niedziela, maja 21, 2017
Arizona Mountain Man odcinek 16
Roy Wern wjechał do Blacktown od
zachodniej strony. Jakieś dwa bure psy oszczekały go, uganiając się
między końskimi i mulimi kopytami. Były na tyle sprytne, że odskakiwały,
kiedy zdawało się, że podniesione kopyto może okazać się wrogiem.
Roy
leniwie spoglądał na uśpione zimowa aurą miasteczko. Wiedział właściwie
gdzie szukać swojej zguby. To musiał być tutejszy skup skór i futer.
Zdawało się, że jaskrawy szyld należał do handlarza nimi. Powoli ruszył w
tym kierunku.
Nie pomylił się. Nad wejście narożnego domu wisiał stary już częściowo wyblakły napis "Norman & Huckleberry Co."
Do tego wyobrażenie bizona, którego dopadało jakichś dwóch
czerwonoskórych wojowników. Właśnie drzwi otworzyły się i wyszedł z nich
starszy jegomość. Przypominał borowego dziadka ze starej bajki braci
Grimm. Spojrzał badawczo na Roya, potem przeniósł wzrok na "Klarę".
- Chce pan sprzedać? - zapytał z miną znawcy.
- Chce pan sprzedać? - zapytał z miną znawcy.
- Co?! - zdziwił się Roy.
- Tego muła! - trzęsący się palec wskazał na mulicę.
Roy uśmiechnął się:
- Nie jest na sprzedaż.
-
Ale to nie pana muł! - orzekł z miną znawcy i podszedł do zwierzęcia.
Popatrzył na uprząż. Poklepał "Klarę" po zadzie - Znam to zwierzę i tą
rymarską robotę. To dzieło Jimmiego Oliviera.
Roy Wern obrócił się w siodle:
- Możliwe. To muł mego przyjaciela, jeśli to pana tak bardzo zajęło.
- A zajęło! A zajęło! - siwa broda zatrzęsła się. - Sven by swojej "Klary" nie oddał.
- Boot jest ranny i liże rany w obozie Szoszonów.
- Chryste panie! - staruszek chwycił się za głowę.- Gdzie?!
-
S z o s z o n ó w - wycedził każdą kolejną literkę. Te padały niemal na
twarz oniemiałego słuchacza. Z tego wynikało, że równie dobrze mógł
powiedzieć: pojechał na księżyc? - Czy tu skupują skóry?
- "Norman & Huckleberry Co." zawsze dają najlepsza cenę!
- A pan jest Norman czy Huckleberry?
- Hi hi!- roześmiał się staruszek. - Pan mi pochlebia. Nie, nazywam się John Rivers. Znajomi mówią o mnie "doc Rivers".
- Roy Wern - przedstawił się. - Jest pan lekarzem?
-
Hi hi! - roześmiał się ponownie. Dopiero teraz ujawnił pogodny brak
wielu zębów w obu szczękach. - Nie, nie. Ale w '46 miejscowemu szeryfowi
usunąłem dwa bolące zęby i zyskałem lokalną sławę, jako domorosły
dentysta. Tłumaczyłem im, że nie mam dyplomu. Nikt mnie nie słuchał. Raz
nawet przyjąłem poród pani Adler i... Szkoda gadać. A pan chce sprzedać
skóry? Chyba swoją!
Na
wierzchowcu, ani na mulicy nie było żadnych pakunków. Nie trzeba był
sprawnego oka, aby się o tym przekonać. Tym razem Roy Wern uśmiechnął
się.
- Nie, ale szukam takich kilku, co pewnie to i owo sprzedali tu?
- Wietrzę synu, że nie zrezygnujesz póki...
- Póki nie odnajdę tych skórokradów!
- Huckleberry! Huckleberry! - zaczął wołać staruszek, a do Roya mrugnął zawadiacko okiem. - Huckleberry!
Po
trzecim wywołaniu drzwi od składu otworzyły się i stanął w nich rosły
mężczyzna lat może pięćdziesięciu o wydatnym brzuchu i bulwiastym,
czerwonym nosie. Miał narzuconą na siebie jakąś skórę.
- A panowie załatwiają interesy na moim ganku? - łypnął ciekawie wzrokiem na Roya Werna.
- To Roy Wern z...
- Ze świata - dorzucił przedstawiany i stuknął palcami o rant kapelusza.
- Aha! - mężczyzna nazwany Huckleberrym pociągnął znacząco nosem. - To może wejdziemy do środka, bo zaraz mi uszy odpadną. Cholerna zima! Kto pamięta taką zimę?! Zaraz Wielkanoc, a tu...
- Ja muszę do siebie. Miło mi było pana poznać pana panie Wern.
Podał dłoń Royowi. Uśmiechnął się do Huckleberryego i ruszył w swoją drogą śmiesznie podrygiwając i podrzucając ramionami, jakby ze sobą dyskutował? Huckleberry otworzył szeroko drzwi swego składu. Roy wszedł do środka.
Od razu poczuł kwaśny zapach skór. Rozejrzał się po sklepie. Nic nadzwyczajnego. Widział już dziesiątki takich miejsc. Oczywiście musiała wisieć głowa potężnego bizoniego byka i jakiegoś łosia. Jak znał ten typ ludzi, tu spojrzał na właściciela, to zaraz usłyszy ile to bizonów ustrzelił, a ten pewnie był najstraszliwszą bestią prerii, którą na pewno położył jednym strzałem.
- Co, podoba się? - zarechotał Huckleberry widząc, że wzrok Roya na dłużej utkwił na potężnym łbie bizona. - Jednym strzałem! To było straszne! Rozharatał mi dwóch ludzi! Bestia! Powiadam panu bestia!
- No, tak...- mruknął tylko dla zasady Roy. Obawiał się ciągu dalszego, ale ten na szczęście nie nastąpił. Właściciel wszedł za ladę.
- Tak - sapnął jakby dodając sobie animuszu. - To pan co uważa? Chce pan kupić? A może sprzedać? Jednak nie widziałem, aby towar był na...
Roy nie słuchał go. Podszedł do sterty skór. Te ściągnięte z bizonów leżały na jednej kupie, obok w nieładzie te z wilków. Poznał je. Po... ogonie. Ten, który chciał go zajść z lewej strony i szykował się już do skoku miał nadszarpnięty jakąś walką ogon. Poznałby go w każdym miejscu.
- Dobry towar! - zachwalał Huckleberry i szybko dodał: Świeży!
- Świeży?! - Roy udał zdziwienie.
- Kupiłem kilka dni temu.
- Od kogo?
- Nie rozumiem - nagle Huckleberry stał się czujny. Zmierzył Roya Werna od czubka głowy po stopy. Niczego niepokojącego jednak w nim nie dostrzegł. Zapewne mógł rozeznać się, że ten przybysz nie jest uzbrojony. - Czego pan właściwie szuka?
Roy pogładził wilczą skórę.
- Czy na pewno chodzi o kupno lub sprzedaż skór? - Huckleberry stawał się coraz bardziej nerwowy. Roy dostrzegł, że sięga pod bar. Nie miał złudzeń, co było celem. Po chwili widział wycelowaną w siebie lufę rewolweru. - Mów pan o co chodzi, albo zabieraj się stąd do wszystkich diabłów!
- Spokojnie!
- Tylko nie "spokojnie"! - właściciel zaczął wymachiwać bronią.
- Chce tylko...
- No właśnie! Czego?! - twarz właściciela sklepu nabrzmiała, zdawało się nawet, że nos stał się bardziej czerwony, niż był dotychczas.
- Kto panu sprzedał te skóry?
- A ty frajerze jesteś szeryfem Mc Louisem czy tym naszym zapijaczonym stróżem prawa?! A może jest pan od Pinkertona? To mi zabawa! - broń w rekach denerwującego się coraz bardziej właściciela stawała się bardzo niebezpiecznym rekwizytem.
- A panowie załatwiają interesy na moim ganku? - łypnął ciekawie wzrokiem na Roya Werna.
- To Roy Wern z...
- Ze świata - dorzucił przedstawiany i stuknął palcami o rant kapelusza.
- Aha! - mężczyzna nazwany Huckleberrym pociągnął znacząco nosem. - To może wejdziemy do środka, bo zaraz mi uszy odpadną. Cholerna zima! Kto pamięta taką zimę?! Zaraz Wielkanoc, a tu...
- Ja muszę do siebie. Miło mi było pana poznać pana panie Wern.
Podał dłoń Royowi. Uśmiechnął się do Huckleberryego i ruszył w swoją drogą śmiesznie podrygiwając i podrzucając ramionami, jakby ze sobą dyskutował? Huckleberry otworzył szeroko drzwi swego składu. Roy wszedł do środka.
Od razu poczuł kwaśny zapach skór. Rozejrzał się po sklepie. Nic nadzwyczajnego. Widział już dziesiątki takich miejsc. Oczywiście musiała wisieć głowa potężnego bizoniego byka i jakiegoś łosia. Jak znał ten typ ludzi, tu spojrzał na właściciela, to zaraz usłyszy ile to bizonów ustrzelił, a ten pewnie był najstraszliwszą bestią prerii, którą na pewno położył jednym strzałem.
- Co, podoba się? - zarechotał Huckleberry widząc, że wzrok Roya na dłużej utkwił na potężnym łbie bizona. - Jednym strzałem! To było straszne! Rozharatał mi dwóch ludzi! Bestia! Powiadam panu bestia!
- No, tak...- mruknął tylko dla zasady Roy. Obawiał się ciągu dalszego, ale ten na szczęście nie nastąpił. Właściciel wszedł za ladę.
- Tak - sapnął jakby dodając sobie animuszu. - To pan co uważa? Chce pan kupić? A może sprzedać? Jednak nie widziałem, aby towar był na...
Roy nie słuchał go. Podszedł do sterty skór. Te ściągnięte z bizonów leżały na jednej kupie, obok w nieładzie te z wilków. Poznał je. Po... ogonie. Ten, który chciał go zajść z lewej strony i szykował się już do skoku miał nadszarpnięty jakąś walką ogon. Poznałby go w każdym miejscu.
- Dobry towar! - zachwalał Huckleberry i szybko dodał: Świeży!
- Świeży?! - Roy udał zdziwienie.
- Kupiłem kilka dni temu.
- Od kogo?
- Nie rozumiem - nagle Huckleberry stał się czujny. Zmierzył Roya Werna od czubka głowy po stopy. Niczego niepokojącego jednak w nim nie dostrzegł. Zapewne mógł rozeznać się, że ten przybysz nie jest uzbrojony. - Czego pan właściwie szuka?
Roy pogładził wilczą skórę.
- Czy na pewno chodzi o kupno lub sprzedaż skór? - Huckleberry stawał się coraz bardziej nerwowy. Roy dostrzegł, że sięga pod bar. Nie miał złudzeń, co było celem. Po chwili widział wycelowaną w siebie lufę rewolweru. - Mów pan o co chodzi, albo zabieraj się stąd do wszystkich diabłów!
- Spokojnie!
- Tylko nie "spokojnie"! - właściciel zaczął wymachiwać bronią.
- Chce tylko...
- No właśnie! Czego?! - twarz właściciela sklepu nabrzmiała, zdawało się nawet, że nos stał się bardziej czerwony, niż był dotychczas.
- Kto panu sprzedał te skóry?
- A ty frajerze jesteś szeryfem Mc Louisem czy tym naszym zapijaczonym stróżem prawa?! A może jest pan od Pinkertona? To mi zabawa! - broń w rekach denerwującego się coraz bardziej właściciela stawała się bardzo niebezpiecznym rekwizytem.
- Niech pan odłoży broń - łagodnie poprosił Roy. - Nie mam złych zamiarów...
- Kto tam to wie? Kto tam wie?!
- Nawet nie mam broni! - Roy rozłożył ręce.
- Tym gorzej dla ciebie, chłystku! - zarechotał Huckleberry. - Nikt nie będzie nachodził Huckleberryego Backego w jego składzie.
- Proszę tylko o informację.
- Jaką informację? Urodziny mam 12 lutego, jak nieodżałowany Abe...
- A ja 4 lipca i to niczego nie zmienia.
- Jaką informację?
- Kto panu sprzedał te skóry?
- Co?! - Huckleberry z pewną niepewnością spojrzał na towar. - Jakie skóry?!
- Te tu! - pokazał Roy.
- Tylu tu wchodzi i wychodzi... - zaczął wysilać pamięć. - Nie pamiętam. Może Boot, albo stary Fitzpatrick? Nie pamiętam!
- Boot leży w wigwamie Szoszonów, bo gnojki, którzy ukradli mi te skóry pobili go...
- Boota?! Pobili?! Może nie przeżyje - zełgał na koniec, aby zrobić na Huckleberrym wrażenie. I zrobiło.
-
Przypomni sobie pan wreszcie?! - Roy tracił powoli cierpliwość.
Nastąpiła jednak zmiana: Huckleberry odłożył broń. Wiadomość o Bootcie
tak na niego podziałała. - Jestem synem przyjaciela Boota, nazywam się
Roy Wern!
- Roy Wern? Syn Clinta?
- Tego samego!
-
Rany boskie! - Huckleberry chwycił się za głowę. - Ładna historia! To
bym naważył nieszczęścia. to ty jesteś ten mały Roy "od Clintona"?
- Ten sam.
- Rany boskie! Rany boskie! Berta! Berta!
Z zaplecza wyszła kobieta. Trudno było powiedzieć czy to była żona czy siostra właściciela. Wyglądali identycznie.
- Berta! Zobacz! - i wskazał na Roya.
Kobieta popatrzyła na niego, ale nie dostrzegła ani skrzydeł, ani rogów, ani tym bardziej ogona.
- Co to ma być?! - zaskrzeczała dziwnym barytonem.
- To Roy Wern, syn poczciwego Clintona!
- Myślałam, że Mojżesz znowu przeszedł Morze Czerwone!
- Rany boskie, rany boskie!...
-
Huckleberry Backe! - podniosła palec ku górze niczym król Salomon
prawodawca. - Nie wymieniaj bezbożniku imienia pańskiego na daremno!
- Nie pamiętasz małego Roya? Jak ganiał za naszymi kurami?
- My nie mamy kur! - burknęła kobieta.
- Ale nasi rodzice je mieli!
Wszystko
stało się jasne. To było rodzeństwo. Ale Roy Wern już chciał wiedzieć
wszystko na temat kupna swoich skór, a tu zapowiadała się jakaś
familijna wspominanka, jak mały Roy...
- To ty przyjmowałaś te skóry?!
- A bo co?
- Bo Roy chce wiedzieć skąd je mamy.
-
No ja z bizonów ich nie zdzierałam! - i roześmiała się ze swego
dowcipu. Dwie pary oczu wbite w nią z uwagą szybko jednak zmąciły jej
dobry nastrój.
- Kobieto! -
Huckleberry teraz poczuł w sobie ducha Jozuego, który zaraz miał
wkroczyć do ziemi Obiecanej. - Postrzelili Boota! Okradli Roya!
Roy nie myślał prostować tego, co brat wbijał do głowy siostry.
-
Postrzelili Boota?! - stara aż przygryzła wargę. - To sukinsyny! Od
razu mi się nie podobali! Nie wyglądali mi na myśliwych! Szczególnie
taki młody, pyskaty! Powiedziałabym do słuchu jego matce, jak wychowała
swego parszywego bękarta!
- Czy oni są jeszcze w miasteczku?
- Nie wiem, ale... - kobieta wytarła rękę w fartuch. - Zdaje się, że piją u Crafta. W końcu mają za co!
- Gdzie to jest?! - Roy już był myślami poza sklepem.
- Nie zrobisz mi tego chłopcze - wtrącił Huckleberry. - Musisz posmakować mojej gruszkowej nalewki!
- Może innym razem?
- Jakim innym! - ożywił się właściciel sklepu. - Berta daj szkło. Taki mróz, rozgrzeje się nam chłopak.
Nie było innego wyjścia? Skąd w rękach pani Berty znalazła się karafka?
- No po jednym! Tu mieszkał kiedyś taki jeden... Polak.
- Prusak! - poprawiła go Berta.
-
Polak z Prus! - zirytował się Huckleberry. - Nie przerywaj!... No to on
mówił tak: "jak Polacy wyjeżdżali strzemiennego wypijali!"
- I mówił jeszcze "na drugą nóżkę"!
- Ehe! Na drugą nóżkę!
Roy wypił i kiwnąwszy głową ruszył ku wyjściu. Nalewka delikatnie rozgrzewała mu wnętrzności.
- Saloon Crafta jest nieopodal! Musisz minąć więzienie, sklep...
Ale
Roy Wern już był na zewnątrz. Widok zimy naprawdę mógł dobić. Teraz
jednak to go nie zajmowało. Ruszył w kierunku saloonu Crafta. Mijając
budynek więzienia dostrzegł w oknie twarz mężczyzny, który do ust
dostawiał metalowy kubek. Szedł dalej. Miał do saloonu jeszcze kilkaset
metrów, kiedy minął go galopujący na koniu mężczyzna. Przy saloonie
wyhamował, aż koń ślizgał się na oblodzonej drodze. Chwilę przyglądał
się zbliżającej się sylwetce Roya i pędem pognał do saloonu.
(cdn)
Brak komentarzy:
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.