niedziela, grudnia 17, 2017

Spotkajmy się na Unter den Linden 7 - Treffen wir uns in Unter den Linden 7 (08)

Greta zamknęła za sobą drzwi.
Dla pewności zasunęła też łańcuch. Wyglądało, jakby od jego mocy miał zależeć spokój jej domu, jej samej. Czuła się tu bezpieczna. Bardziej, niż w rodzimym Berlinie. Do dzisiaj. Do tej chwili, kiedy w cukierni przysiadł się ten oficer SS. Kurt von... Nie, nie mogła sobie przypomnieć tego nazwiska. Von Lubitsch? Von Luders? Von Leutnant? Wysilała pamięć, ale... Wreszcie ją olśniło: von Leuthen. 


Usiadła w fotelu. Na stoliku obok leżał otwarty wczoraj list. Z poznawaniem jego treści tyle sobie obiecywała. Okazał się wyrokiem? Kolejnym ciosem. Zaczynał się w tonie wyważonego spokoju: "Kochana Gretchen! Tato czuje się coraz lepiej. Nasz dom sprzedany. Mieszkamy na razie u państwa Weissów. Ale to tylko przejściowo. Do chwili, kiedy czegoś nie znajdziemy. Ojciec trochę przeziębiony, ale kuruje się i z każdym dniem jest lepiej". Do tego miejsca było w miarę dobrze. "Ojca zwolniono z instytutu. Milch nie pomógł, choć tak bardzo liczył tato na jego protekcję. Możliwe, że jutro pójdzie do samego marszałka Rzeszy. Ale to nic pewnego. Wiesz, jaki ojciec jest. Nie chce nikogo o nic prosić. Może gdyby żył Rudi?". Odłożyła list. Moc sprawcza: Rudi? To ciągłe powtarzanie tego samego rozbijało ją! Wstała z fotela.
W kuchni zapaliła gaz. Postawiła na ogniu czajnik z wodą. Mimo wczesnej pory myślała o... wannie i drzemce. Przespać ten dzień. Mieć go za sobą. Może jutro będzie lepsze? Wiadomości z domu, spotkanie w cukierni. Nasypała świeżej herbaty do małego imbryczka. "Może gdyby żył Rudi?" - nawet przy takich banalnych czynnościach dopadała ją treść matczynego listu. "Może gdyby żył Rudi?" - powtórzyła, jak echo. Co by niby zrobił Rudi? Uratował ich walący świat, jak w miejskim Preussenparku wiewiórkę? Rudi by też nic na to nie pomógł. Mitologizacja zmarłego brata tratowała jej poczucie wartości. Świat jej rodziców dzielił się na dwa okresy: z Rudim i bez Rudiego. Aż dziw, że było w nim jeszcze miejsce dla niej...
Spojrzała przez okno. Pod kasztanowcem stał szaro popielaty opel. Dała by głowę, że widziała ten model przy cukierni. "Zaczynam wariować?" - pytała samą siebie. Podobnych samochodów po Dreźnie jeżdżą dziesiątki. A ona podnosi sobie ciśnienie tym jednym?
Woda zaczęła wrzeć. Wlała jej odrobinę do małego imbryczka. Żałowała, że nie kupiła szarlotki. Cudownie komponowałaby się z herbatą, jeszcze lepiej z kawą. Czarną. Bez żadnych dodatków. Ale zapasy się skończyły, a to, co kupowała w sklepie, to był jakiś produkt, który nawet nie stał koło kawy. Tęskniła za czekoladkami od Rauscha. Przejść się po Charlottenstraße. Zdawało się teraz taką samą nierealnością, jak spotkanie w tej chwili Piotra...
Tyle pytań cisnęło się na jej usta, kiedy tylko to imię wracało do niej. P i o t r . Ostatnia wiadomość jaka do niej dotarła, to była kartka z Francji. Czekała na nią w operze. Szatniarz Hugo dając ją jej patrzył na nią, jakby sprofanowała pomnik wielkiego Fryderyka. Treść była więcej niż lakoniczna: "Ich liebe Dich". I duże "P". Wiedziała na tamtą chwilę jedno: żyje! A potem kartkę zgubiła? Ktoś jej ją ukradł? P i o t r . Kiedy słyszała na ulicy parsknięcie konia odwracała się. To nic, że był to zwykły perszeron. Nigdy nie zapomni, jak prezentował się na koniu. Tamta defilada, którą widziała w '38. Europa już trzeszczała pod ciężarem Monachium, ale dla niej cały świat, to był ten malowany chłopiec, jak z obrazu Koszaka... Konsiaka... Korczaka? Nie umiała również zapamiętać tych polskich nazwisk, choć bardzo dobrze znała polski.  P i o t r .
Usiadła w fotelu. Na stoliku leżała otwarty tomik. "Zniszczysz książkę!" - wróciła do niej matczyna przestroga. Bo nie używała zakładek. Rozkładała po całym domu, nawet w komórce, pomiędzy słoikami. Te matczyne przestrogi... Wiedziała, co by dalej nastąpiło: "To dlatego tato nie pozwala ci sięgać po swój księgozbiór". Brzmiało, jak wyrok. Ale tak było. Całe regały zastawione książkami klasyków.  Ile by dała, by teraz poczuć dotyk dłoni matki, usłyszeć tembr głosu ojca: "Gretchen, gdzie mój Goethe?". Ona kochała Schillera.
Zerknęła na kartkę:

Emrod przeskoczy zapory,
Idzie pomiędzy potwory,
Śmiało rękawiczkę bierze.*

Uwielbiała, jak ojciec czytał "Rękawiczkę".  Ten jego spokojny baryton. Od pierwszej linijki potrafił budować nastrój. Mimo, że znała wiersz na pamięć, to zawsze czekała na finał. Drażniła ją próżność Marty. Może dlatego nie lubiła tego imienia? Stąd się brała niechęć do dziewczynki z sąsiedztwa, która też miała tak na imię? Nigdy jej nie uczyniła żadnej przykrość, a jednak Gretchen kąsała ją jak szerszeń, ignorowała, a nawet wyśmiewała. Tylko, że w 1927 r. Marta zachorowała. Nie mogła wiedzieć, że to będzie kres ich cierpkiej znajomości. I to ona, Greta Hoffbauer, była przyczyną źle układających się wzajemnych stosunków. Dnia, w którym zmarła Marta nie potrafiła zapomnieć.

Wstępuje na krużganki. 
Tam od radosnej witany kochanki,
Rycerz jej w oczy rękawiczkę rzucił.

Odgrywały tę scenę z milion razy. Rola Emroda była przeznaczona dla niej. Marta mogła być tylko Martą. Demonstracyjnie rzucała w jej twarz rękawiczkę. Raz coś do nie włożyła, aby mocniej poczuła... I poczuła. I rozpłakała się. Oczywiście, że Marta, a nie ona. "Jaka ja byłam głupia" - mówiła sama do siebie.Jakie to teraz miało znaczenie. Marty już tyle lat nie było. A jednak przychodziła do niej. Właśnie w takich chwilach, jak ta. Była niemal pewna, że teraz stoi w drzwiach do tego pokoju, ale bała się spojrzeć w tę stronę. Na pewno tam stała i patrzyła błagalnie tymi swymi smutnymi oczami, wyciągała ku niej drżące ręce...
- Daj mi spokój! Martaaaaaaaa!... - poderwała się z miejsca. Trącona filiżanka uroniła kilka kropel na Schillera. Spojrzała w kierunku drzwi. Tylko, że nikogo tam nie było. Nikogo.  - Martaaaa! - Nikt jej nie odpowiedział. Była sama. Zupełnie sama. A jednak musiała to sprawdzić.
Wybiegła do korytarza. Ale i tam nikogo nie było. Spojrzała w lustro. Te wylęknione oczy należały do niej? A ten kolor? Jak rdzawe liście w miejskim parku, którymi zamiatał bezlitosny wiatr. Poczuła, że ktoś jej za jej plecami. Gwałtownie odwróciła się. Ale za sobą miała tylko wyblakłą reprodukcję Canaletta.
I wtedy zawarczał dzwonek u drzwi. Jak huk. Jazgot! Jak nie lubiła tego dźwięku.
- Kogo do cholery...
Nie dokończyła.
Spodziewała się listonosza, gospodarza domu, a tu...
Żelazny Krzyż wpięty w lewą kieszonkę.
- Dlaczego mnie pani zbyła?
- Ja?
- Freulein Gauss...
- Już... już... panu mówiłam...
- Że nie jest pani Kirą Gauss? - parsknął. - A ja nie jestem Gneisenau.
Chciała zatrzasnąć drzwi. Tylko, że oficerski but stał już na progu.
- Co pan robi?! Jak pan śmie?!
Podniosła rękę...
On chwycił ją. Syknęła z bólu. Bo to naprawdę bolało.
- Kurt von Leuthen nie zna słowa: nein!
- Będę krzyczeć! - warknęła.
- Walkiria?
- Brunhilda!
W tej wymienia słów było coś z walki. To były ciosy!
Kurt von Leuthen puścił jej rękę.
- Ja... panią... kocham... frau Gauss, czy jak się tam pani naprawdę nazywa.
Nie słuchała go.
Gdy tylko odsunął stopę z progu z całej furii zatrzasnęła drzwi! Przekręciła klucz w zamku. Była w pułapce? Tak się poczuła. Osaczona na dobre. Siedemdziesiąt metrów kwadratowych nagle stało się matnią. Nie miała już sił. Czuła, że po jej policzkach płyną łzy! Jena, druga...

cdn

*cytowane za  http://wiersze.kobieta.pl/wiersz/friedrich-schiller/rekawiczka-355 (data dostępu 4 XII 2017)

Brak komentarzy: