poniedziałek, czerwca 26, 2017

Wild Bert - cień Hioba... / Wild Bert - a shadow of Job ... (04)

Katrine Peterson otworzyła okiennice. Szczekanie psów różne mogło zwiastować zdarzenia. Życie na odludziu nauczyło ją ostrożności, ale przede wszystkim nieufności. Odkąd została na farmie sama czujność musiała wzmóc w dwójnasób. Po śmierci Matta nie mogła zdać się na nikogo. Pan nie pobłogosławił ich związkowi. Stanowili jedność, ale bez owoców tego szczęścia, które je splotło po wojnie, której duch błądził po kątach domu, jaki własnym wysiłkiem postawili właśnie tu. Lata trwało nim odbili się od znoju niepewności jutra. I kiedy wydawało się, że teraz tylko przyjdzie zbierać owoce mozolnego trudu śmierć przypomniała sobie, że gdzieś tam pomiędzy prerią los rzucił Petersonów. Nie było żadnego ostrzeżenia. Żadnego. Matt poszedł do stajni sprawdzić, jak konie dochodzą po zdrożonej podróży. Długo nie wracał. Katrine poszła za nim. Leżał przy końskim korycie. Zastygł w jakieś dziwnej pozie. Myślała, że tylko zasłabł lub... Nie, tu już była śmierć. Matt nie dawał żadnych oznak życia. Ono po prostu z niego odeszło. Została sama. 
Zbliżała się do czterdziestki. Ani do głowy jej nie przychodziło, że mogłaby związać się z kimś innym. Bill Madsen? Ich farmy graniczyły ze sobą. Miał piękne stado bydła. Chyba najdorodniejsze w całej okolicy czy nawet hrabstwie. Ale Bill i te jego rozwrzeszczane bachory, i pęczniejąca z zawiści, zazdrości i urody Alice! Najstarsza latorośl Madsenów. Chluba Billa i duma zmarłej Agathy. Niech Pan wybaczy jej takie wychowanie jedynaczki. Strojna, dumna, dźwigająca głowę wyżej od prezydenta  Johnsona. I to traktowanie wszystkich i każdego z osobna bezceremonialnie. Bez wątpienia Alice należała do tego grona dorastających kobiet, które uważały, że mają prawo mówić, co im ślina na język skapie. "Prawda nie boli" - powtarzała z tym ironicznym wyrazem na twarzy, którą kryła przed rażącym słońcem, niczym panienka z Richmond. Andrew McCardle może byłby do zaakceptowania, ale zbyt często kieliszek stanowił jego jedyną towarzyszkę wszelkich rozrywek. Do tego ciągota do kart. To, co że dochodził do fortuny, skoro od pięciu kartoników na zielonym stole zależało czy spał w domu, stodole czy pod uschniętym dębem. Żadna kobieta nie zbuduje na kimś takim przyszłości. Nawet, jeśli wygląda jak adonis. Mogła cała żeńska część okolicy kochać się w jego szelmowskim uśmiechu, ale żadna nie chciała za niego iść. I o tym wiedział każdy i każda. Może Theo Hamlin? Z wojny wrócił bez ręki. Zgorzkniały, oschły, choć mimo kalectwa bardzo robotny i pomocny. Każden inny unikał wsparci - on nigdy. Żył z ociemniałą matką, która przy każdej okazji złorzeczyła Jankesom i pamięci prezydenta Lincolna. Za pożar Atlanty znienawidziła generała Shermana. Ludzie już do tego przywykli. Przyjezdni brali ją za lokalną wariatkę. Tym bardziej, że staruszka raz po raz uciekała z domu, bo chciała wracać do ukochanego  Tennessee.
Katrine Peterson dostrzegła samotnego jeźdźca. Ale nie tyle on ją zaskoczył, co biegnący obok kudłaty pies. Zwróciła też uwagę, że utykał na jedną łapę. Widać było, że stara się dotrzymać kroku jeźdźcowi. Ale i ten raczej nie gnał na oślep przed siebie. Prosto kierował się na jej ranczo. Wizyta o tej porze? Podeszła do ściany. Zdjęła dubeltówkę. Matt nauczył ją, aby broń była zawsze sprawna. Oliwiła ją regularnie. Sprawdziła czy pociski tkwią na swoim miejscu. Brak ich mogło przekreślić jedyną okazję ratunku. Pociski były na swoim miejscu. Sięgnęła jeszcze po karton, który leżał na półce opodal. Otworzyła drzwi. Stanęła w nich.
Jeździec nie był już tylko majacząc figurką na horyzoncie. Nabierał realnych kształtów. To nie był jakiś młokos. Trudno było dostrzec spod ronda kapelusza rysy twarzy. Jednie odbijał się siwy zarost. Szczecina pokrywająca policzki nie mogła nie zwrócić uwagi. Pies wyprzedził jadącego. Przystanął, jakby badał ile jeszcze może pokonać przestrzeni. Szczekające psy mogły budzić respekt. Każdy z nich był jednak na mocnym łańcuchu. Tak, Katrine Peterson nie zdążyła spuścić ich na noc. Nawet teraz była na siebie zła, że odkładała to w czasie. Teraz miała za swoje. Dwoje twardych szczęk uzbrojonych w potężne zębiska stanowiłyby groźny argument w spotkaniu z tym jakimś tam. Musiało starczyć ich szczekanie i rwanie się na uwięzi. Uniosła broń do twarzy. Wycelowała, jak uczył ją Matt.
- Czy tu mieszkają dobrzy ludzie? - to pytanie zaskoczyło ją.
- A kto pyta? - nie spuszczała palca ze spustu. Jedno drgnięcie i powinna bluznąć ogniem z obu luf. A wtedy biada temu, kto stanie na linii takiego ognia. Bez szans na przeżycie.
- Ja!
- Co za "ja"?! - warknęła nie na żarty. Dowcipniś się jej trafił. - Opowiedz się, bo...
- Mnie zastrzelisz? Rozumiem - jeździec zatrzymał się na dobre.
- Mów, bo nie mam czasu na wieczorne pogwarki z tobą!
Pies podbiegł do niej i zaczął łasić się do jej nóg. To zdezorientowało Katrine Peterson. Nie wiedziała czy ma kopnąć zwierzę czy wręcz przytulić. Tym bardziej, że widziała na jego łapie jakby opatrunek. Zwykłą szmatę. Okrwawioną. I brudną.
- "Dante"! - krzyknął jeździec.
- Zabierz psa!
- "Dante"!
- Kto jesteś i czego tutaj szukasz?!
- To jest "Dante".
- Domyśliłam się, głupia nie jestem - zerknęła ukradkiem na psa. - Oryginalnie, nie powiem, jak na psa.
- A ja jestem Bert Green.
- Dalej?
- Jeśli mieszkają tu dobrzy ludzie, to mi pomogą. A i "Dante" potrzebuje ratunku.
Było coś w głosie nieznajomego, że Katrine Peterson zaufała mu. Opuściła broń. Bert Green zsiadł ze swego konia. Powoli zbliżył się. Dla pewności ręce trzymał w bezpiecznej odległości od swej broni. Ani myślał narazić się na postrzał z ręki obcej. Wiedział, że z tej odległości nawet ślepy trafiłby w niego z tych dwóch rur.
- Nie szukam kłopotów, proszę pani. Ja tylko muszę odpocząć. Może być stodoła. Nazywam się Bert Green.
- To już słyszałam. Dlaczego tu? Kto ci powiedział... mam zawołać męża?...
- Pani wybaczy, ale chyba żadnego męża nie ma, co? - Bert Green spojrzał wyczekująco.
- Skąd takie przypuszczenie? Wręcz pewność? - ten facet naprawdę zaczął robić wrażenie na niej. Jeśli się dowie, że ktoś rekomendował ją, że to niby wdowa... pewnie ma pokój... podnajmie, a może usmaży na bekonie... Łeb roztrzaska.
- Gdyby był ten mąż, to nie pani mierzyłaby do mnie z tej broni, ale on. No, chyba, że gospodarz to wyjątkowo tchórzliwa gnida lub zapijaczona moczymorda, której stan nie pozwoliłaby na uniesienie colta.
- Zadziwiasz mnie.
- Ja po prostu, proszę pani, umiem czytać z sytuacji zastanych.
- Ktoś ci mówił o mnie?
- A czemu miał ktoś coś mówić? Od dwóch dni nie spotkałem żywego ducha. Chyba, że mam liczyć stado mustangów i kilkanaście pasących się bizonów.
- Bizony wróciły? - zdziwiła się.
- To może być kłopot.
- Tak? A to czemu? - uniosła brwi w górę. Nić sympatii do gościa plotła się na dobre.
- Tam, gdzie są bizony - zjawiają się Indianie.
-  I kłopoty.
- I kłopoty - potwierdził Bert Green.
- Na razie ty jesteś moim kłopotem i ten twój pies...
- "Dante" kłopotem?
"Dante" jak na zawołanie pokręcił ogonem i z powrotem podbiegł do swego pana.
- Starczy nam stodoła. Mam pieniądze. Nie chcę darmo pani niepokoić. Zapłacę. Ale kolejnej nocy pod drzewem nie zdzierżę. Trzeba też łapę "Dantego" opatrzeć.
- Co mu się stało?
- A drasnął go taki jeden... ciemny typ.
- Pomylę się, jeśli dopowiem, że posłał go pan do piachu?
- Trudno się z panią nie zgodzić...
- Katrine!
- Proszę?
- Nazywam się  Katrine Peterson, Bercie Green.
Jego potężna ręka wyciągnęła się do powitania.
- Darujmy sobie te grzeczności - na dobre spuściła lufy dubeltówki w dół. Dłoń nie doczekała się wzajemności. - Tam jest stodoła, ale obok jest kantorek, w którym spał nasz parobek.
- Dziękuję pani... Katrine!
Ruszył we wskazanym kierunku. "Dante" przez chwilę zawahał się. Wyglądało, jakby nie wiedział, w którą stronę ma pobiec. Za kobietą z dubeltówką czy swoim partnerem podróży. Pognał jednak za oddalającym się koniem.
Stodoła była obszerna. Rozsiodłał konia. Słomą otarł jego zmęczony grzbiet. "Dante" nie czekał na zaproszenie. Legł na sianie. I po chwili słyszał już jego chrapanie. Kiedyś bardzo mu ono przeszkadzało. Ale teraz... Teraz miał przed oczyma obraz domu, który został daleko stąd. I wspomnienie, jak dziewczynki bawiły się z nim. Wyjął z sakwy lalkę. Szmacianą lalkę  Mony. Czuł, że jakiś ciężar zbiera się pod jego zmęczonymi powiekami...
- Zjesz Bert coś?
Ten głos i to pytanie zaskoczyło go. W drzwiach do stodoły stała kobieca postać. W ręku trzymała talerz lub miskę.
- Ja? - zdziwił się. Chciał schować lalkę, ale Katrine dostrzegła ją.
- Bawisz się lalkami przed snem? - zakpiła.
Bert Green odłożył lalkę. Nic nie powiedział.
- Przyniosłam ci... głupio tak o pustej gębie...
- Dziękuję.
Postawiła miskę na worku z ziarnem. Ruszyła ku wyjściu.
- A... lalka... lalka nie jest moja... tylko mojej... córki... Mony... Powali ją...
- Przepraszam, nie wiedziałam. Dobrej nocy.
- Chciałem tylko...
- Rano zapraszam na śniadanie. Luksusów nie ma, ale... zapraszam...
- Dziękuję.
Przed wyjściem jeszcze potarmosiła "Dantego" za lewe ucho. Pies przyjaźnie zamruczał.
- Katrine...
- Tak? Czyżby nie smakowało?
Ale Ber Green jeszcze nie tknął tego, co przyniosła.
- Chciałem tylko powiedzieć, że "Dante" z reguły nie obdarza nikogo swym uznaniem.
- Widać jestem wyjątkiem - uśmiechnęła się do niego. I na znak dobrej komitywy z psem pogłaskała go po kłaczastym grzbiecie. - Dobrej nocy Bercie Green.
(cdn)

1 komentarz: