środa, lipca 26, 2017

Smakowanie Bydgoszczy... (58) ulica Śniadeckich

Każdy z nas ma swoje ulice dzieciństwa. To na nich dorastaliśmy. Pamiętamy na nich furmanki z węglem, zamiataczy, gospodarzy, którzy o określonej porze zamykali bramę wjazdową. Wielu do dziś pamięta, gdzie biegali dla ojca czy dziadka po "Sporty" lub "Giewonty", gdzie kupowało się komiksy z Klossem lub Żbikiem, czarno-biały "Świat Młodych". Wielu z nas z zaskakującą dokładnością odtworzy, w którym oknie zegarmistrz ustawiał swe ruchome zegary, w którym miejscu kupował kalkomanię, a gdzie traciliśmy nasze bezcenne fryzury, bo w domu i szkole nie dawano spokoju, gdy moda na bitlesa robiła swoje. Ze smutkiem stwierdzamy, że świata, który był kiedyś nasz po prostu nie ma. Dla piszącego ten blog taką bydgoską ulicą była Śniadeckich! Nie potrafię precyzyjnie określić, kiedy zamieszkaliśmy w kamienicy pod numerem 25 mieszkania 9, w podwórzu. Może to był jeszcze 1964 r.? Wszystko skończyło się w letnie wakacje 1972 r. Kompletnie mnie to zaskoczyło. Nie było zatem pożegnania z moją klasą II a w SP 39 przy ul. Fredry 3 i niezapomnianą panią Teresą Ciechanowską. Raz jeden odwiedziłem  moich, ale jakoś tak dziwnie wypadło. Więcej nie ponowiłem tego, choć przyszło mi jeszcze odświeżyć kontakt choćby z P. O.


To nie przypadek, że ten spacer otwieram od willi Lewina L. Aronsohna. I nie chodzi o to, że to jedna z perełek dawnej Elisabethstraße, jak za cesarskich czasów (tj. do 1920 r.) określano moją ulicę! Przez całe lata w tej willi mieściła się redakcja najważniejszej bydgoskiej gazety, czyli "Gazety Pomorskiej" (dawniej organu prasowego PZPR). Obecnie jest siedzibą bydgoskiego ADM-u (czyli Administracji Domów Miejskich). Pełna blasku zaprasza nas na spacer. Zachowane kamienice, bez względu na ich stan obecny są jednak świadectwem roli tej arterii w historii miasta, ale też jest potwierdzają status społeczny ówczesnych właścicieli i lokatorów. Miejski plebs zapewne nie było stać na najmowanie lokum w tak reprezentacyjnym miejscu.



Ze smutkiem oglądam kamienice, które czekają na ratunek. W tej, której prezentuję zdjęcia mieszkał mój kolega Gustaw, pod numerem 6. Dopiero, kiedy zwalniamy biegu zwracamy uwagę na detale, szczegóły. widzimy piękno lub szpetotę. Odnajdujemy swoje ślady? Nie wiem (wątpię) czy Gucio pamięta mnie. Ja noszę go gdzieś w korze mózgowej. Nie, nie będę raz jeszcze wyliczał kogo z II a. Ale ja naprawdę stając przed tak bliskimi sercu kamienicami powtarzam sobie: tu mieszkał Gucio, tam Piotrek, Czesiek czy Tomek. Razem szliśmy do szkoły, razem z niej wracaliśmy. Babcia tego ostatniego zawsze żegnała nas słowami "Idźcie z Bogiem, chłopcy!".


Dla większości Gości tego blogu nie ma znaczenia czy dany gzyms, płaskorzeźba, rycerskie oblicze, kiść owoców czy roślinny ornament ozdabia numer 14, 17 czy 32 (cztery kamienice, to dzieła kunsztu architektonicznego samego Józefa Święcickiego, chodzi o numery: 30, 38, 42 i 46)**.  Dla mnie tak nie jest. Zadzieram głowę. Zatrzymuję się. Podziwiam. Mijający mnie pewnie sądzą: jakiś obcy... podoba mu się... zdjęcia robi... Wszystko się zgadza, poza tym pierwszym. Mimo, że na 54-ry lata żywota mego, tu mieszkałem tylko około ośmiu, to jednak świat lat mych dziecinnych. Nie potrafię obojętnie minąć numeru 25 i nie zerknąć, co dzieje się na podwórzu...


Tak, ten balkon. Okna do dziecinnego pokoju i część od tego gościnnego. Dziś pewnie nikt tam nie gra już w piłkę. Zresztą widać parkujące pod naszym balkonem samochody (nie ma już dawno na tej podbalkonowej ścianie napisu: "Klub pod Księżycem"). Ile to razy piłka wpadała na ten balkon. I ten strach w oczach grających, czy jest gospodarz. Ojciec był furiat. Różnie mogło się skończyć. Okno, którego tu nie widać ucierpiało najpoważniej.  W domu był tylko mój brat (rocznik 1960) i niefortunni kopacze zrzucili się ze swych zaskórniaków i pognali do pobliskiego szklarza (zakład funkcjonuje tam od zawsze!), aby wstawił nową szybę. Zdradził ich po czasie... dostrzeżony przez kogoś świeży kit. Ile rodzi się wspomnień.


Nie ma "Warszawianki", nie ma rzeźnika, po drugiej stronie drogerii (wszystkie trzy u zbiegu z ul. Sienkiewicza). Plac Piastowski też nie ten sam, co w latach 60-tych i na początku 70-tych.  Nie spotkamy gospodarza z furmanką. Nie poklepiemy po karku żadnego zaprzężonego do dyszla konia. Chciałoby się stanąć na środku tego straganu i... zawyć!




Budzi się sentymentalizm. Wracają sceny z 1971 czy 1972 powalonych drzew przed kościołem (patrz odc. 33 tego cyklu, z dn. 12 III 2016). Teoretycznie tu dla mnie kończy się wędrowanie moją ulicą Śniadeckich. Jest jeszcze ten ślepy fragment, który prowadzi w okolice hotelu "Brda", którego wznoszenie odbywało się na moich oczach. Mijamy starą (wiekiem) lodziarnię. Nie ma obskurnej budy wciśniętej u zbiegu ul. Ślusarskiej. Ale też zniknął zakład pogrzebowy, który miał swą siedzibę vis a vis Najświętszego Serca Pana Jezusa (za cesarskich czasów pw. św. Elżbiety).



Warto zapamiętać, że ulica Śniadeckich ma charakter... ekumeniczny. "Co on teraz tworzy?!" - obrusza się 100% katolik. Ile mamy świątyń na przestrzeni kilkuset metrów? T r z y ! Trzy! 3! Pierwsza z nich (pod numerem 8), na jaki natrafimy, to Kościół Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich, czyli... mormoni.


Trudno, aby ominąć i nie zwrócić uwagi na świątynię Parafii Zmartwychwstania Pańskiego, czyli Kościoła Polskokatolickiego (pod numerem 36). Do czasów II wojny światowej członkowie tego Kościoła (a byli wśród nich również... moi bydgoscy Dziadkowie) nie mieli tak dostojnej siedziby. Budynek należał do niemieckiej gminy Kościoła Nowoapostolskiego. Neogotycki gmach  ma już 153 lata. Mieszkałem po drugiej stronie ulicy. Nie zapomnę poruszającego widoku, jak w czasie, kiedy ganiałem do szkoły na środku chodnika stał starzec (przypominał niemal takiego samego, jakiego możemy oglądać w ekranizacji "Konopielki", kreacja Fr. Pieczki) i żarliwie modlił się, bił kułakiem w cherlawą pierś... Ten widok tkwi we mnie bardzo głęboko, skoro o tym tu teraz piszę.



Ciekawostką dla bydgoszczan byłoby pytanie: jak w czasie okupacji hitlerowskiej/niemieckiej nazywała się ulica, której patronowali bracia ze Żnina? No to trzymamy się mebli:  Dr Goebbels Straße! Jest na pobliskiej ul. Gdańskiej (w tym ponurym okresie, to... Adolf-Hitler-Straße) gmach, w którym bydgoscy Niemcy fetowali wizytę tego zbrodniarza, to dawne kino "Pomorzanin" (w tym czasie "Ufa Westpressen").




Żebyśmy nie opuszczali mojej ulicy z przeświadczeniem, że ten tylko zadziera głowę na starocie, sypiące się tynki, to uwieczniony mini-mural. Ale i coś, co urzeknie, jak mniemam, miłośników jednośladów: przepięknej urody Harley-Davidson. Tak, moje fotograficzne serce nie jest obojętne na widok podobnych cudeńków techniki. Nie, nie jeżdżę i pewnie nie namówilibyście mnie, aby wsiadł na siodełko pasażera (gdyby w tym modelu takowe przewidziano). Starczą mi przeżycia AD 1985, kiedy z P. K. gnaliśmy z Nakła do Bydgoszczy. Do dziś nie pojmuje, jak ja ten horror przeżyłem...





Do tego tekstu nie mogłem wykorzystać całego bogactwa, jakie można spotkać na mojej ulicy. Trudno wybrać z blisko setki kadrów tych kilka. Starałem się. Na ile mi się udało ocenią bydgoszczanie i miłośnicy architektury.  Pozostaje żal, że te mury milczą i nie mogą nam opowiedzieć, co działo się tu przed laty.



* Fundator słynnej bydgoskiej Łuczniczki, dzieła F. Lepckego.
** Obiektom przez H. Święcickiego wzniesionym chcę poświęcić oddzielny odcinek "Smakowań Bydgoszczy...". 

Brak komentarzy: