czwartek, stycznia 19, 2017

Teczka

- Paulina!
- Co chcesz?
- Zastanowiłaś się...
- Nad czym?
- No... że... te...
- Dokumenty?
- Tak. Czy to... to ma sens... zastanów się...
- Teraz cię nie rozumiem, mamo. Cały życie rzygałaś na ojca, że to morderca dzieci! ubek! kanalia! A teraz chcesz, żebym...
- Nie wiadomo... no... różne...
- Boisz się? Mamo! Ty się boisz?
- Czego mam się bać?! Ja nie mam nic do ukrycia. W partii nie byłam, na nikogo nie donosiłam, a póki ojciec był z nami, to nie pozwalałam tu nikomu przychodzić. Pamiętasz, żeby ktoś przychodził do nas?

- Nie. Nie pamiętam. To tym bardziej...
- Paulina!
- Co mama jeszcze chce? Jestem dorosła! Rozumiesz? D o r o s ł a !
- Rób, jak uważasz, ale ja na twoim miejscu...
- Znowu łeb w piasek? Udawać, że niczego nie było? Tak?!
- No...
- Wyszumiał się, wrócił po dwudziestu latach, a ty mu puściłaś w niepamięć to co było? To jest chore.
- Nie rozumiesz.
- Masz rację! Nie rozumiem. Nie rozumiem własnej matki!
- Beata...
- Beatę nic nie interesuje! Chyba tylko robienie pieniędzy!
- Jesteś niesprawiedliwa. To  twoja siostra.
- Jakbym jej nie miała.
- Paulina!
- Co znowu?!
- Uważaj na siebie!
- Mamo, to nie PRL. Nikt mnie nie zaciuka na ulicy, bo... Jadę do IPN, a nie lecę w kosmos. Ulica Zarzyckiego chyba nie jest na księżycu?
Ten dialog... Odtwarzała go w sobie po raz kolejny. Chyba niczego nie uroniła? Nie mogła pojąć, że coraz trudniej się jej porozumieć z własną matką. Czy to skutek wieku? Ani ona nie miała już jedenastu lat, ani mama czterdziestu. Jej dom, który z takim pietyzmem budowała, runął, rozsypał się! Nie było go. Została zadra i złość na siebie, że tak długo to ciągnęła. Nazywała to "próżną reanimacją"?  Jedyne korzyści z tego chaosu, to Wiktor i Majka?
Tramwaj skręcił. "Rondo Kwiatkowskiego" - usłyszała z głośników. Został jej jeden przystanek do Zarzyckiego. Mogła pojechać dalej? I, co? Udawać, że to taki spacerek komunikacyjny? Od biedy poszłaby na pierogi do "Ciotki Niuty"? To była prawda - ich pierogi były najlepsze pod słońcem. I stało kurzące się pianino, na którym pozwalano grać każdemu chętnemu. To dlatego już dawno rozstroiło się, a nikt nie spieszył się, aby dostroić dźwięki. 
Widok szarego gmachu z wieloma oknami ocucił ją? Poderwała się.
- Pani uważa! - rozległ się jakiś kobiecy głos.
Ale ona tylko  machnęła ręką i dopchała się do wyjścia. Zaskoczyły ją krople deszczu. Nie, żeby zaraz jakaś tam ulewa. Kropiło. Oczywiście parasola nie miała. Kilka kroków i już wchodziła do gmachu, na którego froncie ponabijano przeróżne czerwone tablice. Z tą najważniejszą: Instytut Pamięci Narodowej.
Strażnik zerkał na dowód i na nią.
- Co pan tak lustruje?
- Co pani taka... nerwowa? - odpowiedział pytaniem. I zaczął spisywać dane z trzymanego w dłoni dokumentu.
- Jestem umówiona z doktorem Pieszakiem.
- Nie ma.
- Czego - nie ma?
- Doktor Pieszak wyjechał do Elbląga.
- To ktokolwiek. Mam odebrać dokumenty.
- A! - sapnął z miną znawcy ochroniarz. - To trzeba do sekretariatu, pokój...
- Wiem, dziękuję.
Schowała dowód do torebki, a właściwie wrzuciła go w ten panujący w niej nieład. Ruszyła długim korytarzem.
Drzwi od jednego z gabinetów otworzyły się.
Na widok wychodzącego mężczyzny przystanęła. Tak, była zaskoczona.
- "Bułgar"? Co ty tu robisz...
Mężczyzna nazwany "Bułgarem" zerknął na pytającą. Miał minę, jakby ktoś przyłapał go na wyjadaniu palcami powideł.
- My się... znamy...
- No, "Bułgar", to ja...
- "Lina"?
- "Lina"! Ile to lat?
Zakłopotanie z twarzy tegoż znikało bardzo powoli, jakby odtajało się coś w zapleśniałych zwojach jego mózgu.  
- "Lina"! O kurwa!...
- Tylko bez wyrażeń!
- Nie... ja tego... sorki... "Lina"!
- Co ty tu robisz? - powtórzyła pytanie.
- Ja? Ja tu pracuję.
- Nie wierzę! - aż klasnęła w dłonie.
- A ty, co? Poszkodowana przez komunę? Bo chyba nie TW? - i parsknął śmiechem. Dowcip ten przypadł mu do gustu, bo jakoś nie potrafił wyhamować. 
- Odbieram teczkę ojca.
- A! Ofiara?...
- Gorzej! Sprawca.
- TW?
- Jeszcze gorzej! Kumpel z pracy... Piotrowskiego!
- O kurwa...
- Co ja mówiłam, "Bułgar" nie klnij! Dama jestem!
Zaczerwienił się jak sztubak.
- A... coś... kiedyś mówiła... że stary był esbek. Idziesz po jego teczkę?
- Tak.
- To nie żyje?
- Skąd wiesz?
- Skoro wyciągasz teczkę personalną. 
- Dwa lata temu.
- Ale ty chyba... jak pamiętam, coś nie tego z nim...
- Wrócił. Po dwudziestu latach.
- Aha! Widzisz... ja muszę... - tu pomachał grubą teką, którą ściskał pod pachą.
- No, trudno...
- Wpadnij później. Ja jestem pod "6c". Na piętrze, to pogadamy o starych Polakach? 
- Dobrze.
I pognał przed siebie. Nie miała czasu na pierdoły z "Bułgarem". Teraz znalazł się powiernik. I gdzie to się wkręcił?
Podeszła do drzwi z napisem: sekretariat. 
Weszła do środka.
Urzędniczka zmierzyła ją, jakby jej pojawienie  było czymś niezwykłym;
- Słucham?
- Dzwoniłam rano... Dostałam pismo...
- W sprawie?
- Odbioru teczki personalnej... mego ojca Jacka...
- Tak, tak, pamiętam.
Po chwili sekretarka położyła przed nią skserowany plik dokumentów. Poczuła dreszcz emocji.
- Proszę tu podpisać...
We wskazanym miejscu postawiła parafkę. Myślała tylko o jednym: zajrzeć do akt osobowych. Taki duży, czarny, drukowany napis widniał na pierwszej stronie. Ktoś na niej postawił dwie czerwone pieczęcie. Ta, na którą bardzo liczyła, że wpuści ją do skrywanego świata swego ojca brzmiała: "JAWNE".
- To wszystko.
Myślała już tylko o jednym: wyjść z tego budynku, mieć go za sobą. I móc wreszcie spojrzeć prawdzie w oczy? Czuła spojrzenie tej urzędniczki, strażnika/portiera w holu. Zdawało się, że igrają z nią, wdzierają się w nią z ironią: "ubek! ubek! ubek!". Kiedy poczuła chłód na pliczku wiedziała, że jest na zewnątrz. Nie myślała by iść do pokoju "6c". Zresztą o czym miała rozmawiać z "Bułgarem"? Swoich problemach z dziećmi, kolejnej nie trafionej inwestycji Sławka czy wdowieństwie swej matki?
Park był nieopodal. Ale... Nie, rozgardiasz, jaki rozsiewała gromadka rozbrykanych dzieci nie pozwalał się jej skupić. Ale już tam zaczęła kartkować gruby plik spięty białym sznurkiem. Pierwsze, na co zwróciła uwagę, to skany zdjęć legitymacyjnych ojca z różnych okresów. Trzy. Obok fotografia kolejnej żony? Kilka ankiet personalnych nie miało dla niej żadnego znaczenia, choć było w nich trochę ciekawych szczegółów. Życiorys ojca, a potem jakieś oświadczenie dotyczące... wyznania.. Ubawiło ją zdanie: "Oświadczam, że jestem niewierzący i w pełni uznaję, jak i realizuję w życiu codziennym światopogląd marksistowsko-materialistyczny". Prychnęła. "A matka pochowała ciebie z księdzem!".
Wsunęła dokumenty do torby. Musiała zmienić miejsce. Bo i pogoda sprzysięgała się przeciwko niej. Zaczęło padać. Obok była kawiarnia "U Wiolonczelistki...". Weszła i zamówiła kawę.
- Mamy ciasto domowej roboty? - usłyszała zachęcającą propozycję. Ale czekał plik dokumentów.
- Nie, dziękuję.
Usiadła przy stoliku w kącie. Sentencja wyroku w sprawie rozwodu rodziców. I to przeklęte 1500 zł na nią i starszą siostrę. "Utrzymuje władzę rodzicielską stron nad wspólnymi dziećmi Beatą i Pauliną a bezpośrednią pieczę nad nimi powierza pozwanej" - z tym, że ona nie utrzymywała żadnych z nim kontaktów. Okazjonalne spotkania? Nagłe! Bez zaproszenia! I zawsze... śmierdzące wódą. Towarzysz major nie miał odwagi na trzeźwego przekroczyć  progu ich dawnego wspólnego mieszkania. Za to go nie cierpiała. Tak, jak za ucieczkę z domu, kiedy oni czekali na niego w ośrodku wczasowym nad Wigrami.
Wracało tamto lato. Tamto oczekiwanie. Tamte nerwy. Niewiele z tego rozumiała. Miała dziesięć lat. Nie po raz pierwszy rodzice się z sobą kłócili. Nie wyobrażała sobie nawet sytuacji, że ten dom rozsypie się na jej dziecięcych oczach. Ona - ukochana córeczka tatusia stanęła po stronie skrzywdzonej matki. Tak wtedy to odczytywała. Nie darowała siostrze, że potajemnie spotykała się z ojcem, wchodziła w komitywę z tą nową kobietą...
Raport ojca spisany na dwa lata przed jej narodzinami. Nie wiedziała czy śmiać się czy płakać: "Raport mój motywuję tym, iż pracując zdążyłem zorientować się w charakterze Służby Bezpieczeństwa i stąd doszedłem do wniosku, ze praca ta by mi bardzo odpowiadała, gdyż jest interesująca i daje największe możliwości w walce z wrogami obecnego ustroju". Nie miała już możliwości zapytać: "Ojcze! wierzyłeś w te brednie, jakie wypisywałeś w wieku 25 lat?". Pomyślała, że jej Wiktor ma niemal tyle samo lat, co ojciec wtedy. Miała czarno na białym napisane, jak magazynier z Komendy Wojewódzkiej MO starał się znaleźć w szeregach resortowych?
- Kawa.
Odłożyła dokumenty. Kelnerka mimochodem zerknęła na nie.
- IPN?
- Co proszę?
- No... te... dokumenty...  Z Zarzyckiego?
- Co to... panią obchodzi?!
Dziewczyna nic odpowiedziała. Odeszła.
Była zła na siebie.
I na tą smarkatą.
Ale po chwili zrobiło się jej... głupio?
- Proszę pani...
- Tak? - dziewczyna już była przy niej. - Podać coś?
- Chciałam... chciałam przeprosić...
- Nic się nie stało.
- Ale...
- Rozumiem. Ale tu często przychodzą osoby z takimi papierami - wskazała wzrokiem. - Nie pani pierwsza.
- Hm... - czuła, że robi się jej gorąco. - To może ja bym... poprosiła o to... domowej roboty ciasto. Sernik?
- Dziś mamy jabłecznik ciotki Lodzi.
- To proszę.
Dziewczyna odeszła.
Otworzyła teczkę. Tak na chybił trafił: "Posiada bardzo dobre rezultaty w pracy operacyjnej, wykazuje inicjatywę i pomysłowość. Jest pracownikiem zaangażowanym, zdyscyplinowanym i sumiennym". Tego najbardziej chciała dowiedzieć się o swoim ojcu. Ale stos papierów rozczarowywał swą zawartością. To nie były akta operacyjne. Trochę skórą jej cierpła na myśl o rezultatach pracy operacyjnej. Co za tym się kryło? Kogo ojciec wsadził? Kogo złamał? Komu dopisał do życiorysu te dwie skalane litery: TW?
Miała przed sobą całą zawodową karierę swego rodzica. Człowieka, którego do końca nie poznała. Ta nagła śmierć w Lublinie odebrała jej jedyną możliwość... Teraz siedziała jak zamurowana. Pod raportem z czerwca 1984 r. wbita była pieczątka: ZASTĘPCA DYREKTORA DEPARTAMENTU IV MSW płk mgr Adam Pietruszka. I podpis... Czuła, jak pulsują jej skronie. Kartkę dalej przeczytała inne nazwisko pod pieczątką: gen. bryg. Z. Płatek.
- Czy coś się stało, proszę pani?
- Co?... Co... Skąd to... przypuszczenie?
- Bo, pani wybaczy, jest pani jakaś taka... blada?
- Gdzie są drzwi?
- Tam.
Spojrzała na podane ciasto.
Czuła jednak, że nie może wstać. Pietruszka, Płatek... Tak, wiedziała o tych zależnościach. Czym innym jest wiedzieć, słyszeć, a co innego mieć przed sobą akta z podpisami tych, którzy...
- Czy mam...
- Nie, nic mi nie jest...
Kłamała. Dławiła ją niemoc.
Przerzuciła kilka kartek. Odnalazła: "...o nieprawidłowe i naganne, sprzeczne z zasadami socjalistycznego współżycia społecznego, zachowanie się poza służbą... będąc w stanie pod wpływem alkoholu dwukrotnie swym zachowaniem spowodował awantury w miejscach publicznych". Wymieniono Warszawę i Kalisz. I znów podpis: DYREKTOR DEPARTAMENTU IV MSW gen. bryg. Zenon Płatek. Zamknęła teczkę. 
"Czy to... to ma sens... zastanów się..." - wróciły słowa matki. Z stojącego na stoliku odbiornika doszły ją nuty jakieś francuskiej piosenki. Ucięła widelczykiem kawałek ciasta. Nie czuła, co jadła. Równie dobrze mogłaby to być kanapka z salcesonem i musztardą. Wzrok utkwił na teczce. 
"J A W N E". Kiedy była zakładana nikt nie przypuszczał, że za pięćdziesiąt lat jakaś kobieta/córka będzie siedziała w restauracji i przeglądała te niezliczone ankiety personalne. Starczył pobieżnie znać dzieje swej rodziny, aby dostrzec wiele nieścisłości dotyczące prababki Anny czy Katarzyny. Pomieszane fakty, zniekształcone nazwy miejscowości, szczególnie te niemieckie. Do czego komuś były potrzebne "dane o braciach i siostrach własnych i przyrodnich". Ubawiło ją nazwisko prababki Rozalii? "Dygasińska?" - uśmiechnęła się sama do siebie. Tak, wymagano "danych o rodzicach żony (męża)". Aż dziw, że data śmierci ojca/dziadka była prawidłowa. Tylko, że przemilczano wojenną przeszłość? Ojciec z Wehrmachtu nie przynosił chluby funkcjonariuszowi?
- Podać coś jeszcze?
- Niech mi pani powie... ta muzyka..
- Ładna? Prawda?
- Kto to śpiewał? Lara Fabian?
- No... nie... wiem... Szef ma żonę Francuzkę i nam podrzuca. Ale jeśli pani chce, sprawdzę.
- Byłabym wdzięczna.
Dziewczyna po chwili wróciła. Położyła płytę.
- Natashy St-Pier? Nie znam - z okładki uśmiechała się do niej rudowłosa, krótko obcięta wokalistka:  "De L'amour Le Mieux"? A ten utwór, który był przed chwilą...
- Ten.
- "Toi qui manque a ma vie". Będę musiała sobie kupić...
- Ale jeśli chce pani Larę Fabian, to mamy jakieś jej płyty.
- Nie, nie. Tego nie znam.  
- Podwójna platyna.
- Ta płyta?
- Tak.
- Kanadyjka?
- Akadianka.
Dziewczyna uśmiechnęła się. Widać było, że imponuje jej, że może komuś zaimponować wiedzą na temat tej właśnie płyty. Odeszła.
Teczka prosiła: wertuj mnie! czytaj mnie! odkrywaj, co mam w sobie! rozbieraj na czynniki pierwsze! Jak bardzo żałowała teraz, że rzuciła palenie. Z chęcią zajarałaby szluga!  "J A W N E" - otwierało nieznane drzwi. Ale i... rozczarowywało. Łudziła się, że będzie coś konkretnego na temat działalności operacyjnej. Ale tu, jak pobieżnie wydedukowała, niczego takiego nie było. "MINISTERSTWO SPRAW WEWNĘTRZNYCH K-da Gł. M. O." strzegło jednak swych sekretów? A może dokumenty poszły w ogień, jak wiele innych akt? Wsunęła plik dokumentów do swej torby.
- Smakowało?
- Bardzo.
Zapłaciła. Żegnała ją jakaś inna piosenka z płyty  "De L'amour Le Mieux"? Kolejna Kanadyjka na jej liście muzycznej? Wyszła z kawiarni. Niewiele zastanawiając się machnęła ręką na widok nadjeżdżającej taksówki.

1 komentarz:

  1. Zderzyć się z takimi faktami?
    Bardzo trudne.
    Wymagające wiele odwagi...
    Bardzo ciekawe opowiadanie.

    Jeremi

    OdpowiedzUsuń