.
- To nie ja, to Monica Bellucci.
- Już się przestraszyłam.  
- Chyba będę panią dziś po raz kolejny przepraszał. Ale swoją drogą, stereotyp, to jakieś przekleństwo? Nie uważa pani?
- Karina. Zapewne. Ale... widzi pan jaki tu dym dziś?
- Dym?
- Gości. Nie mam czasu podrapać się po głowie, a co dopiero roztrząsać jakieś...
- Stereotypy?
- No właśnie. 
Dziewczyna odeszła. Po chwili dezynfekowała zwolniony stolik. Cholerna pandemia! To jednak nie usprawiedliwiało, że Jürgen Stockelsdorf tratował we mnie poczucie niemieckiej porządności. Stereotyp! Bismarck się pewnie w grobie przewracał. 
Lód smakował. Szarlotka mogła konkurować z tą jaką przed laty na Granicznej robiła babcia Jadwiga. Prehistoria. I to nie był stereotyp! Babcia była autentyczna, szarlotka też i wspomnienie dawno minionych lat. Bezpowortność też nie była stereotypem. Tylko faktem. I to historycznym. Kiedyś myślałem, że historyczne to może być z czasów Chrobrego czy Łokietka. Z wiekiem jednak człowiek nabiera rozumu i zrozumienia świata. 
Zatrzymała się taksówka. Drgnąłem. To musiał być Jürgen Stockelsdorf. Ale nie. Najpierw wysunął się opasły, łysiejący jegomość, a za nim młoda kobieta i dziewczynka w warkoczykach. Żadne z nich nie przypominało herr J. S.
- Rachunek?
Kelnerka. Karina. Stała ze swym kajecikiem, jakby wyskoczyła z magicznego kapelusza. 
- Nie mam innego wyjścia.
- Gotówka? Karta?
- Karta.
- Nie przyszła? - odważyła się zapytać.
- Nie - przyznałem, choć rozmijało się to z prawdą. Jürgen Stockelsdorf nie miał w sobie nic z uroku  Pippi Långstrump, ani tym bardziej z obsługującej mnie dziewczyny.
- Tyle pan czekał - westchnęła? Zaskoczyło mnie. Wzbudzałem w jej ciemnych oczach litość, współczucie?
- Tak, bywa.
Odebrałem kartę.
Było jasne, że  Jürgen Stockelsdorf nawalił na całej linii. Ciekawe jaką wymówkę znajdzie, usprawiedliwienie. 
- Mam pecha, jak każdego 13.
- Ale dziś jest 12 - zauważyła dziewczyna. 
- Jak to dwunasty? Pani musi się mylić.
- Wczoraj były moje imieniny, 11 lipca. To dziś musi być 12.
Zrobiło mi się ciemno przed oczyma.
- Proszę pana, proszę pana! Czy pan się dobrze czuje?!
- To jednak... tylko... starość...
- Co pan mówi! - pocieszenie zagrało w jej dźwięcznym głosie.
- Mam 57 lat.
- Nie dałabym panu czterdziestki.
- Miła pani jest...
- Karina.
Czułem, że jednak nogi odmawiają mi posłuszeństwa. Ale... Karina patrzyła. Musiałem zachować fason i pion! 12 lipca? To wypadało, że jest niedziela? A ja huzia na Józia, że Jürgen Stockelsdorf wredny typ i wystawił mnie do wiatru?! Byłem zły na cały świat, ale na siebie najwięcej.


- kurtyna ! -

Brak komentarzy:

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.