wtorek, czerwca 30, 2020

Pandemiczne opowieści - odsłona VI - ON

Sekretarz bardzo delikatnie nadusił klamkę. Naoliwione sprężyny nie miała prawa skrzypnąć, ale nigdy nie wiadomo. A popaść w stan niełaski, jak kilku poprzedników, z tak banalnego powodu byłoby katastrofą. Mamusia na utrzymaniu, siostra po kilku nieudanych związkach i czereda siostrzeńców, kredyty, spłacana willa i letni domek na Helu, to wszystko wymagało dofinansowania.  Mógł płynąć z nurtem rwącej rzeki dopóki ON dzierżył i kij, i marchewkę, i wędkę, i klucze do każdego ministerialnego gabinetu. Stracić blask słońca, które tak ogrzewa? Ostatnio usłyszał ze zbawczych ust, aby sprawdził kim był Thomas Cromwell. Nie słyszał nigdy o kimś takim. Bo niby skąd? W jego kolorowych czasopismach podawano jaką kreację miała na sobie ta czy inna celebrytka, dlaczego mistrz skrócił włosy, a dama dworu zaszła w ciążę z elektrykiem. Ale dotarł dzięki zbawienności internetu kim był Th. Cromwell i jak skończył. Skóra mu ścierpła. Zdawało mu się, że to uczucie jest mu obce. Ale okazało się to ułudą. Najpierw ucieszył się, gdy poznał jakie urzędy zagarnął dla siebie Cromwell. Potem jednak powiało chłodem, zgrozą i śmiercią. Jego chropowata skóra zadrżała. Rano spojrzał na kalendarz i uświadomił sobie, że to ledwo miesiąc do rocznicy śmierci Thomasa C. 480!
Drzwi nie skrzypnęły. ON nawet się nie poruszył. Kot leniwie tylko zerknął spod przymrużonych powiek. Nie obchodził go jednak sekretarz, co to wchodził niemal na palcach, z tacą i uśmiechem przypominający mimikę twarzy klauna, dobrodusznego wikarego, zahukanego mężusia któremu wydaje się, że jest jeszcze Don Juanem, a została mu nędzna rola kastrata.
ON podniósł zmęczone oblicze. Pod sekretarzem lekko ugięły się nogi. Nie dał tego po sobie poznać. Sprężyście, jak tylko potrafił, przemierzył odległość dzielącą go od drzwi do biurka. Postawił tacę na stoliczku obok. Ze srebrnego imbryka, na którym umieszczono łeb rogacizny z przebitym mieczem, nalał ożywczy płyn. Filiżanka wprawdzie była nadszczerbiona, ale ON dostał ją jeszcze od mamusi i ani myślał z nią się rozstawać. To, co że miał pośród wiernopoddańczych suwenirów mnogości porcelan z całego świata. Uparł się przy tym wyszczerbiaku i koniec. 
- I jak? - usłyszał niski, gardłowy, władczy dźwięk głosu. Każde inne określenie nie przystawało do  niego. 
- 41...
- Co? - ON ścisnął brwi, a kąciki ust zdradzały pogardę, jakiej nie powstydziliby się oprawcy Thomasa Cromwella.
- Czter... dzieści... jeden... - wydukał zgodnie z prawdą.
- To niemożliwe! To niemożliwe! - ON chwycił jakiś segregator i cisnął nim przed siebie. Niewiele brakowało, a trąciłby wazon chińskiej dynastii o pradawnym rodowodzie, jaki mamusia ofiarowała mu na 50-te urodziny. - Nie ma pomyłki?!
- Kiedy tak podają media!
- Media?! - parsknął z pogardą, na jaką tylko ONEMU było wolno w granicach państwa. - To... to... fałszerstwo! Ja tą chamską hołotę pogonię do... do... do...
Ale sekretarz nie dowiedział się dokąd.
- Ale bez obaw, będzie druga tura - uspakajał. Wiedział jednak, że to próżny trud. Uspokoić gromowładnego? To już lepiej od razu skoczyć do hutniczego pieca. Czy nie o tym kiedyś ON opowiadał, jak NKWD likwidowała niewygodnych ludzi? Zawsze po takiej przypowieści zastanawiał sie, jaki był sens takiego moralizatorskiego monologu. Bo jakiś musiał być. Pan Jezus też przypowieści snuł, to wiadomo czemu służyło. A ON? A ON był więcej, niż pan Jezus, niż wszyscy ewangeliści razem wzięci. Z każdym dniem docierało do jego nędznej egzystencji, że dane mu jest żyć w cieniu Boga!...
- Jaka druga tura?! Jaka druga tura?! - i w takich chwilach stawał się... turem. Potężnym, mimo miernych centymetrów wzwyż (bo te w poprzek były coraz to bardziej imponujące). Zaraz zacznie sapać, parskać, ryć kopytem grunt i rozpocznie szarżę. 
- No... tak... konstytucja... - zapomniał się! Sekretarz poczuł, jakby sam swoim spracowanymi od poddaństwa palcyma, nasuwał na nędzną szyję postronek, ba! czuł już szorstkość sznura, który powoli zaciska się na grdyce. Zaraz wyda ostatnie tchnienie. Nieopatrznie wypowiedziane ostatnie słowo nie miało tu wstępu! A on śmiał nim kalać to święte miejsce?!
- Coś powiedział? Co?! - to było jak wyrok. To spojrzenie pełne gniewu. To wygięcie zawistnych usteczek, które tylko dla kota miała słowa słodkie i przyjemne. Teraz mógł już być tylko Sąd Ostateczny.
- No... no... - widział jak plącze mu się język, umysł, kiszki, a pęcherz naciska żądając ofiary.
- Konstytucja?! - warknął, aż ostatni mięsień zacisnął się na tym otyłym ciele. Zrozumiał, miał przed sobą króla! Jak tego z historii od Cromwellu. Nawet dostrzegł rysów podobieństwo. Tylko, że sekretarz nie myślał odgrywać w tym dramacie roli wielkiego szambelana. W każdym, tylko nie w tym momencie, kiedy jeszcze miał przed sobą mamusię na utrzymaniu, siostrę po kilku nieudanych związkach i czeredą siostrzeńców, kredyty, spłacanie willi i letniego domku na Helu. 
- Tak... po... po... wiedział... em... em... em...? - dopiero teraz spostrzegł, że cały czas trzyma w dłoniach wyszczerbioną filiżankę z rogatym łbem przebitym mieczem. A ręce niebezpiecznie zaczynały mu drżeć. Pół biedy, jak uroni kilka kropel ożywczego płynu, a jeśli... Perski dywan mógłby nie uratować przed katastrofą. 
- L'État c'est moi! - zaczął wykrzykiwać ON. To było jedno zagraniczne zdanie, którym raz po raz gromowładny ciskał w wylęknionych gości, którzy mieli prawo tylko zgadzać się z gospodarzem, kiwać pokornie głowami, lojalnie słuchać i co najwyżej wyrażać zachwyt nad elokwencją i jego polityczną jasnością umysłu. 
- L'État c'est moi! - o ile zdanie padało raz jeden jeszcze w trakcie rozmowy był to widomy znak, że weszło się na pole minowe. Wybuch gotowy z każdym mrugnięciem powieki lub nierozważnym oddechem. - Gdzie jest ten pajac?!
- Pa... pa... pa...
- 41?! Parobek wyższą normę wyrabiał w majątku mamusi niż to podłe 41? Szkoda, że nie 44? 
- 44? - tu wychodziły braki sekretarza. Duma z tego, że nie przeczytał w życiu żadnej książki mściła się teraz okrutnie. Starał się zapamiętać każde takie potknięcie, a potem uzupełnić lukę treścią. 
- Gdzie on jest?
- Pojechał do Skierniewic!
- Do Skierniewic?! - ON był w stanie rozedrzeć świat na strzępy. W takiej chwili nawet aura rozjaśniała się lub chmurzyła. - 41?
- Tak.
- Z niczego zrobiłem coś, a on tylko 41? - głos dudnił coraz ostrzejszymi dźwiękami. - Przyniesiesz mi zaraz papier, pióro i co tam jeszcze potrzeba.
- Bibułę?
- Tak, bibułę.
Sekretarz wymknął się cichaczem zostawiając ONEGO w stanie podwyższonego uniesienia, a może już nawet wniebowstąpienia. 
- I, co? I, co? - usłyszał głos pani Kazi. - Wściekł się?!
- Pani Kaziu... pani Kaziu... co ja przeżyłem... - chłonął. Pani Kazia przycisnęła go do obfitego biustu, którym wykarmiła szóstkę swoich dzieci. Kucharzyła w tym bunkrze od lat. Każdą kulinarną zachciewajkę w mig spełniała. Była bowiem kucharką nad kucharki. 
- Zaraz ci kisielu nagotuję, to ci przejdzie - oświadczyła z miną znawcy, którym przecież była. - To pomaga
- Nic nie pomoże! - westchnął z żałością sekretarz. - On tylko te swoje "L'État c'est moi!" i "L'État c'est moi!".
- A nie mówiłam, żeby więcej nie kupować tych książek?!  - uderzyła łyżką cedzakową w garnek, znad którego unosił się ponętny zapach pomidorówki. - Całe pokoje zawalone, w piwnicy słoika nie ma gdzie postawić, choć tyle tam półek. Tylko te książki i i książki. Oszaleć można!
- No i, że te 41 %. Krzyczał też na...
- Rozumie się! - kobieta wzięła się pod boki. - Wziął dobra posadę? Wziął? Miał się wybić? Wybił! Tyle dobra tylko w jednym kierunku, a tu o... 41 % Że go za szmaty nie wziął jeszcze?
- Do Skierniewic pojechał. 
- Uciekł.
- Że co?!
- Uciekł - powtórzyła z naciskiem pani Kazia. - Jak ty nic nie rozumiesz? To tylko ty głupi pchasz się miedzy młot i kowadło!
- Kiedy ja tylko...
- Za 41 % i całe to dobrodziejstwo, to odarłabym go ze skóry. Miał wygrać! 51 % i byłoby po bigosie.
- To bigos będzie? 
- Jaki ty głupi jesteś! - pani Kazia zdradzała stan lekkiej irytacji. - Miał wygrać i szlus!
- Konkurencja była liczna! Tylu już dawno nie było.
- Terefere-kuku! - pani Kazia była strategiem godnym nie tylko kuchennych metrów kwadratowych. - Teraz musi na głowie stawać, przymilać się, naobiecywać, żeby tamci go poparli.
- A poprą?
- A kto ich tam wie! Wybory są za... dwa tygodnie,tak?
- No, tak.
- I zaczęły się wakacje?
- No, tak.
- To ilu pójdzie wtedy do urn? 60 %? Prędzej będę praczką u papieża! Najwięcej 46 %.
- Pani Kaziu! Pani to ma... kanclerski łeb! 
- Ba! - ego pani Kazi poszybowało do wyżyn, które trudno było osiągnąć gorliwemu sekretarzowi. - A co teraz? Kartki nie chciał?
- Chciał!
- I jakieś pisadło?
- Pióro.
- I pewnie bibułę? - pani Kazia otworzyła szufladę kredensu
- No właśnie. Skąd pani bierze tą bibułę? Tego nikt już nie używa.
- Gówno cię to syneczku obchodzi skąd mam. Wysrałam dla ciebie i kropka - kiedy pani Kazia zaczynała w swe mowy dorzucać wulgaryzmy źle to wróżyło słuchaczowi. I sekretarz o tym dobrze wiedział. - Będzie pisał.
- List.
- Do partii! Jak Breżniew!
- Kto?
- Idź matole, bo zaraz w łeb zdzielę!... 
I poszedł.

- Kurtynaaaa! -
i oklaski!

Brak komentarzy: