poniedziałek, października 16, 2017

Spotkajmy się na Unter den Linden 7 - Treffen wir uns in Unter den Linden 7 (05)

- To... to... niemożliwe?!
- Co tato?!
- Taka kariera?! A ty mówisz: "Drezno"?! Moja córka oszalała!
Na te słowa zgrzytnęły zamki w drzwiach. Pani Ruth Hoffbauer nie mogła nie usłyszeć podniesionego głosu swego męża. Stanęła w drzwiach do salonu.
- Może ty wyjaśnisz naszej córce jej... jej... głupotę!
Kobieta spojrzała najpierw na męża. Ten zmęczony, nadto szybko posiwiały i poszarzały mężczyzna był tym samym Willim, jakiego poznała przed wielką wojną u ciotki Chawy? Plecy pochyliły się, choć starał się trzymać prosto. Szczególnie na ulicy, kiedy szedł ku Bramie Brandenburskiej, by nieopodal wejść na kawę do cukierni. Jakżeż kontrastowała z ojcem córka. Zdawało się, że dopiero wybrzmiały ostatnie akordy "Aidy", w której święciła swe pierwsze triumfy, grając Amneris. 
- Przemów jej do rozumu?!
- Z czym? Dlaczego? - oczy pani Ruth Hoffbauer były również zmęczone. Nikt nawet nie zwrócił uwagi, że zniknął z jej palców kolejny pierścionek. - Co się stało?!
- Twoja córka oszalała!
- Tato! - Greta próbowała oponować, ale ojciec tylko machał rękoma, jakby się odganiał od niej.
- Wuj Karl miał rację...
- Z czym Willie? - pani Ruth usiadła na krześle. Spodziewała się w domu wypoczynku, a nie pokłosie kolejnej awantury między córką i ojcem.
- Zbyt często jej ulegaliśmy! 
- Mi?
- A tak! Tobie! - starczy palec wskazywał kogo trzeba. - Chciałaś balet?! Był balet! Chciałaś pianino? Było pianino! Na pięć minut! Na pięć minut!
- Ale śpiew...
- O! Tylko śpiew! Bóg dał ci dar! Dar! A ty, co?!
- Nic nie rozumiem - pani Ruth próbowała poukładać sobie te klocki, ale nic jej z tego nie wychodziło. - Może tak od początku?
- Początku?! - obruszył się mąż i ojciec.- Nasza córka chce porzucić Berlin, wyjechać do Drezna i... i...
- Wyjść za Murzyna? - dopytała żona i matka.
- Jakiego znów Murzyna?! - Willie Hoffbauer najchętniej cisnąłby krzesłem, jakie stanęło ne jego drodze, ale to byłoby wbrew konwenansom, jakim hołdował od zawsze. Tym bardziej irytował go opór córki. - Chce w Dreźnie sprzedawać kwiaty! Rozumiesz?! Kwiaty!
- Dobre zajęcie, jak każde inne - odparła żona. Widać było zmęczenie i w jej twarzy, i jej głosie.
- O czym ty mówisz? - zdziwienie pana domu nieomal rozsadzało jego porządek widzenia i rozumienia świata. - Jej talent... Opera! "Carmen"! Czytałaś recenzje!
- Czytałam i co z tego? - niemal sennie potwierdziła żona. Spojrzała na córkę. Wiedziała, że upór miała zakodowany genetycznie. I w tym przypadku niewiele różniła się od swego ojca. Tym bardziej to bolało właśnie Willego.
- Doktor Goebbels...
- Co doktor Goebbels?! - przerwała mu i uniosła się. Jej posiwiałe włosy nabrały jakiegoś dziwnego blasku, a może tylko światło tak odbijało się od nich. Stała teraz wobec tej dwójki, jak lwica, której desperacja ma uratować zagrożone kocięta. - Skończ już! Parszywy kuternoga!
- Co... co ci się stało?!
Gretą też poruszyła reakcja matki. To nie był typ wojowniczki. Raczej potulnej wobec świata istoty, która nikomu nie wadziła, ale też sama nie stawała się przyczynkiem do swarów i sporów.
- Mamo czy coś... się stało?
Dopiero teraz wsunęła rękę do kieszeni płaszcza. Chwilę wahała się. Wyglądało, jakby miała rzucić na stół garść rozżarzonego węgla.
- No.. co...? - spojrzenie Willego i Grety, jak dwa wygłodniałe ptaki. Pewnie gdyby mogli wsunęliby ciekawskie i zaniepokojone oczy w tą kieszeń. Zawahała się.
- Willie... - odroczyła wyrok. - Nie macie innych problemów?
- Ależ kochanie, Gretchen chce jechać do Drezna!
- To co?
- Czemu do Drezna?! Może do wuja do Breslau? A ty Drezno.
- Właśnie dlatego, że nie ma tam wuja Karla! - odparła z iskrą zniecierpliwienia w oczach Gretchen.
- Wuj Karl jej przeszkadza! Słyszałaś coś podobnego?! - ojciec aż klasnął w dłonie. - Do tego już doszło!
Zacietrzewienie opanowywało obie strony. Ani ojciec nie chciał ustąpić, ani Gretchen zrobić kroku wstecz.
- Uspokójcie się wreszcie!
- Ależ kochanie...
- Ależ kochanie! - powtórzyła, jak echo. Wyciągnęła z kieszeni niewielki pakunek i rzuciła na stół.
- Co to jest? - oczy Willego zastygły.
- Mamo?
On się nie ruszył ze swego miejsca. Gretchen podeszła do stołu. Matka zaryła twarz. Nie musiała nic mówić. Po prostu wybuchła płaczem.
- Mamo... my... ja nigdzie... co tam... Drezno - uklękła przed matką. Zaciskające się dłonie nie dawały dostępu do jej oczu, policzków. Zaczęła całować jej dłonie. Drżały. Drżały pod ciężarem wzruszenia. - Wiesz, że my z tatą...
- Kochanie, co się stało?
Pakunek leżał na stole. Oboje wlepili w niego wzrok.
- Doktor Winert popełnił samobójstwo...
- Hans? - mąż zrobił krok do przodu. Widać było, że śmierć przyjaciela domu zaskoczyła go. Zdruzgotała w jednej chwili.
- A co on mówił? Zapomniałeś? To ci przypomnę: "To bestie! Trzeba nam jechać do Kurta, do Nowego Orleanu!". Ale on posłuchał... kogo? Ciebie Wilhelmie Hoffbauer! "Żelazny Krzyż coś jeszcze znaczy" - powtarzałeś mu. I, co teraz?!
Mąż stał wstrząśnięty i bezbronny. Przypomnienie tych wszystkich słów było, jak bicie żałobnych dzwonów.
- Co z tego, że byliście pod Verdun czy  jakimś tam Mülhausen. Powiesił się!
- Hans? Powiesił się? Warum?
- Te wasze krzyże... okopowe wspomnienia!
- Ja winny?!
Nic nie powiedziała. Trąciła pakunek.
Gretchen odwinęła go.
Jej wzrok padł na trzy opaski...
- Co... co... to jest?
- Jente mi dała...
Mąż pochylił się nad stołem.
Wziął do ręki. Rozwinął.
- O! Boże!
- Masz swój prawomyślny świat.  Gwarancje tego kuternogi z Rheydt! 
- Jest jeszcze Hermann!
- Ale... Schmutt jest na froncie! - wtrąciła Greta.
- Jaki Schmutt?! - odburknął ojciec. Widać było, jak wracał w niego ogień działania. - Göring. Albo nie, pojadę do Erharda.
- Milch pomoże?
- Erhard?! - zdziwił się. - Jedziemy na jednym wózku.
Wyszedł z gabinetu. Słychać było, jak wybiera numer.

c. d. n.

2 komentarze:

  1. Atmosfera się zagęszcza...
    Milch - faktycznie miał żydowskie korzenie

    Shanti

    OdpowiedzUsuń
  2. Inaczej nie byłoby o nim wzmianki. Staram się unikać wpadek historycznych.

    OdpowiedzUsuń