sobota, maja 09, 2020

Przeczytania... (348) Wika Filipowicz "Przy stole z królem. Jak ucztowano na królewski dworze od Jagiełły do Elżbiety II" (Znak Horyznot)

Czy książka może być smaczna? 
Czy czytając książkę można zgłodnieć?
Czy można czytać książkę na chybił-trafił bez zachowania chronologii? 
Stawiając kolejny "?" zastanawiam się czy można jeden odcinek cyklu zatrzasnąć w... mnogości pytań? Skutek lektury G. Tindera i jego "Myśli politycznej"? Znowu ktoś sie obruszy, że od znaków zapytania zapchałem swoje pisanie. W końcu to moje pisanie. Subiektywne. Nie z polecenia zaprzyjaźnionego wydawnictwa (w tym wypadku Znak-Horyzont). Ona nawet nie gromi, nie wnika. staram sie uczciwie, jak tylko potrafię zabierać się do każdej książki i kilka(-naście) przemyśleń zostawić na tym blogu.  

Na każde z postawionych wyżej pytań odpowiem hurtowo:   T  A  K  ! To jest taka właśnie książka. Brawo dla pani Wiki Filipowicz. Książką "Przy stole z królem..." naprawdę nas zaprosiła na królewski uczty. Powinienem tu szaty drzeć, że tak się nie godzi! to skandal! veto! Bo ja tu akurat kanapkę z twarogiem wtranżalam (jak pisał klasyk Wojciech M.), a tu jadła, półmiski, kwaterki, antałki. Ślina pocieknie? Mało. Zaraz rzucać się trzeba do lodówki, aliści tam ani kapłona, ani bażanta, że o przepiórkach nie wspomnę. Tak, dostaliśmy książkę smakowitą! Książkę, którą pałaszuje się z apetytem! Można się najeść? Jakżeż nędznie wypada talerz z plackiem ziemniaczanym maczanym w śmietanie lub naleśniku z farszem (obu niczego nie ujmuję i za oboma teraz tęsknię).
Takich książek nam trzeba. Nam czytelnikom! I nam, tu odzywa się we mnie belfer (metodyk, konsultant w zakresie nauczania historii), nauczycielom.  Przez żołądek do wiedzy! Cudownie! Podnoszę o oktawę swój zachwyt, bo taki jest skutek tych przeszło czterystu stron. "Iluuu?" - pan się krzywi. nie ma co robić kwasów. Bo cudność pracy pani Wiki Filipowicz jest taka, że można po kartach opowieści skakać i latać. Raz być u królowej Jadwigi Andegaweńskiej, a zaraz wpaść do Wiktorii Hanowerskiej. Znudził nas biurokartyczno-etykietowa sztywność Franciszka Józefa I, to kto nam zabroni podpatrzeć, co pitraszono na dworze Bony Sforzy.  "Chronologia historyczna zaburzona!" - znowu komuś coś nie podoba się. I to jest ten koloryt lektury. Swoboda konsumpcji. Choć przyznam, że nie rozumiem dlaczego tytuł trochę nas... myli. "Jak to?!" - wyczuwam zdziwienie w głosie kolejnego kogoś. No tak, bo stoi jak byk: od Jagiełły. A pierwszy rozdział komu Autorka poświęciła? Świętej królowej, umiłowanej Pani Jadwidze Andegaweńskiej! To skąd Jagiełło w tytule? Nawet jako kobieta pani Wika Filipowicz powinna stanąć na wysokości propagowania żeńskiej linii dziejów. Tym bardziej, że Jadwiga, to bodaj najukochańsza monarchini w historii państwa Polaków. Chyba bym nawet na ubitej ziemi stawał gdyby ktoś zaprzeczał.
Za każdym razem, kiedy trafia mi w ręce książka zaopatrzona w tak bogatą i różnoraką ikonografię czy to jest skutek pracy Autorów czy tylko sumiennej pracy redaktorskiej, wydawniczej. Bo pod tym względem sprawiono się na medal! Kolejne pean na cześć "Przy stole z królem...".
Kilka wybranych uwag Autorki (nie tylko kulinarnych), np. ten: "Wcale nie była taką ascetką, jak ej się to przypisuje. Ceniła luksus i chętnie dogadzała swojemu podniebieniu. Jadła modnie i wykwintnie. Lubiła skowronki przyrządzane z gruszkami. Nie żałowała grosza na niebywale drogi ryż, cukier i przyprawy ani na sprowadzanie ulubionych łososi z odległych akwenów". O  kim to?  To lekki rys z biografii i kulinarnych upodobań świętej królowej Jadwigi Andegaweńskiej. Też bym nie posądził JKM o takie kulinaria, szczególnie o owe skowronki.
"Nie gardził również mlekiem, słodkim i kwaśnym, na co raczej nie znajdował naśladowców. Nie było ono zbyt popularnym napojem, używano go przeważnie do zabielania potraw, a pojono nim co najwyżej dzieci, dopóki nie zaczęły pijać piwa" - gdybym napisał, że lubił gruszki, a nie cierpiał jabłek, to sam bym zgadł (bo i o tym uczę swoich uczniów), ale o zsiadłym mleku nigdy nie słyszałem. Tym razem sam JKM Władysław II Jagiełło. Oczywiście trzeba stopniować przyjemności nieletniej młodzieży, bo możemy zderzyć się z zarzutem uprawiania alkoholowej agitacji: "Litewscy dworzanie Jagiełły podczas uczt bad podawane wtedy mocniejsze piwo przedkładali jednak miód sycony, którego za kołnierz nie wylewali, ale też i miarkowali się w piciu, przynajmniej przy królewskim stole". To i ja umiarkowanie tutaj sycę głodnych Czytelników bloga.
"Przy stole z królem" może stanowić aluzyjny prezent dla... polityka. Szczególnie tego pana, co to wytykał kto kogo czynić widelcem uczył przy stole. Mi zawsze kojarzył się z nieszczególnym panowaniem JKM Henryka Walezego. Nie ukrywam, że zaskoczył mnie ten zapis: "W XVII wieku w Europie widelec nadal był sprzętem ekskluzywnym, dość powszechnie posługiwano się nim jedynie we Włoszech. Dopiero wiek później zajmował stoły, nie tylko królewskie i arystokratyczne, ale też mieszczańskie, a nawet klasztorne [...]".
Niestety muszę pani Autorce wytknąć błęda natury genealogiczno-historycznego! Napisane zostało: "Matka Elżbiety, a siostra Zygmunta Starego - Anna - bardzo kochała swoje dzieci, lecz wychowała je po spartańsku". Rzecz dotyczy Elżbiety Habsburżanki, pierwszej żony Zygmunta II Augusta Jagiellończyka. Prawda, miał ci Zygmunt Kazimierzowic siostrę Annę Jagiellonkę, aliści ona była żoną Bogusława X. Wzmiankowana matka Elżbiety, to też Anna Jagiellonka ale z linii czesko-węgierskiej, córka Władysława starszego brata tegoż Zygmunta. Wiem, powoli gubimy się. Trzeba by było nam wyrysować drzewo genealogiczne. Anna matka Elżbiety nie mogła być siostrą króla, bo była jego bratanicą, zatem kuzynką Zygmunta II Augusta, męża Elżbiety. Uff. No i taż Anna była żoną cesarza Ferdynanda I Habsburga, a ich owocem wzmiankowana Habsburżanka.
"...trudno przypuszczać, by Włosi całkowicie zapomnieli o rodzimej kuchni, przerzucili się wyłącznie na polskie produkty i nie uprawiali choćby niektórych [tj. warzyw - przyp. KN] we własnych ogródkach. Jednak krakowianie nie byli niezbyt zainteresowani plonami, bowiem jedzenie warzyw, a  już szczególnie na surowo, uważano za niezdrowe" - domyślamy się, że chodzi o dwór niezwykłej monarchini, jaką była Bona Sforza. Skądś przecież przylgnęło do określonych warzyw wyróżnienie słowne: włoszczyzna. Przykład spływał z góry i magnackie stoły również zapełniały się tym płodami. W końcu brali też sobie za żony włoskie dworki. Starczy spojrzeć na nasze talerze i przekonać się ilu z nas hołduje zwyczajom przywiezionym ze słonecznej Italii.
Co na mnie szczególnie zrobiło wrażenie? L i c z b y ! Zwracamy baczną uwagę na to, jak JKM Kazimierz IV Jagiellończyk wydawał za mąż córkę, Jadwigę Jagiellonkę. "Na potrzeby bankietu [...] zbito: 323 woły, 285 świń, 1133 węgierskie owce, 625 owiec [...], 490 cieląt, 11,5 tys. gęsi i 40 tys. kur" - czytamy o największej uczcie ślubnej domu jagiellońskiego. Zachodzę w głowę, jak długo trwało wybicie 194 000 jaj. Nigdy nie potrafię zrozumieć (choć miałem statystykę i demografię historyczną na studiach UMK w Toruniu, u prof. S. Cackowskiego), jak można reńskie guldeny z XV w. przeliczyć na euro w XXI w.
Tak, ta książka lubi zaskakiwać. Nie tylko treścią, ale i formą. Przyjęto ciekawą oprawę dla różnych kulinarnych ciekawostek (jak choćby wspomniane wesele Kazimierzówny). Każda z nich mogłaby stanowić odrębny przyczynek dla lekcyjnego monologu, wykładu czy jakbyśmy tego nie nazwali. To tam znajdziemy m. in. ciekawostki o urzędnikach stołu królewskiego, croissantach, kajzerkach, posiłkowej etykiecie (a jakże rodem z Wersalu Burbonów), ostrych przyprawach, kartoflach zwanych obecnie ziemniakami, karierze małej czarnej i inne równie zajmujące historie kulinarne i około kulinarne. Smaczek! Wyjątkowym zdaje się opisany w tej formie los François Vatela. Wielu z nas pewnie pamięta film z 2000 r. poświęconego okolicznościom ostatniej uczty, jaką ów majordomus wystawił w pałacu Chantilly u Kondeusza, a jakże na cześć Ludwika XIV.
"W Polsce kawa przyjęła się szerzej, dopiero gdy zaczęła napływać nie z pogańskiej Turcji, ale z Amsterdamu i Francji. Szybko opanowała magnackie dwory, weszła i pod strzechy" - tego nie wiedział. Wychodzi na to, że pierwsza kawiarnia w Warszawie pojawiła się za JKM Augusta II w 1724 r., za sprawą niejakiego Henryka Duvala. Pomyśleć, że w 1792 r. "...kawą w stolicy można się było raczyć w ponad 100 lokalach". Niezwykła, moim zdaniem, ekspansja spożycia i zażywania.
Byłem wnikliwym czytelnikiem diariusza M. Matuszewicza. Niestety, tu Autorka po niego nie sięgnęła. Nie widać tego w bibliografii, bardzo zresztą bogatej. Trudno sobie wyobrazić, kiedy pisze się o biesiadowaniu w XVIII w. (daleki jestem od powtarzania sloganowego: "za króla Sasa, jedz, pij i popuszczaj pasa"), aby nie było po radziwiłłowsku [czytaj: Karol "Panie Kochanku" Radziwiłł]! Mamy cytaty utwierdzające nas w tym z J. Wybickiego, jak ten dotyczący imienin księcia wojewody wileńskiego: "...niemal cała Litwa zjeżdżała się do Nieświeża [...]. Ucztowano po sarmacku, po staropolsku, po radziwiłłowsku". Pani Wika Filipowicz opisuje owe pijackie biesiady: ceremonialne, w myśl specyficznej sarmackiej etykiety, okraszane mnogością toastów za gospodarza i gości. "Odmowa wychylenia toastu była niczym policzek wymierzony towarzyszom stołu. Wielu przypłaciło ten przymus picia zdrowiem, a niejeden nawet i życiem" - dopełnia Autorka. Szkoda, że pozbawiono nas szczegółów czasów saskich. Trafiamy też na kolejną statystykę kulinarną, czyli ile i czego kupiono na boże Narodzenie AD 1778 do Nieświeża, m. in.: "...15 baryłek z marynowanymi i świeżymi ostrygami, [...] 100 butelek oliwy, 100 głów cukru, 800 funtów kawy. Do tego wina szampańskiego 1500 butelek, reńskiego - 300, burgundzkiego - 200, araku - 100 i piwa angielskiego trzy beczki". Czytając musimy obejść się smakiem,. Stąd moje spostrzeżenie, że mamy do czynienia ze... smaczną książką. Mniam!...
Poza polskimi monarchami (nie koniecznie Polakami, jak chcieliby 100% Polacy) dostajemy zaproszenie na  dwory Wiktorii Hanowerskiej i jej potomków (w osobach Alberta późniejszego Edwarda VII czy Elżbiety II), Franciszka Józefa I & Sisi. Tej, bodaj najpiękniejszej monarchini swoich czasów,  poświęcono oddzielny rozdział pt. "Elżbieta Bawarski piękna cesarzowa Sisi, czyli opowieść o niejedzeniu". Stół jest, moim zdaniem, tylko subtelnym pretekstem, aby snuć opowieść o życiu tej niezwykłej kobiety. Jest okazja, aby zweryfikować obraz cesarzowej Austrii i apostolskiej królowej Węgier, jaki pozostawiły po sobie kinowe filmy (tu też kadr z rolą niezapomnianej Romy Schneider), seriale, legenda, jaką sama też tworzyła wokół siebie jeszcze za życia. "Wywar z mięsa lub szklanka mleka. Mikstura z surowych jajek z solą. Krew wołowa lub sorbet o smaku fiołków. Innym razem papieros i kokaina. A gdy waga wskazywała, że przybyło choć pół kilograma - ścisła głodówką, prawie do utraty przytomności" - nigdy bym nie uwierzył, że to o Elżbiecie-Sisi. A jednak. Jak to się stało, że mimo kilku ciąż utrzymała obwód w pasie 47-50 cm i wagę 50 kg? Ciągłe pomiary wagi ciała! Obsesyjne! "Wychylenie wskazówki w górę nawet o ćwierć kilograma oznaczało kolejne wyrzeczenia i wysiłek" - mamy odpowiedź.
"Przy stole z królem..." i królowymi, i cesarzowymi naprawdę wciąga. Chciałoby się uszczknąć to i owo z potraw, pod których ciężarem uginały się biesiadne stoły, które pieściły podniebienia. Na koniec coś dla Panów, podpis pod ostatnim zdjęciem, które niech subtelnie usunie nas w cień ida przemówić kulinariom: "William, przyszły król, nieźle sobie radzi w kuchni, robi nawet żonie śniadania. Książę w ramach swoich obowiązków brał nawet udział w programie kulinarnym w 2019 roku. Jego ojciec do kuchni raczej nie zagląda". Panie pewnie wzdychają: ta Catherine, Duchess of Cambridge, to ma dobrze. Gwarantuję: ta książka nie jest nas w stanie zmęczyć ani znudzić. Smacznego!

1 komentarz:

  1. Tak, tak... Jedzenie, to namiętność wzbudzająca emocje przez całe życie.
    Sugestywnie opisana strawa, czy napitki mogą sprawić odruch Pawłowa.
    Fale śliny napływające do ust na myśl o łakomym kąsku.
    Trafiłam na takie opisy w "Colas Breugnon", gdzie tytułowy bohater, Burgundczyk żyjący w czasach Kondeusza, człowiek czerpiący z radości życia, opisywał uczty.
    Malowniczo opowiadał o pieczonych skowronkach i tłustym mięsiwie pieczonych prosiąt, o soczystych brzoskwiniach i dorodnych dyniach. Oczywiście wszystko zapijane mocnymi trunkami. Wychodził z założenia, że
    im bliższe dno beczki, tym o prawdę łatwiej.

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.