piątek, lipca 10, 2020

Pandemiczne opowieści - odsłona VIII - Dagmara

Jeszcze tylko kliknięcie pilota i brama zaczęła skrywać najnowszy skarb rodziny Z: Lexusa LX. Bordowy. Pachnący. Palce lizać. Akcje firmy szybowały pod nieboskłon. Akcjonariusze garneli się, jakby dostali sraczki. Każdy chciał mieć udział w firmie Z&63. Można było szaleć finansowo. Skutek? To cudo. Większa służba. wizja kupna samolotu. Ludźmi sukcesu byli: Z. Ona, to Elwira, lat 38. On, to Edward, lat 56. Wszystko było poukładane, zaksięgowane, oprawione w odpowiednie segregatory, podporządkowane rygorom czasu i miejsca. Z wyjątkiem jednego: jej.

Dagmara. Lat 17. Nastolatka. Czy jak miliony innych siedemnastolatek? Nie odważyłbym się na to postawić. Nie każdy ma w domu nad łóżkiem akwarelę Wyspiańskiego i przegląda się w lustrze, w której ponoć swoje odbicie podziwiała sama księżna Izabela z Puław. Nie było historycznych podstaw (patrz plebejskie brzemienia nazwiska), aby doszukiwać się w rodzinie Z. herbów u Paprockiego czy Niesieckiego, ale odpowiedni czek, kupno stosownego souveniru delikatnie łamały opory i niesmak genealogów. I to nie byle kogo, bo samego profesora J. S., którego rodu tarcze herbowe wisiały w większości katedr średniowiecznych całego kraju. Tak więc po onych ustaleniach (trudno je nazwać badaniami, bo te nie miały z sobą nic wspólnego) nad kominkiem pojawił się Abdank odmieniony. I portret niby-przodka, czyli mistrz J. odmalował Hieronima Radziejowskiego, jako niby-praszczura rodu. Ile było wzdychań nad fizjonomią dumnego magnata. Tylko pan Edward kręcił nosem, że nie w kontuszu i przy karabeli. "Nie znasz się! To Europejczyk!" - odparła małżonka i doszukała się podobieństwa w XVII-wiecznym dostojniku. Zapomniano pani dopowiedzieć, że to zdrajca   któren szwedzką potencję na Rzeczpospolitą zwalił w 1655 r.
Ugrzązłem w zawiłościach rodzinnych państwa Z., a co z Dagmarą? Do siódmego roku życia czas upływała jej w nieświadomości, że istnieje jakiś inny świat niż rodzinny pałac (wzniesiony w nieskreślonym stylu, który ocierał się o wszelkie przebłyski geniuszu, szaleństwa i kiczu architekta U.), wakacje na  Sumatrze i Samoa. Pójście do szkoły, rzecz jasna najbardziej z renomowanych renomą swą (to tu pobierały nauki hrabianki G. i K., księżna S. i potomkinie innych zacnych i zasłużonych rodów, co to parafowały Konstytucję 3 maja), wzmocniło poczucie wartości siedmioletniej wtedy Dagmarki. Kadra nauczycielska odpowiednio dobrana, przeszkolona i na swój sposób wytresowana dopasowywała się do oczekiwań każdego kaprysu i zachciewajki tak rodziców, jak i dzieciątka. 
Ale... Ale... Zawsze musi w opowieści pojawić się jakieś "ale", co zwiastuje jakąś niespodziankę, często podszytą dramatyzmem itd. Jakimś dziwnym sposobem w życiu dorastającej Dagmary Z. pojawiła się: Baśka. "Chyba Barbara" - sprostowała jej matka i wykrzywiła usta, jakby ktoś dźgnął ją w żebro nożem zdobnym oczywiście w Abdanka. Ale, pani matka (tak kazała na siebie mówić, jakby chodziło co najmniej o Eweliną Hańską) myliła się. To była po prostu Baśka! Proletariacko-włościańska! Bez herbów! Ród z totalnego awansu społecznego wydźwignięty dzięki reformie rolnej i nacjonalizacji przemysłu po pamiętnym 22 lipca 1944 r. W oczach pani Elwiry Z. po prostu:  n i k t. Ale to  n i k t  znaczył w życiu Dagmary:  k t o ś ! Tego pani matka ogarnąć nie potrafiła. Nie pomna , że z podobnych nizin wydobył się jej ojciec ORMO-wiec, co to ścigał po lasach i górach "Wichra", "Ognia" czy innego "Wilka". To jakoś wyparła. Chata zamieniła się w dworek, łach piaszczystej ziemi w rodowy majątek ziemski w Poznańskiem. Oczywiście i jej splendoru dodało dopisanie do rodowego nazwiska K. nobilitującej końcówki -wski i klejnotu. Tu jednak pani Elwira zdecydowanie poszła po linii literackiej i zaskoczyła małżonka swego, Edwarda Z., że ona jest Zerwikaptur. "Jak pan Podbipięta!" - ucieszył się małżonek, któremu dopiero co przystrzyżono słomę z butów. "Podbi... że... co... że... jak?" - jednak to nie skutek literatury, nigdy nie czytanej, która zapełniała regały na powierzchni wielu metrów kwadratowych w salonie pełnym mebli niby-Ludwika XV, z pasem niby-słuckim na ścianie i ryngrafem z Najjaśniejszą Panienką niby-pamiętającego bitwę pod Chocimiem, tę pierwszą oraz skrzyżowanymi szablami. Wracając do herbu: pani Elwirze po prostu kozie głowy spodobały się i tyle.
Odkąd w życiu Dagmary Z. pojawiła się Baśka świat dobrze poukładany, zaszufladkowany, usegregatorowany zaczął się obsuwać.  "To się musi skończyć" - zawyrokował z powagą patriarchy pan Edward, lat 46. Nie, nie ma błędu. Że napisałem na początku "56"? Odkąd pan Edward przeszedł w szwajcarskiej klinice kurację odtłuszczającą, kondycyjnie-górką połączoną z przeszczepem owłosienia na potylicy i nad czołem zdawało się, że zegar zbaraniał, stanął, a potem chcąc czy nie zaczął się cofać. Nie dość na tym, pan Edward zaczął słuchać... chorałów gregoriańskich. Przypisano to początkowo nostalgii za czasami, kiedy jako chłopiec służył do mszy w rodzimej parafii w W. u księdza Rajmunda U., bezherbnego i bezzębnego opoja. Z jakichś powodów jednak pan Edward unikał tematu owej posługi, dając swymi wybiegami do myślenia, że coś... że może... że jednak... Najgorsze, że kazał rodzinie słuchać tych śpiewów. W chwili, gdy zamiast na Lazurowe Wybrzeże pojechał do Tyńca pani Elwira wezwała doktora G., co by stwierdził do jakiej kategorii zakwalifikować mężowską sympatię muzyczną. "Ta dziewczyna nie ma prawa wstępu! Embargo!" - zabrzmiało z ust pana Edwarda, jak wyrok na sądzie ostatecznym. "Embargo!" - podchwyciła pani Elwira. Zupełnie zadowolona z brzmienia słowa. Ale Dagmara nie przyjęła do wiadomości tej nowej formy sterowania rodzinnego.
Gdybym miał określić Baśkę, to napisałbym, że jest połączeniem panny Jeziorkowskiej i Pippi  Långstrump. Szalone pomysły, niekonwencjonalne zachowanie, buzia pełna rozbieganych po policzkach piegów. Jak się poznały? Jak na siebie wpadły? To było tego wieczoru, kiedy Dagmara Z. razem z Inger Ł. i Larą F. zjawiły się w jej domu razem z trzema piszczącym kuleczkami. Tak, chodzi o trzy małe szczeniaczki, które drab ze stadionu, na którym odbywał się handel szemranym towarem groził, że je potopi. No to Dagmara, Inger i Lara zabrały po psiaku. "Jaka rasa?!" - to pytanie pani matki rozerwało się nad ich głowami, jak kartacz. "W żadnym razie! Może krokodyla!" - tatuś jednak w swoich odpowiedziach uciekał w lektury szkolne. To dawało mu pewną, pozorną przewagę nad miłymi paniami. "Zabieraj to zwierze ode mnie!" - pani matka ze wstrętem odsunęła się od szczeniaka. Dagmara, Inger i Lara zakręciły się wokół własnej osi i wyszły. Inger i Lara poszły do siebie. Dagmara ukryła się w pobliskim parku. Paganini dręczył palce lewej dłoni na gryfie swoich skrzypiec. Oczywiście znów ktoś ukradł smyczek i mistrz trzymał prawą dłoń w jakieś idiotycznej pozie. I kiedy Dagmara zalewała się łzami nagle w parku pojawiła się dziewczynka z dmuchaną piłką, taką czerwoną w białe grochy, jakie widziała na plaży.
Baśka przygarnęła czarną mała kuleczkę, z której wyrósł duży czarny pies. "Dante". Przypominał labradora wymieszanego ze sznaucerem. Odtąd Baśka i "Dante" stali się nierozłączni. A do nich przylgnęła Dagmara Z. Zaczęły z sobą bywać. Na całe dni znikały, bo trzeba było jeszcze pognać na sąsiednie podwórko, pójść na pachtę do pana R. i objeść mu krzaki z czarnej porzeczki, póki nie zrobiły to inne dzieciaki z sąsiedztwa, szczególnie te smarkacze bracia M. Dagmara nigdy nie widziała braci M., ale w ustach Baśki wyrastali na groźnych zbirów, krwawych łupieżców, bezwzględnych oprychów. Na dźwięk "idą!" brała nogi za pas i tyle ją widziano. Kiedy po raz pierwszy wróciła w podartych rajstopach i ubrudzonej sukience od Diora pani matka wykonała nad nią wykład równoznaczny z odczynianiem jakichś uroków. Dwa dni później zaprowadziła ją do psychologa. Doktor M.M. zbadał, opukał, zajrzał do gardła, zajrzał do ucha i... nic nie stwierdził. Kiedy dopadł go gromiący wzrok pani Eweliny Z. dziarsko wziął się do zapisywania recepty swoim karłowatym pismem. To stąd na stoliku Dagmary Z. pojawiły się dziwne mikstury, tabletki, czopki i krople. Gwarancji na normalność pan doktor M. M. nie dawał. Zalecał Rabkę, ale pani matka wybrała Baden-Baden. "Odległość ją wyleczy z fanaberii" - zdecydował pan Edward Z.
Pobyt w uzdrowisku w  Badenii-Wirtemberdze ani nie uleczył Dagmary Z., ani nie storpedował znajomości obu dziewcząt.  Wręcz przeciwnie. Szybko przedzierzgnęła się w dozgonną przyjaźń. Tam gdzie była Dagmara musiała być i Baśka. Baśka i "Dante".  Bo jak pisałem: stali się nierozłączni. Po powrocie do domu pensjonariuszka uzdrowiska doktora von V (w trzecim pokoleniu swej specjalizacji) oświadczyła, że Boga nie ma, rzuca szkołę, rusza na gigant, a w ogóle to kocha się w Horście A. i wyjdzie za niego za mąż. "Niemiec?!" - pani matka zachwiała się w sobie. I zaczęło się! Przykład Wandy, co to nie chciała Niemca nie mógł robić wrażenia na nastolatce, dlatego sięgnęła po rodzinne argumenty! Oto znów sięgnęła po niezawodne przykłady: dziadek Leon nie dawał kontyngentu za okupanta, a babcia Marynia szyła partyzantom kożuchy na zachowanej u cioci Leokadii maszynie marki "Singer". Horst A. zjawił się nawet w okolicy. Tu jednak pan Edward Z. odrobił lekcję historii. I wyszło mu lepiej, niż Dobkowi z Kurozwęk i królem Jadwigą. Obwarował swoją posiadłość dobrze opłaconymi i umięśnionymi zbirami. Horst A. zniknął. Ale Baśka - pozostała!
"Embargo!" - miało być fosą odgradzającą  Dagmarkę od wcielenia chaosu, jak postrzegano Baśkę. Na domiar złego był jeszcze "Dante". Przychodzili razem. Służba lubiła tę mordę z mokrym nosem, ale tylko do chwili, kiedy na horyzoncie nie pojawiła się pani Elwira. Wtedy zaczynało się złorzeczenie na brudne łapy i walające się po salonie kłaki. Pani znikała i znikało oburzenie, i zaczynało się wzajemne łaszenie. Bo "Dantego" nie dawało się nie lubić. Nawet pan Edward ulegał jego urokowi. Maślane oczy, jakie przy nim robił rozbierały maskę tęgiej miny. Jak każdy normalny ojciec pan Edward ulegał córce, choćby był stanowczy niczym monolit sterczący w Stonehenge. Oczywiście o ile zostawał sam z córką...
"Baśka! Baśka!" - ile nieprzespanych nocy zmąciło pani Elwirze powtarzane jak echo w co drugim śnie, to imię. Trudno było pojąć, że ktoś taki mógł zawojować umysł, duszę i postępki jedynaczki. Nie po to były lata baletu, śpiewu, korekta nosa i lewego ucha, aby to poszło, jak krew w piach. Nie było na to zgody pani Elwiry. Najprostszy, żeby nie rzecz najprymitywniejszy sposób, to było zdać się na Iwana C. Ten wyrzeźbiony w stepach Zaporoża osiłek samym spojrzeniem giął podkowy niczym August II. Jeden telefon, jedna sugestia, na szybko wysłana fotografia i przelew na konto żony Iryny. Nie załatwiło sprawy. Wprawdzie Baśka wraz ze swym zdezelowanym rowerem spadła z mostu wprost do rzeki, ale była jak z gumy. Nic jej się nie stało. Policja próżno szukała żółtego jeepa. Pani Elwira wściekła się, jak tylko to ona potrafiła. Zastawa miśnieńska, która faktycznie mogła stać na stole elektora saskiego, została roztrzaskana w drobne mak! "Durny kozak!" - warczała jak opętana. Wzmocnienie potrawy pewnym środkiem nie wchodziło w grę. Równie dobrze dziewczyny mogły zamienić się talerzami i co wtedy? Zadzwoniła po Adonisa III. Urokowi uśmiechu tego płatnego amanta (czy kiedyś nie nazwano by takowego: żygolakiem?) nie potrafiła się oprzeć żadna niewiasta, mężatka, licealistka czy czort wie kto tam jeszcze. Tak zresztą zapewniały panią Elwirę przyjaciółki Beata Ś., Alice H-G i Bernadetta W., które same wpadły w sidła zachwytu i nieopamiętania. Tylko, że kiedy zadzwoniła doń ów akurat bawił na Seszelach czy w Górnej Wolcie w objęciach osiemdziesięcioletniej prezesowej Kiry D. Porażka. Sypały się jedna za drugą.
Nie było innego wyjścia. Należało ujarzmić myśli, że bez Baśki nie da się żyć. Była wpisana w życie rodziny Z., jak willa w J., apartament nad Morzem Jońskim, lokaty w luksemburskim banku. Skoro nie można wroga unicestwić, to należy go polubić? Z niejakim obrzydzeniem pani Elwira docierała do tej prawdy. Wyjątkowo miała z tym pod górę. Bardziej chyba tylko mocował się Syzyf. No, ale ten za swą zuchwałość cierpiał, przypomniała sobie onego mita. Ale ona? "Za jakie grzechy?! Za jakie grzechy?" - wznosiła ręce ku XVI-wiecznej ikonie, którą przemycili z Rosji jeszcze w latach minionych. Pogranicznik wziął dolę, żeby nie grzebać zbyt gorliwie pomiędzy narzędziami. Ale ikona ze świętym Kiryłłem milczała wobec jej lamentów, próśb i gróźb. Oswajanie się z ta myślą odchodziło, dochodziło, aż tu nagle 7 czerwca stało się coś, co powinno było w gruz obrócić nie tylko marzenia pani Elwiry, ale i całej uciułanej fortuny rodu Z. herbu Abdank-wymyślony. Dagmara wpadła do salonu, kiedy akurat pani matka przeglądała próbki materiałów, które miały posłużyć do obicia bidermeirowskich mebli mahoniowych. Szczególnie zależało pani na sofie, która (jak ją zapewniano, co podparto odpowiednią ceną) stała w gabinecie cesarzowej Eugenii. "Szkoda, że nie Sisi" - westchnęła przy zakupie. No, ale mebel żony Napoleona III też w oczach pani Elwiry zasługiwał na uwagę i łechtał pani dowartościowujące się w ten sposób ego. A więc Dagmara wpadła do salonu i oznajmiła:
- Mamooo! Jestem lesbijkąąą!...
Sole cucące akurat wyszli.


Fin

Brak komentarzy: