wtorek, maja 26, 2020

Pandemiczne opowieści - odsłona II - stary Benoit i jego goście

- Pijcie i wynoście się, do jasnej cholery! - stary Benoit nie rozpieszczał swej klienteli. Jeśli wbił sobie do głowy, że północ, to koniec pracy, to tak musiało być. Nawet jeśli ktoś nie dojadł parszywego kapłona na spóźnioną kolację. Nikt nie zwracał uwagi, że to podłe ptaszysko składało się z samych gnatów, wystających żył. Równie dobrze mogło być podane gościowi wczoraj albo i dwa dni wcześniej. Albo to rzadko coś nadgryzionego lądowało na cynowych misach? Pewnie, że ten i ów podnosił larum, aliści, kiedy zawisła nad takim ciężka, obskurna gęba szynkarza,  z której odór mógł zabić każdy argument lub próbę sprzeciwu po prostu kładli po sobie uszy i potulnie odchodzili.

- Benoit, przyjacielu - Maurice Marbot starał się zmiękczyć niezmiękczalny kawał mięśnia, który szynkarz miał w klatce piersiowej.
- Jaki ja ci przyjaciel Marbot?! - warknął stary Benoit.
- Wszak byłem kuzynem twojej żony...
- Zmarłej żony, zmarłej. I to drugiej! - dopełnił Benoit. Na wspomnienie kościstej Jean aż się wzdrygnął. Kostucha chyba lepiej wyglądała niż ona. Zapadnięte oczy, wory pod nimi, wchłonięte policzki, suche dłonie. Tych to zapomnieć nie mógł. Jeszcze teraz czuł ich tarcie. Splunął na podłogę.  - Zabieraj swą pijacką mordę i tych dwóch parobków!
- Ależ Benoit, przyjacielu - Marbot ani myślał spuszczać z grzecznościowego tonu i uczepił się, aby przyjaźnią ratować sytuację - To nie parobkowie żadni. To pan Pons i Chabot, zacni sukiennicy.
- W dupie mam ich sukna!
- Kiedy oni jadą do Paryża, sam Colbert...
- W dupie mam Colberta i całą jego zgraję. Wielki kardynał, to był ktoś, ale reszta, to szczyny i gówno! - stwierdził ze stanowczością, która nie  dopuszczała do siebie ani promyka ustępstwa.
- I tu się mylisz, mój przyjacielu. A panowie są zdrożeni, do Paryża jeszcze szmat drogi, a odpocząć by chcieli, przespać do rana.
- W chlewie mogą nocować!
- W chlewie?! Na Boga, Benoit! Nie grzesz!
- W chlewie jest miejsce.
- No, ale... tam... śpi... ten... Jacques Kuternoga.
- Już nie śpi!
- Jak to? Pomarło się chudziakowi?! - Marbot odegrał gest współczucia i rozżalenia, wciąż patrząc uważnie czy robi to wrażenie na gospodarzu. Nie robiło.
- Licha licho nie weźmie! Dobierał się do małej, to mu porachowałem gnaty i precz kazałem iść.
- Aaa...
- Niech idą do chlewu! - Benoit chwycił za ramię mężczyznę, o którym wiedział tylko tyle, że jest sukiennikiem i chyba nazywa się Chabot.
Ten poruszył się. Pyzata twarz pełna była jakichś krost i pieprzyków. Widać ospa, którą przeszedł w dzieciństwie nie pozwalała o sobie zapomnieć. 
- Czy już czas? - wymamrotał wybudzony.
- Zabieraj Marbot tych wszarzy i wynoś się.
- Pan Jezus...
Ale nie dokończył. Biblijny przykład nie robił wrażenia na zachowaniu szynkarza. Stary Benoit chwycił go za grdykę. Zacisnął swe potężne paluchy na przełyku. I potrząsnął. 
- A... a... e...
- O "b" zapomniałeś gębo niemyta! - warknął i zwolnił uścisk.
- Oj! Oj! - Marbot długo wracał do sprawności głosowej. W tym czasie stary Benoit zmiótł bałagan ze stolików obok jednym potężnym machnięciem swych wiatrakowatych rąk. 
- Będziesz się Benoit... w piekle smażył! - uniósł się Marbot, jakby przemawiał na polu bitwy, na którym nigdy nie był. Każdy wiedział, że byle królik był większym herosem, niż Maurice Marbot, syn piekarza i organisty w jednej osobie. Jemu tylko ślęczenie nad ciastem zostało, bo do muzyki ni jakiego drygu nie miał, choć ojciec na nim nie jedną witkę połamał. - Panów Ponsa i Chabota do chlewu?! Miej litość, przyjacielu. 
- Do siebie ich weź gałganie, jak takie ważne persony!
- Jak do siebie? Dziadków drobnica, żona zrzędliwa, a jej matka. Stara wiedźma chyba jeszcze pamięta poczciwego króla Henryka!
- Którego?
- Obawiam się, że może nawet męża Medycejskiej.
- Bzdurzysz mi tu! Takie stare nie żyją.
- A kto ją tam wie?! Wszystkie zęby ma! A ja, o... - rozdziawił usta i wskazał na ubytki. Ale Benoit zupełnie nie był zainteresowany obdukcją dziąseł tego męczybuły. - Widziałeś?
Ale Benoit tylko raz jeszcze splunął. 
- Jesteś nieludzki, przyjacielu...
- Oszczędź sobie tego ględzenia! Na kazania to chodzę do św. Landeryka! Starczy, że mnie ten klecha Guy straszy piekłem, ciebie słuchać nie muszę przebrzydła gnido! 
- Gnido?! Gnido?! Tak do krewniaka?! - podniósł o oktawę dźwięk swego głosu, ale szybko spuścił z tonu.
- Jakiś ty mi tam krewny?! Kuzyn i to daleki drugiej żony - parsknął ironicznie, a bryzgi śliny sfrunęły między innymi na kołnierz śpiącego pana Ponsa. 
- Zawsze to rodzina! A pobożna Louise de Marillac!
- A co ta ma tu do rzeczy? 
- Krewna!
- Kogo? Męczybuły?! Zabieraj się z tą niby-rodziną! O tych dwóch nie zapomnij.
- Ale...
- Wsadź sobie swoje "ale"... w....
- Sssss
- Za kołnierz.
I nim  Maurice Marbot użył swego krasomówczego wdzięku stalowe łapiska gospodarza zacisnęły się właśnie na kołnierzu jednego z biesiadników.
- Ależ to pan Pons!
- W dupie to mam! Ile mam razy powtarzać?! Won!
Pan Pons otworzył oczy, ale mętny wzrok nie potrafił ocenić rzeczywistości. Uśmiechnął się nawet do tego, co tak brutalnie przerwał mu błogość snu.
- Pan markiz de...
Ale nie dokończył. Targnięcie stalowych łapsk było, jak uderzenie dzwonów w Notre Dame w Reims.
- Na króla Ludwika!...- zacharczał i z niespotykaną dla siebie siłą poszybował w kierunku stołków. Runął tam jak placek.
- Nie... nie... dotykać... - pan Chabot zdążył unieść się. Wzrostu był więcej niż przeciętnego, ale ni jak się to miało do rozmiarów Benoit. Potężność szynkarza dominowała w okolicy. I korzystał z tego przy każdej okazji. Zresztą wiele z nich sam stwarzał. Teraz chwycił za poły surduta wypachnionego eleganta. Fala napierająca na falochron była niczym w porównaniu z tym, co miał przeżyć lub nie delikwent, który dostał się w taki uścisk. - Drzesz mi odzienie! Chamie!
Faktycznie szew tu i ówdzie dramatycznie zaskrzeczał, zapiszczał. Tego tylko trzeba było do podniesienia temperatury reakcji. Benoit zakręcił ciałem pana Chabot. Ten bardzo szybko stracił równowagę. Oderwane od podłogi stopy poszybowały gdzieś jedna w lewo, druga w prawo.
- Benoit, przyjacielu! - Marbot naprawdę próbował ratować sytuację. Na niewiele to się zdało. Bo ciało wprawione w wir potoczyło się na ławę, na której jeszcze walały się jakieś resztki, skorupy. Łomot! Huk! Brzdęk!
- Mówiłeś coś jeszcze przebrzydła męczybuło?!
- Benoit, drogi przyjacielu... - bezpieczność nakazywał postąpić krok w tył. Tyle, że Maurice Marbot za swymi plecami miał dogorywający ostatkiem płonącej się szczapy kominek. - Źle czynisz! Źle czynisz! Ksiądz Guy by ci to...
- Guy, to kawał parszywego bydlaka! Zrozumiałeś?!
- No... drogi... każdy ma swoje grzeszki...
- Grzeszki?! Rozbujany buhaj!
- No... sługa... boży...
Maurice Marbot poczuł na plecach ciepło dogasającego żaru. Niepewnie zerknął za siebie. Kątem oka dostrzegł, że palenisko jest już bardzo blisko i niewiele trzeba, aby znalazł się tam niczym prosiak na rożnie.
- Wszyscy jesteście po jednej literze. A może podoba ci się to, co wyprawa hrabia Armand de...
- Nie bluźnij, to nasz dobrodziej!
- Świnia, nie dobrodziej! Widziałem go pod Turckheim.
- Wal... wal... walczyłeś?
- A nie widać? - wskazał na szramę koło lewego ucha.
- Za... za... zapomniałem.
- Pan de Turenne, to był bohater.
- Nie przeczę...
- Cholerny Badeńczyk i jego sfora! Zabili marszałka pod...
- Nie... nie... pamiętam... - zapiszczał Marbot, bo czuł, że trzewiki już są w żarze i zapach piekącej się skóry podeszwy dawał znak, że osiągnął punkt krytyczny. I słuchanie o wojnie z koalicją w  tak dramatycznej chwili nie uśmiechało mu się.
- Na moich oczach! Ta przeklęta kula! Fiu! I uderzyła w generała Saint-Hilaire, a potem w marszałka. Widziałem!
- Nie za... za... przeczam, ale co to ma do rzeczy.
- Ty śmierdząca kreaturo! Byłem pod Sasbach! A ty gdzie wtedy byłeś?!
- Sas... sas... bach...?
- Będzie piętnaście lat temu!
- Ale... mój... kochany... chciałem tylko... żeby nocleg! A ty mi tu...
- Za pana de Turenne dałbym się pokroić.
- No... ja... ja... też... I za hrabiego Armanda de...
- Nie wymawiaj tego wszarza w mej uczciwej karczmie! To osioł! Obłowił się jak nikt pod Sasbach, ale łba zza kapelusza nie wyściubił! Widziałem! Gdy umierał marszałek, to pewnie gździł się z jaką fryburską dziewką lub chłopcem.
- Pan hrabia taki nie jest... - Marbot jakoś wydostał się z opresji. I bezpiecznie oparł o ścianę, która przylegała do kominka.
- Bo ty wiesz?! - oczy szynkarza nabiegły krwią.
- Masz... masz... ma... rację drogi Benoit, ale co temu winni panowie Pons i Chabot? A może służyli pod twoim marszałkiem?
- Nie wyglądają na takich - szynkarz rzucił wzrokiem na swe dwie ofiary i trudno było mu w nich dojrzeć kompanionów minionej kampanii.
- A... a... jednak... Pan Pons... pamiętam... coś napomykał... że...
- Bajdurzysz!
- Nie! Na pewno nie. Pan Chabot, może nie nie, ale Pons. Pokazywał mi ranę na głowie. Pod peruką.
- Nie wierzę.
Benoit puścił piekarza i podszedł do tego nazywanego panem Pons. Leżał niezgrabnie. Coś mruczał. Bez ceregieli podniósł jego perukę.
- Faktycznie! - dostrzegł bliznę.
- A nie mówiłem?
- Kamrat?
- Zapewne. Gdzieś w Niderlandach?
- Też byłem pod Amsterdamem! - stary Benoit czuł, że wraca do niego powie zwycięskich sztandarów i gorycz zaskoczenia, kiedy Holendrzy otworzyli śluzy. To wtedy utonął jego brat Bertrand i jego przyjaciel Leopold Blanc. Krzyk tego ostatniego raz po raz masakruje spokojny sen jego.
Maurice Marbot wykorzystał chwilę słabości i widocznego wzruszenia szynkarza, aby podnieść pana Chabota. Ponsa podniósł sam gospodarz.
- Byłeś pod Amsterdamem?!
Pan Pons zamrugał tylko oczami. Jeszcze do niego nie dochodziło wszystko. Na razie czuł tylko ból kości czy mięśni i widząc nabrzmiałą twarz szynkarza nie chciał oponować.
- Bracie mój! - poczuł, że potężne dłonie, które mogły zabić nagle przycisnęły go do szerokiej piersi. Usłyszał bicie serca. A może raczej miecha. - Pod Amsterdamem był!
- A nie mówiłem? - Maurice Marbot otrzepał już chwiejącego się wciąż pana Chabota. - Bohater, jak ty mój drogi kuzynie.
- To ja byłem pod Amsterdamem! - wtrącił się Chabot.
- Ty?! - szynkarz cisnął panem Ponsem o glebę.
- Ja! Louis Chabot!
- Bracie mój!
Ale pan Chabot ani myślał pospolitować się z oprawcą, który go tak sponiewierał.
- Ja ci nie bratem! Gburze! - w pana Chabota wkroczył duch zapomnianego zwycięstwa. Poprawił perukę i przyjął sztywną postawę zbliżoną do pionu. - Każę ciebie obwiesić hultaju! Będziesz wisiał.
- Ależ panie... - Maurice Marbot postanowił interweniować, gdy tylko usta miotające te straszne połajanki zamilkną.
- Nie zmilknę! Gbur! Cham! I pewnie... pewnie... hugenot zatracony!
- Nigdy nie byłem hugenotą! - zaperzył się szynkarz. I szybko zrobił znak krzyża. - Zbyt kocham Najświętszą Panienkę! Może wina jeszcze?
Zapytanie to wprawiło wszystkich w zaskoczenie. Nawet pan Pons, który trudno sobie radził z powrotem do rzeczywistości, jakby ocknął się z letargu. Rozejrzał po izbie.
- Paryż? - wypalił po namyśle.

Kurtyna!

Brak komentarzy: