wtorek, sierpnia 04, 2020

Przeczytania (356) Stefan Rassalski "Warszawskie dziewczyny, kanały i gołębiarze" (Bellona)

"Ta książka to hołd składany mojemu dzielnemu Ojcu. Obejmuje ona kilkanaście napisanych przez Niego tekstów, nazwijmy je reportażami literackimi, fragmenty Jego dziennika z okresu wybuchu Powstania Warszawskiego do dnia naszego powrotu do domu oraz wykonane przezeń fotografie i zdjęcia prac plastycznych" - tak pięknie syn, Bożydar Rassalski (rocznik 1941) napisał o swoim ojcu, Stefanie Rassalskim (1910-1972) we wstępie do książki "Warszawskie dziewczyny, kanały i gołębiarze". Znajdziemy tu również podziękowanie dla Wydawnictwa Bellona za podjęcie trudu i chęci publikacji.
Mamy zatem zapis czasu wojny. We wstępie znajdziemy też takie spostrzeżenie: "Największą, według mnie, wartością tych tekstów jest ich autentyzm. Powstały one bowiem w ciągu kilku do kilkunastu miesięcy od wydarzeń, które opisują, na podstawie notatek Ojca, zapamiętanych przez Niego rozmów i sytuacji oraz osobistych refleksji z czasu walk powstańczych". Mamy zatem cenne źródło dla poznania tego, co wydarzyło się w Warszawie między 1 sierpnia, a 2 października 1944 r. Robi też na mnie takie choćby oświadczenie: "Ta książka jest niewielkim przyczynkiem do historii Powstania Warszawskiego. W żadnej mierze nie pretenduje do ukazania tzw. całej prawdy o Powstaniu". To pięknie napisane. Skromne. Uczciwe. Chylę skroń przed takim ujęciem.
Czeka nas blisko trzysta stron czytania. To nie będzie czas zmarnowany. Każde kolejne powracanie do powstania warszawskiego, to nowe jego uczenie się. W takich chwilach z czytelnika wychodzi nauczyciel historii?  W takich chwilach zastanawiam się, co z tego przeczytania wykorzystam na swoich lekcjach. Który epizod zrobił na mnie wrażenie, który zatrwożył, który sprawił, że musiałem odłożyć książkę, bo nie mogłem udźwignąć ciężaru tego czym było powstanie.
Książka, której autorem był świadek zasługuje na to, aby stała obok tylu innych, dzięki którym poznawałem historię 63 krwawych dni. Pewnie, że mam wiele wątpliwości, stawiam może niewygodne pytania (patrz poprzedni odcinek tego cyklu). Gdyby temat był mi obojętny, to nie sięgałbym po książkę Stefana Rassalskiego. Bo przecież to ani pierwsza, ani ostatnia książka tej tematyce poświęcona, która skupia moją uwagę.
Nie mam odwagi oceniać tekstu Stefana Rassalskiego. Jakiś tam magisterek od historii, rocznik 1963. Przytoczę kilka z cennych zauważeń Autora. Jestem pełen podziwu, jak otwiera się opowieść S. Rassalskiego: "Warszawa była już piekłem i po spirali schodziła w jego siódmy krąg, na samo dno. ale o tym nikt jeszcze nie wiedział". Trzeba oddać sprawiedliwość i dodać, że to dość odważne spostrzeżenie. Euforię pierwszych godzin łatwo odnajdziemy: "Mijała piąta godzina Powstania. Tak łatwo poszło. Politechnikę zajęliśmy bez walki. [...] Nikt nie zginął, nikt nawet nie został ranny. sprawnie poszło. Ciekawe, jak jest gdzie indziej, ale chyba jeszcze lepiej, bo my tu przecież z trzech stron  jesteśmy otoczeni przez Niemców, oddzieleni od nich jedynie żelaznymi prętami ogrodzenia". Jaki ogień zachwytu i chęć walki, i żal, że nie można więcej postrzelać: "Panie komendancie, toż my tu skiśniemy, a tam się naparzają, że rany boskie! Ten kapitan to w dechę chłop, pozwolił mi nawet wygarnąć kilka razy". Przytaczane dialogi nadają narracji życia, autentycznego zerkania przez ramię powstańcom. Do tego zdjęcia "Stera", czyli Stefana Rassalskiego.
Tak, "Warszawskie dziewczyny, kanały i gołębiarze", to też  książka do oglądania. Trzeba oddać, że współpraca z Muzeum Powstania Warszawskiego opłaciła się. Zresztą to patron honorowy publikacji. Ikonografia, często nieznanych kadrów, to cenne dopełnienie wspomnień. Jakżeż często nie pamiętają o tym (czy to z oszczędności czy niewiedzy?)  różni wydawcy. Jako belfer przykładam uwagę do metody poglądowości i trudno mi snuć narrację bez... obrazu. Tu mamy jeszcze tę wartość, że wiele kadrów jest autorstwa samego Stefana Rassalskiego.
"Pierwsza noc bezpieczna. Co za paradoks! Właśnie gdy trwa walka, gdy o sto metrów z każdej strony stoi gotowy do ataku wielokrotnie silniejszy wróg, właśnie wtedy rodzi się poczucie bezpieczeństwa" - stajemy się świadkami tworzonej 76. lat temu historii. Zaczynamy czuć to napięcie, ten klimat.
"Po co komu kolejna książka o powstaniu warszawskim?" - takie pytanie naszło mnie w trakcie czytania. Nie wierzę w powszechnie mniemanie, że każdy wie, że każdy rozumie, że każdy... Sceptycyzm jest wpisany w zawód, który wykonuję od blisko czterech dekad. I nawet najprostsze pytanie staje się dla ucznia murem nie do przebicia. Po co komu powtarzana po raz -enty historia? "Wy tylko ta fojna i ta fojna!" - piekliła się przed laty na zajęciach z niemieckiego na UMK w Toruniu frau Gizele. Trzeba, żeby naprawdę wiedzieć. Trzeba, żeby naprawdę wiedzieć. Trzeba, żeby naprawdę zrozumieć, co się stało  między 1 VIII, a 2 X 1944 r. Obrazki z obchodów choćby tegorocznych pokazują, że jesteśmy po raz kolejny świadkami zawłaszczania rocznicy historycznej, mitologizowania, kucia nowego monolitu. Źle się dzieje, kiedy widzimy tylko, jak na Tygrysy mieli ViS-y.
Książka Stefana Rassalskiego uczy. Pokazuje powstanie jakim było. Bo przecież, to nie są relacje z drugiej ręki, gdzieś tam zasłyszane: "Nasi pierwsi jeńcy stali pod ścianą domu od strony podwórza tak przerażeni, że porucznik na wstępie musiał ich uspokoić, zapewniając, iż nie zostaną rozstrzelani. Od razu odetchnęli". Takie sceny tworzą ducha epoki. Strach. Nie zapominajmy, po obu stronach. Trudno, aby w opracowaniach naukowych znaleźć wypowiedzi, jak ta z rozmowy z niejakim Kurtem Schuberem. Dom pełne myśliwskich trofeów, na ścianie obraz: ów trąca się kuflem piwa z samym... Führerem: "Bo widzi pan, Hitler jest człowiekiem ideowym, Chciał jak najlepiej, ale cóż, popełnił błędy. Ma słaby charakter, ulega wpływom Himmlera i Goebbelsa, a to sa karierowicze i durnie. Ale sam Führer? Skądże! On bardzo lub Polaków! Gdyby to tylko od niego zależało, nikomu tutaj nie spadłby włos z głowy".
Przyzwyczajono nas, że świąteczne śpiewanie na placu marszałka J. Piłsudskiego (dla którego powstanie warszawskie nie było symbolem i źródłem  odbudowy wojska polskiego, jak chce prominenty polityk jedynie prawej i sprawiedliwej władzy) zamyka pieśń "Warszawskie dzieci". Dzieciom czasu powstania S. Rassalski poświęca cały rozdział. Zaczyna go zdaniami: "Dzieci w Powstaniu Warszawskim to epopeja szczególna. Niezwykła. Piękna, wzniosła, tragiczna i smutna". Co z tego dociera do naszej świadomości? Chyba jednak niewiele. Trudno sobie wyobrazić, co musiało dziać się w umysłach tych dzieciaków. Nie koniecznie tych, co z butelkami z benzyną szli na Tygrysa, przenosili pocztę polową, ginęli na barykadach. "To właśnie te piętnastolatki udające dorosłych były małymi lwami i panterami Powstania. Wobec rodziców krnąbrne i nieposłuszne, a wobec dowódców zdyscyplinowane i - choć bez żadnego wyszkolenia - o zwierzęcym instynkcie" - czytamy dalej. dojrzewanie czasu wojny było brutalne. Śmierć Heńka, saperskie wyczyny Kazika i Jurka. Lech Piskorski-"Ikar", który przyszedł do oddziału z... pistoletem ojca. To o nim: "Ilekroć ten smarkacz znikał w czeluści kanału, z którego ulatniał się wstrętny fetor, a w głębi rozlegał się chlupot gęstej mazi, zawsze myślałem o tej ironii losu: Ikar! Zamiast lecieć do słońca, nurzał się w bagnie pod ziemią". A Zawisza, lat 14, który siał postrach na Marszałkowskiej. Dwa dni samotnego heroizmu! Zdejmował Niemców, jak wprawny snajper! "Słyszeliśmy odgłosy walki. Najpierw, wśród kanonady niemieckich peemów, rozległy sie pojedyncze strzały, które oddał Zawisza, po długiej przerwie nastąpiła detonacja jednego granatu, kilka minut później drugiego. A potem zapadła cisza" - koniec.
Wspomnień Stefana Rassalskiego nie daje się czytać bez emocji. To po prostu niemożliwe. "Rozległy się krzyki, ludzie wpadli w panikę. chwytali to, co mieli pod ręką, i tłoczyli się przy zejściu do tunelu. Mignął mi w wózeczku mój mały synek, z którym ledwo zdążyłem sie pożegnać" - tera jeszcze skóra cierpnie. Czy to w ogóle można sobie wyobrazić? Każdy sensowny czytelnik wspomnień zapewne w takiej chwili widzi swoje dziecko. Niech mi tylko nikt nie wmawia, że wie i rozumie, co działo się w umyśle ojca, który widzie ten chaos, gdzieś tam swojego synka i zaraz musi wracać na barykadę, na której może polec.
"Leciały wprawdzie płaty tynku, odpryskiwała granitowa okładzina, ale betonowy mur był niewrażliwy na pociski granatników. Zapewne zmogłyby go działa większego kalibru, ale takich nie mieliśmy. [...]  Zachodziliśmy w głowę, jak zniszczyć ten diabelski bunkier, skoro całonocny atak kilkunastu szturmowych oddziałów nie przyniósł pożądanego skutku, zalewany falami ognia. [...] wreszcie doszliśmy do wniosku, że jeśli zawodzą środki techniczne, pozostają tylko ludzie: ich odwaga, ofiara, zęby, pazury i czort wie co jeszcze" - to o zdobywaniu gmachu dawnej ambasady niemieckiej przy ówczesnej ulicy Piusa XI. Rozpracowanie taktyki wroga (S. Rassalski wysoko ocenił niemieckie dowodzenie) - i atak, załamanie się planów i ostateczne zwycięstwo!
I wreszcie odnajdujemy JE, warszawskie dziewczyny! Akurat w ten akapit wdziera mi się Polonez As-dur Chopina. Jakiż niezwykły zbieg okoliczności. Jakby hołd dla tych dziewcząt. "Dziewczyny Powstania nie miały szacunku dla swojej młodości i swojej krwi. Nie znały wartości życia, bo ich młodość mijała wśród nocy, pod chmurą gradową nieszczęścia i walki" - czy to komplement czy tylko uznanie heroizmu? Właściwie każde zdanie jest tu cennym mottem, mogłoby znaleźć się na płycie sławiące poświecenie i walkę: "O co walczyły te nie kamienne, lecz żywe Nike? [...] Nikt ich nie rzucał do boju. Jak każdy w tym Powstaniu, nie walczyły o zwycięstwo, ale o godność swojego pokolenia". W takiej chwili widzę filmową śmierć "Ałły", "Niteczki" i "Halinki" (bohaterek "Kolumbów" i "Kanału"). W takiej chwili widzę kadry zdjęć i filmów dokumentalnych. "Ulicą Poznańską pełznął w kierunku narożnego domu przy Nowogrodzkiej miniaturowy czołg. Wynurzył się zza gmachu centrali telefonicznej i sunął teraz ku pierwszej linii powstańczej obrony" - to nie scena z pamiętnego filmu A. Wajdy. Tu nie będzie Jacka i jego cięć saperką. Tu była Cześka zwana "Anną".  Ona i goliat! Mała dziewczyna. I jej bagnet! "Niemcy zobaczyli, co się stało, i skierowali huraganowy ogień na goliata, za którym kryla sie skulona dziewczyna. Jej biała, jakby wycięta z papieru twarz uśmiechała się łobuzersko" - podziw. Nawet teraz po 76. latach. Śmierć "Wisły", determinacja "Pchły", upór Luśki, która mimo kapitulacji nie chciała zejść z barykady, "Marta" broniąca swej niewieściej czci - różne losy, wspólna droga. Ciszy! Trzeba ciszy nad ich losem.
"W pewnym momencie doszło do tego, ze w Śródmieściu byliśmy pod terrorem «gołębiarzy», że wszyscy - żołnierze i cywile - bardziej się bali strzałów z ukrycia niż od nieprzyjaciela zlokalizowanego" -  przekleństwo powstańczego walczenia. Niemieccy dywersanci i snajperzy w jednej koszmarnej wojennej roli. Precyzja strzałów, zaskoczenie, ból i... wściekłość, że dano się podejść. nikt nie był bezpieczny. Znajdziemy tu opisy takich zdarzeń. Wymacanie takiego strzelca było kwestią życia i śmierci. Nie chcę, aby to banalnie wypadło, ale naprawdę walka z dwoma "gołębiarzami" mogłaby stanowić wycinek jakiego filmu o powstaniu.
Dialogi, które przytacza S. Rassalski, to niezwykłe okruchy przeszłości. Coraz to w nich smutniejszy obraz walk w Warszawie: "Dostajemy coraz większe lanie, no nie? Miesiąc temu biliśmy się o Warszawę, teraz o ulicę, a za tydzień o co się będziemy bić? O jedną rozwaloną chałupę?". Warto uważnie przeczytać całą tę rozmowę. Dla apologetów powstania może być to dość gorzka pigułka. To stąd później znajdujemy taką refleksję: "Zrobiło mi się smutno i ciężko na duszy. Ci chłopcy nie potrzebowali odwagi, bo im jej nie brakowało. mogli się obyć bez chleba i łóżka. Potrzebowali jedynie wiary. wiary, którą mieli i która utracili".
Bardzo wartościowy rozdział poświecono jeńcom niemieckim. Różnej maści. Żołnierze, volksdeutsche (tu w formie: folksdojcze), reichsdeutsche. Ciekawy obraz charakterów, zachowań, rozumienia sytuacji w jakich sie znaleźli. Trudno nie zgodzić się z tym, co napisał S. Rassalski: "Jeńcy niemieccy - ludzie z różnych środowisk, różnych zawodów, różnych charakterów i o różnej mentalności. Okazało sie jednak, że mentalność bardzo ściśle odpowiadała dokumentom, którymi legitymowali lub które «zgubili»". I daje różne przykłady owych spotkań i rozmów. Trudno nie odmówić Autorowi swoistej ironii, kiedy pisał: "Z ich słów można było sądzić, że są po prostu zachwyceni tym, iż zostali przez powstańców internowani. Gdyby nie bladość twarzy, drżące ręce i lęk w oczach, czego nie dało sie ukryć, naprawdę można by uwierzyć, że z utęsknieniem oczekiwali momentu wybuchu Powstania". Zaskakująca może buc i dla nas linia obrony zagarniętych, jak to Autor nazywa "folksdojcze wojskowi": "...dziwili się, że można im cokolwiek zarzucać, bo przecież wiadomo, że po pokonaniu Związku Sowieckiego Trzecia Rzesza da Polsce niepodległość. I oni o naszą wolność walczą w szaragach armii niemieckiej". Przyznam się, że podobnej, karkołomnej kalkulacji jeszczem  nigdzie indziej nie spotkał. Chciałbym widzieć miny powstańców, kiedy to  usłyszeli.
"Któregoś razu w żaden sposób nie mogłem zmienić wyglądu pana Zilberga. Zmarnowałem już dziesięć klisz, a pan Zilberg ani rusz nie chciał się upodobnić do Aryjczyka" - obawiam się, że to będzie ten fragment książki Stefana Rassalskiego, do której będę często wracał na swoich lekcjach. Jak uratował jedno żydowskie życie? "Niech się pan przechrzci. To jedyny sposób" - zaproponował, co odebrano jako niestosowny żart. Nic bardziej mylnego. "Niech pan przyjdzie w sutannie księdza albo w habicie zakonnika, wtedy może da się coś zrobić" -  S. Rassalski wykonywał zdjęcia do fałszywych dokumentów dla warszawiaków idących  na poniewierkę po 2 X '44. No i kilka dni później zjawił się (w gronie innych księży i zakonników) prałat Jan Grochulski, czyli pan Zilberg! Niezwykła historia!
Ostatni rozdział książki powinien być odczytywany przy różnych wieczornicach każdego 2 X. Już sam tytuł "Exodus" sprawia, że wprowadza nas w czas zadumy, czas opuszczenia, czas zagłady. Będę uparcie powtarzał, że 1VIII śpiewom końca nie widać, a 2 X cisza, jak po śmierci organisty. "Z barykady przy placu Zbawiciela padł strzał i z kamiennych płyt zwalił się na bruk jakiś chłopiec. Do siebie wolno mu było strzelić po kapitulacji, tego nie zastrzeżono w warunkach sztabu powstańców i sztabu von dem Bacha" - z tą śmiercią odkładam "Warszawskie dziewczyny...". Wiem, jest jeszcze dołączony "Dziennik (fragmenty)". Proszę przeanalizować, a może posłużyć się przy dyskusji zapisem z 5 X 1944 r.? Może sam do niego wrócę w sobotę 2 października tego roku?

*      *      *

Nie mam żadnych powstańczych koneksji. Ciocia żony, która jako dziecko (rocznik 1933) przeżyła, to dla mnie jedyny osobiście poznany świadek tamtego czasu. Pozostają mi książki. I wspomnienie roku 1994 r., kiedy odwiedziłem Warszawę na 50-tą rocznicę wybuchu powstania, byłem na pogrzebie prochów gen. T. Bora-Komorowskiego (pisałem o tym na blogu: "Gloria victis - część 1...", 28 VII 2014 r.) i widziałem powstańców. Do końca moich dni pozostanie widok weteranów z opaskami biało-czerwonymi na rękach, a na nich napisy: "WP", "Baszta", "Radosław", "Zośka", "Parasol". To już tyle lat, a mnie wciąż to wspomnienie porusza. Chóralne odśpiewanie "Pałacyku Michla..." na placu Krasińskich, kiedy poczty sztandarowe opuszczały kościół garnizonowy. Ale to miało być o książce "Warszawskie dziewczyny...", a nie moje wspominania. Po prostu zwracam uwagę, że tematyka powstania 1944 r., to nie jakieś sezonowe zainteresowanie lub powinność, bo jest kolejna rocznica.

5 komentarzy:

  1. Jestem po lekturze "Snu Kolumba".
    Nie tego z książki Romana Bratnego, ale tego prawdziwego, Krzysztofa Sobieszczańskiego.Człowieka z krwi i kości, a nie powstańczego mitu.
    Jego życiorys pełen był zawirowań. Przy okazji spełniania patriotycznych obowiązków nie zapominał o prozaicznych potrzebach takich jak korzysci materialne.
    Był uczestnikiem powstania,choć nie entuzjastą.Zresztą nie tylko on.
    Wiadome im było, że uzbrojenie szeregów powstańców jest żałosna, a samo powstanie skazane jest na upadek. Czuli jednak obowiązek by w tym uczestniczyć.
    Tadeusz Gajcy spotkany przez Krzysztof, po eksplozji transportera-pułapki, rozgoryczony napisał:
    "Święty kucharz od Hipciego"

    Wszyscy święci, hej, do stołu!
    W niebie uczta: polskie flaczki
    wprost z rynsztoków
    Kilińskiego!
    Salcesonów misa pełna,
    Świeże, chrupkie
    Pachną trupkiem:
    To z Przedmurza!
    Do godów, święci, do godów,
    Przegryźcie Chrystusem
    Narodów!

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie znam książki o K. Sobieszczańskim. Powstanie warszawskie cały czas budzi emocje. Przyjdzie czas, kiedy te emocje opadną i zobojętnieją. Wiersz T. Gajcego zaskakujący. Dziękuję za podpowiedzenia.

    OdpowiedzUsuń
  3. Budzi emocje,bo to był zryw młodych.
    Niejednokrotnie dzieci.
    Przeczytałam ostatnio myśl,że dwudziestolatek bardziej ochoczo odda życie za sprawą niż czterdziestolatek, bo ten wie co traci.
    Może coś w tym jest.
    Może dlatego karty historii pełne są ofiar młodych i gniewnych...
    Książkę polecam. Dla mnie,momentami była bardzo zaskakująca.

    OdpowiedzUsuń
  4. Tak, bo młodzi nie mają (tak im się zdaje) nic do stracenia. Zawsze to pokolenie było dla każdej władzy groźne, bo nieobliczalne.Barykady wielu zrywów i rewolucji pełne były ludzi młodych. "Szalone głowy" - mawiano o nich. Czy inaczej było w pamiętną noc listopadową (29/30 XI 1830 r.)? Historia się powtarza.
    A książki będę szukał.

    OdpowiedzUsuń
  5. Albo "szalone głowy" są jeszcze pełne ideałów. Nie skalane konformizmem.

    OdpowiedzUsuń