czwartek, czerwca 01, 2017

Arizona Mountain Man odcinek 18

W Blacktown jeszcze wiele lat później opowiadano o tym, co się stało tamtej przedłużającej się zimy. Ile było w tym prawdy? Nikt nie dociekał. Pamięć bywa zawodna, a oczy nie były w stanie szybko reagować na zmieniające się obrazy?
Kiedy Roy Wern zbliżał się do saloonu Pete'a Crafta wyszedł z niego jakiś mężczyzna. Stanął w rozkroku i prowokacyjnie przyglądał się nadchodzącemu. Mielił w ustach jakieś wygaszone cygaro, a właściwie to, co z niego zostało.
Roy spod ronda swego kapelusza nie spuszczał postaci z oczu. Tamten rozpiął już był kurtkę i odsunął jej poły tak, aby widać było rękojeść jego rewolweru. 
- Hej! - krzyknął do Roya.
Ale Roy nie zatrzymywał się. Szedł prosto na niego. Mężczyzna zmrużył oczy. Roy przypominał raczej pumę, niż rozsierdzonego byka. Stąpał bardzo ostrożnie i czujnie? Wiedział, że ten tu jest na czacie? Niemalże wabik na rybę, którą miał być on!
- Czy my się znamy?!
- Przyszedłem po moje pieniądze! - rzucił Roy.

Zanim ruszył szukać knajpy Crafta wyjął z sakwy swoje pistolety. Nie mógł iść przeciw tym drabom bez broni. Jednego miał przed sobą. Poznawał, że to nie jest ten, o którym mógłby powiedzieć "szef". Jednego był pewny: ten tu był w czasie napadu razem z resztą.
- Po jakie pieniądze?!
- Za maliny! - rzucił przez zęby Roy.
- Jakie maliny?!
Roy był już bardzo blisko. Ten stawał się bardziej nerwowy. Dałby głowę, że to jego winchester pamiętnego dnia wbijał się w jego bok.
- Szefie! Kłopoty przyszły! Same! 
Odwrócił się nieznacznie, ale tak aby nie tracić Roya z widoku.
- Szefie!
Ale z saloonu nikt nie wychodził.
- Zostawili cię kumple? - w głosie Roya drżała nuta ironii.
- Stul gębę! Jakie maliny?!
Roy już był przy nim. Tamten szarpnął ręką, ale dłoń ślizgnęła się tylko po rękojeści rewolweru. Roy z miażdżącą siłą wykorzystał zamach swojej pięści. Przeciwnik zachwiał się i upadł na trotuar. Nim podniósł głowę usłyszał, jakże znany mu dźwięk przesuwającego się bębenka rewolweru.
- Rusz tylko tym łbem, a ci go odstrzelę! - usłyszał Roya z takiej bliskości, że nie miał wątpliwości, że słowo zaraz może stać się czynem. - Chyba, że chcesz obejrzeć swój mózg na tej ścianie? Skończy się dupczenie i okradanie spokojnych podróżnych.
- O czym... do... cho... lery.... mówisz?!
- O napaści na mego przyjaciela i na mnie!
- To jakieś...
- Nieporozumienie?! Ty gnoju jesteś nieporozumieniem!
Poczuł chłód lufy na skroni. 
- Przypomnij sobie bydlaku! Moje skóry!
- To... to...
- Nieporozumienie? Kolejne? A mój zastrzelony koń?!
- To nie ja! to...
- No właśnie. Kto?! Jak nazywa się twój szef...
Zawahał się.
- Co? Zapomniałeś?!
- Nie, nie strzelaj! Nie strzelaj!
- Zobacz... gnojku...  zaczynam się de-ner-wo...
- ...wać?- szybko dokończył dorzucając ostatni człon wyrazu.
- Jak na takiego parszywego koniokrada jesteś dość pojętnym gnojkiem! 
- Ja... ja nic... ja tylko przyłączyłem się...
- A teraz będziesz razem wisiał!
- Za... za co? Za tych kilka skór! - przeraził się. Czując cały czas nacisk lufy na skroń zdawał sobie sprawę, że koniec może być dla niego tragiczny. Facet najwyraźniej nie żartował.
- Za zastrzelenie mego konia! - warknął Roy, aż opluł mu ucho. - To tak, jakbyście go ukradli! A tu koniokradów wieszają! Mów! Już!...
- Niech pan weźmie to żelastwo z mojej skroni! Proszę... Wszystko powiem!
- Mów! - Roy tylko nieznacznie odsunął broń od głowy wystraszonego przeciwnika. chciał go nazwać "rozmówcą", ale sam pomysł już go rozśmieszył. - No!
- To Kris!
- Jaki Kris?!
- No... no... Kris!... Nie wiem, jak się nazywa. Paul nazywał go "Madison".
- Kris Madison? Tak?!
- Tak sir!
- O jak ładnie - z ironią zarechotał Roy. - A tych dwóch pozostałych? Nie znam. Przyłączyłem się do nich...
Roy znowu przystawił mu broń do skroni.
- Na grób matki przysięgam - zaczął krzyczeć tamten. - Nie wiem! Lucka i jakiś Robin!
- Lucka i Robin? A gdzie te aniołki teraz są! Tylko streszczaj się, bo robi mi się zimnawo i palec na spuście... jakby drętwiał... a sprężyna dość... ruchawa... No!
- Byli tu! - wskazał oczami na saloon. - Nie wiem czemu...
- Nikt nie przychodzi tobie z pomocą?! Tak, widzisz bratku jest między kolesiami! Często znikają, kiedy pojawią się prawdziwe kłopoty. Pewnie gnają już na zachód! Ufam, że prosto w ręce Szoszonów!
- Szoszonów? - zbladł, może nawet bardziej niż od przystawienia borni do głowy.
- Nie, elfów i gnomów! - Roya zaczęła bawić ta sytuacja. Widział, że z tego tu niewiele więcej może wyciągnąć. - Masz pamiątkę po wujku Royu...
Zanim tamten zdążył pomyśleć Roy przystawił rewolwer do jego kolana i pociągnął za spust. Huk, jęk. Rozmowa skończyła się...
- Bandytooo! - krzyknął, łapiąc się za pokiereszowane kolano.
- Gdzie jest ten Kris?
W odpowiedzi usłyszał tylko pojękiwanie.
- Nie udawaj... taki postrzał to nie pierwszyzna...
- Co?! Ty... ty... rozwaliłeś mi kolano! Będę teraz utykał!... Ja! jak boliii!...
- Zaraz będzie bolec podwójnie! - Roy naciągnął rewolwer. - Masz jeszcze jedno kolano...
- Nie! Nie! Niech... cię... diabli!...
- Mów!
Tamten zamilkł na chwilę. Ból i krwawienie kolana odbierało mu ochotę do rozmowy. Wiedział już, że ten tu nie lubi żartów. Gotów mu drugie kolano rozsadzić kulą ze swego rewolweru.
- Byli tu... czekali... Nie wiem ty skórojadzie! Powinni byli być... Byli! Zniknęli!
- Aha! Rozpuścili się!
Roy kopnął go.
- Nie będę na ciebie marnował kuli.
Wszedł do saloonu.
O tej porze nikogo nie było. Za barem stał tylko Pete Craft. Strzały nie zrobiły na nim widać wrażenia, bo ze stoickim spokojem ustawiał butelki. Roy Wern wolnym krokiem podszedł do niego. Craft odłożył ścierkę na bok.
- Żyje? - zapytał.
- Kto? Tamta gnida? Nic mu nie będzie. Może będzie utykał i rwanie na zmianę pogody ma do końca życia.
- Szukasz kogoś?
- Jego kolesiów. Aż dziwne, że uciekli.
- Nie byłbym taki pewny...
Roy Wern machinalnie spojrzał na lustro, które wisiało nad barem. Na balustradzie piętra dostrzegł dwie sylwetki. Jak ryś rzucił się w bok! W tej chwili dwa błyski rozjaśniły półmrok saloonu. Pete Craft też uskoczył. Balustrada baru też go osłoniła. Roy obrócił się i zaczął strzelać w kierunku skąd padły strzały. Ktoś lub coś przewróciło się. Po chwili znowu padł strzał. Bardzo blisko. Roy przeturlał się dalej. Mógł wskoczyć za bar. Katem oka dostrzegł leżącego Crafta. A jednak jedna z kul dosięgła go. Trzymał się za okrwawione ramię. Wzrokiem pokazał na półkę, na której leżał jego obrzyn. Roy sięgnął po broń.
- Nabita! - szepnął Craft.
Roy kiwnął tylko głową. Nie sprawdzał zawartości luf. Uwierzył na słowo, choć taka nieroztropność mogła go kosztować życie. W końcu nie znał tego barmana.
Roy poderwał się i na oślep oddał strzał. Przy barze ktoś stał. Furia ognia odrzuciła go kilka metrów do tyłu. Roy raz jeszcze pociągnął za cyngiel. Ogień skierował ku sylwetce, która wiła się na podłodze. Schował się ponownie za bar. Craft dociskał chustkę w krwawiące miejsce.
- Szlag by to trafił! - syknął.
- Ilu ich było?
- Czterech. Ale... dwóch wyszło... jeden chyba do... koni... ten drugi wrócił...
- Czyli w saloonie tylko dwóch?
- Tak... jak was usłyszeli... to...
- Cicho!
Zamilkli. Obaj wsłuchiwali się w dźwięki jakie dochodziły zza baru.
- Ktoś idzie?
- To pewnie ten od koni - szybko dodał Craft.
Roy Wern zaryzykował. Dosłownie wyprysnął zza lady i już miał oddać strzał... Palec jednak nie nacisnął spustu.
- Nie! Nie strzelać!
Kilka metrów przed nim stał jakiś elegancki facet z drżącymi rękoma podniesionymi do góry. Miał na sobie raczej dość drogi płaszcz, obok leżała skórzana torba z parasolem.
- Ja... ja...
Zza baru ostrożnie wysunął się Pete Craft:
- To pan Bell... - powiedział bez entuzjazmu.
- Bell? - z rezerwą powtórzył Roy Wern.- Kim pan jest?
Ale Joseph Bell III nie potrafił z siebie wydobyć głosu. Dość już widział. Jeden okrwawiony człowiek leżał przed saloonem, tu widział dwoje następnych? Chyba nieżywych? I ten tu z rewolwerem celujący prosto w jego sylwetkę.
- Mam dość! - zaczął wyrzucać z siebie. - Mam dość!
Kopnął ze złości lub bezsilności torbę.
- Panie Bell...
- Panie Craft! co tu się dzieje?!
- Normalny dzień w Blacktown - dorzucił zgodnie z prawdą barman.
- Normalny?! - Joseph Bell III nie mógł opanować wzburzenia. - Najpierw ten pijak Gordon! Potem więzienie! I to za co?! Za nic! Mało mnie nie powiesili! Uratował mnie ten... no... generał...
- Generał? - Craft próbował śledzić tok mowy dziennikarza z Nowego Orleanu, ale wolał jednak sprawdzić na ile strzały Roya Werna okazały się skuteczne.
- A to pan tak tych tu... - Joseph Bell III też rozejrzał się dookoła.
- Roy Wern! - przedstawił się.
Pete Craft podszedł do nich.
- Tamten, to najprawdziwszy nieboszczyk, ale ten jeszcze dycha - i wskazał na leżącego między stolikami.
Roy podszedł w tym kierunku. Ranny zdawało się chciał unieść się, ale nie miał już na to sił.
- Witaj skórokradzie! - odezwał się do niego sarkastycznie. - Poznajesz mnie?
- Nic... nic... nie wiem...
- To po co do mnie strzelałeś?
- Bo... bo... mego kumpla...
- Ten na dworze raczej się wyliże, a ty pójdziesz do piachu!
- Ty... sukin... sy... synu...
- Zabiłeś mego konia!
- Zabiłem konia? - spojrzał na potężną ranę, a właściwie wyrwę, jakie uczyniła salwa z dwóch rur obrzyna Petera Crafta. - Zabiłem konia?! I za to...
- I za skóry, i za Boota. Kris!
- Znasz moje... imię?...
- Madison?
Ranny zachłysnął się krwią.
- I to wiesz?! Kur...  Kim ty... jesteś?
- Roy Wern!
- We... rn? Ten Roy Wer... n...? - akcent położył na pierwsze słowo. 
- Innego nie znam.
- Ale... wde... pnąłem... Gówno! Gówno!
 I zaczął się histerycznie śmiać. Nagle umilkł. Głowa opadła mu na podłogę. Oczy zamarły w grymasie zdziwienia?
- Nie żyje? - Roy usłyszał za sobą głos Josepha Bella III.
Ale Roy Wern nawet się tym nie przejął. Jakby nigdy nic zaczął opróżniać bęben rewolweru z pustych łusek. Uderzenia ich o podłogę i odbijanie się od nich dźwięczało dość złowrogo. Wyciągnął z pasa kilka naboi i wkładał w puste już komory.
- Pan go zabił! - Joseph Bell III miał głos człowieka bliskiego płaczu.
- Albo on, albo ja panie...
- ...Bell III.
- ...panie Bell! - Roy wsunął rewolwer do kabury. - Jest jeszcze...
Ale nie dokończył. Z dworu dobiegł ogłuszający ryk, krzyk. Nagle zaczęły rozlegać się strzały?
- Co to?! - Joseph Bell III niemal przecierał oczy ze zdziwienia. Zamiast odpowiedzi drzwi do saloonu otworzyły się z hukiem i wpadł do środka Gordon Fox! W jednej z rąk ściskał łopatę! Nie patrząc na zebranych dopadł do bary, rzucił na blat narzędzie z którym się zjawił i  chwycił butelkę whisky! Zębami odkorkował ją, splunął korkiem na ziemię! I zaczął łapczywie ciągnąć, a grdyka podsuwała się to w górę to w dół.
- Co ty?! Gordon! - mimo rany Craft podbiegł i wyrwał mu butelkę
- Zostaw! - Gordon Fox bronił zdobyczy, jak fortu Alamo. - Zęby mi wybijesz!
- Oszalałeś?! To najlepsza butelka!
Craft wygrał jednak. Trzymał butelkę w mocnych dłoniach, a wzrokiem szukał korka.
- Amm wrócił! - Gordon Fox promieniał, jakby wygrał los na loterii.
- Chwała Bogu! - westchnął dziennikarz "Echa Porannego" z Nowego Orleanu. - Mój wywiad!
- Co tam wy... wy... wywiad! - zaczął się plątać Gordon. - Amm odkrył złoto! Żyła złotaaa!
- O czym ty mówisz?! - Craft nadstawił ucha, a jego skupiona twarz wyrażała chęć poznania szczegółów.
- Amm znalazł złoto! Kolejka Pete! Kolejka!
- A masz za co postawić?
- Łopatę mam!...

cdn

Brak komentarzy: