piątek, marca 25, 2016

Pontius Pilatus / Πόντιος Πιλᾶτος / Poncjusz Piłat / По́нтий Пила́т / Hominen non odi set eius vitia...

 Przed nami najważniejsze Święta Kościoła rzymskiego. Raz po raz pozwalam sobie na zuchwałość sięgnięcia po teksty, który pojawiły się na tym blogu? Przypominam niektóre z nich? Tak jest z "Poncjuszem Piłatem...". Pierwotnie ukazał się niemal równe trzy lata temu: 27 marca 2013 r. Proszę mi wierzyć - to nie jest takie proste obudzić w sobie wyobraźnię i pisać o kimś tak wyjątkowym, jak JEZUS. Nie jestem jakimś klerykałem czy kimś w tym rodzaju. Trudno jednak przejść obojętnie wobec męki, cierpienia i śmierci Chrystusa. Tym bardziej, że sam swoim życiem zostawił Nam wiele nauk. Ta najważniejsza, moim zdaniem, zawiera się w mądrości: "Ktokolwiek jest bez winy niech pierwszy ciśnie kamieniem" Kto cisnął? N I K T ! I nam tego życzę: nim weźmiemy się do roli prokuratora, sędziego i kata rozważmy wszystko w naszych sumieniach.
WSZYSTKIM CZYTELNIKOM I GOŚCIOM MEGO BLOGU 
Z OKAZJI WIELKIEJ NOCY SKŁADAM SERDECZNE ŻYCZENIA 
SAMEJ POMYŚLNOŚCI.

                                                                        *      *     *
Toga dziwnie go uwierała. Nie potrafił tego logicznie wytłumaczyć. Poprawiał ją, nawet kazał już raz zdjąć i na nowo na siebie ją wdziać. Cały czas czuł ów dziwny nacisk? Uciska?- nawet nie potrafił tego określić.
A może było tak, jak mawiała Klaudia: „Na bogów, przestań dręczyć innych tylko dlatego, że idzie burza!”. Bał się burz. Grzmotów ciskanych z niedosięgłego nieba. To było najgorsze – z siłami bogów nie potrafił się zmierzyć. Bo niby jak? Miał w nie cisnąć gladius lub swoje przekleństwo? Rozbawiłby tym tylko Jowisza, ośmieszył w oczach Neptuna i jeszcze bardziej rozgniewał Wulkana.
- Panie, już czas - usłyszał za sobą. Nie zauważył, kiedy wszedł jego sekretarz Grek, Arediusz z Pitane. Stał w drzwiach i ściskał w dłoniach jakiś rulon. „Co teraz?”- czuł, że zaciska się wokół niego jakaś niewidzialna pętla. „Jakaś petycja?”. Skinął tylko ręką. „Może kolejny paszkwil na boskiego Tyberiusza?”
- Panie... tam czekają...- w głosie Arediusza pobrzmiewała nuta niepewności i uległości. Widać było, że każdym słowem stąpa, jak kot. Nie, nie skrada się, ale jakby bada stawiając łapę za łapą. - Czas sądu...
- Kogo? I za co mamy sądzić?- przymrużył oczy. Jak bardzo chciał być daleko od tego miejsca, tego ludu, którego ani rozumiał, ani chciał poznać. Rzymu – tego mu brakowało. A on musiał tkwić tu. W Judei! On, który pierwsze kroki stawiał u boku samego Germanika miał sądzić, miał zarządzać... Chciał splunąć. Tak po żołniersku. Z wiekiem powinien ulegać zbytkowi i wygodzie, a on tęsknił za wojskowym obozem, rżeniem koni, szczękiem oręża.
- Dwóch obwinionych...
Zupełnie go nie słuchał. Docierały do niego jakieś drobiazgi... imiona... Bra... Bara... Br... Je...
- ...tego drugiego zowią Joz...
Nie mógł uwolnić się od myśli, że tych dwoje tak naprawdę niewiele dla niego znaczy. To Żydzi chcą jednego uwolnić, a drugiego posłać na Wzgórze Czaszki.
- ...i dlatego osądzonego mamy wydać na ukrzyżowanie.
„Ukrzyżowanie”- to słowo przywróciło go do miejsca, w którym się znajdował. Pamiętał opowieść dziada swego, jak Marek Krassus kazał w ten sposób stracić sześć tysięcy buntowników, którzy poszli za tym „trackim psem”, jak mu opowiadano.
- Jak się on nazywał?
- Jezus, panie - usłyszał za sobą. - Jezus z Nazaretu.
- Nie o niego pytam - czuł, że zaczyna się ciskać. Wszyscy dookoła go drażnili. Jedna Klaudia umiałaby zatrzymać burzę, która w nim wzbierała.
- Nie rozumiem panie. Mówiłem o Barabaszu i Jezusie. Mam tu pismo Kajfasza, który wyraża wolę... Wielkiego Sanhedrynu o...
- Jak się nazywał ten przeklęty Trak, który za mego dziada... Ten, którego Krassus i Pompejusz Magnus...
- Spartakus, panie - pospiesznie uzupełnił sekretarz.- Nazywał się Spartakus.
- Rzeczywiście - wzruszył ramionami. „Jakżeż mogłem zapomnieć. Spartakus”.
Arediusz zbliżył się i wysunął rękę z pismem. Wziął je od niego. Przebiegł wzrokiem, zatrzymując się na dłużej w kilku miejscach.
- Wiesz, co oni do mnie piszą?
- Domyślam się, że chodzi o tego ich... Jezusa.
- Tak, Jezusa. Widziałeś go?
- Widziałem, jak wypędzał kupców ze świątyni, panie.
- Kajfasz tu donosi, że jakoby mieni się prorokiem?
- ... i królem żydowskim?- szybko dorzucił Grek.
- I królem żydowskim - w jego głosie wyraźnie zabrzmiała nuta ironii.- A z jaką armią wkroczył do tego świętego miasta ten król żydowski? Ile ma legionów?!
- Legionów? Nie! - sekretarz zdawało się starał się ukryć zażenowanie.- Ma dwunastu uczniów! Szymona-Piotra, Tadeusza, Judę...
- Dwunastu uczniów? I tych kilku łachmaniarzy boi się Kajfasz? Drży cała Jerozolima?!
- Nikt nie ogłaszał się synem bożym... - wtrącił.
 „Divus Iulius”, „Divus Augustus”- nie rozumiał, dlaczego teraz taki huk wokół jednego nauczyciela z Nazaretu.
- Oni mi tu piszą „...lepiej jest dla nas, gdy jeden człowiek umrze za lud, niż miałby zginąć cały naród”. To czego oni chcą? A dalej "Nie będzie przyjacielem Cezara ten, kto..." - przerwał czytanie. Rulon zaczął sam się skręcać.
- Abyś w święto Pesach panie uwolnił jednego ze złoczyńców. W więzieniu mamy ich dwóch: Barabasza i Jezusa.
- Uwolnić? - jedno słowo, a jaka w nim moc. Potęga! Jednym gestem dawać człowiekowi wolność. Jednym słowem skażą człowieka na śmierć w męczarniach. Bo wiadomo, że jeden z nich skończy na krzyżu! Oto, co znaczy władza. Decydować o czyimś życiu! - Uwolnić... Ależ oni tu żądają? Słuchaj: "Jeżeli go uwolnisz, nie jesteś przyjacielem Cezara". To potwarz, zniewaga!...
Nie dokończył, bo usłyszał miarowy krok: raz... dwa... Sekretarz odwrócił się. Jak skała wyrósł za nim legat Quintus Didius Rufus. Jego ruda czupryna niemalże płonęła pośród ciemnowłosych legionistów, a i wyróżniała również tutaj, w Judei.
- Rufusie!- jego widok zawsze wzbudzał w nim swoistą pewność siebie. Wiedział, że jego żelazna ręka i oddany legion stanowią mur, o który rozbije się każdy kto chciałby podnieść tylko namiastkę buntu. Mieć go u swego boku, to tak jakby być w warownym obozie. Uśmiechnął się.
Rufus cisnął swój hełm w ręce zaskoczonego sekretarza. Niemalże zamiótł swoją peleryną podłogę. Na sandałach widać było warstwę kurzu. Każdy inny prędzej by rzucił się w objęcia swych niewolników, aby oporządzili lub zmienili togę lub pancerz. Quintus Didius nie musiał stosować się do podobnych formalności.
- Dobrze, że jesteś! Potrzebowałem cię tutaj.
Po uścisku stalowych dłoni zaczęli ściskać się serdecznie, jak przystało na dwóch przyjaciół. Tyle ze sobą przeżyli. Razem podbijali Kapadocję i zajmowali Kommagenę. Niemalże jedli z jednej miski, dzielili te same namioty.
- Czy Jerozolima oszalała?! - wybuchnął Rufus.- Święto... a ja tylko słyszałem jedno: Barabasz! Jezus!... Jezus! Barabasz?! Czy innych spraw nie ma?! Wozak, kupiec, jakiś kapłan... Hannāh przysłała swego eunucha Jozuego, że... Nie wszedłem jeszcze do domu, a Fenenna wita mnie w progu cała we łzach? Znowu naruszyłeś tutejsze tabu? A może wstawiłeś figurę Augusta do ich tej świątyni?...
- Nic takiego... - przerwał mu.- Najważniejsze, że już jesteś. Dwunastu uczniów i jeden rebbe...
- Dwunastu i ten...
- Jezus. Cała jego siła. Jego legion... - dodał - Masz, czytaj.
I podał mu pismo od Kajfasza. Rufus przebiegł je wzrokiem. Podniósł swe szare oczy znad zwoju. Sapnął?
- No to masz problem, przyjacielu. Łatwiej było wynieść kilka sztandarów, niż bawić się w rozjemcę? Ale chyba, stary, poczciwy Poncjusz weźmie ten cios na siebie! Powiedz, a jednym legionem rozpędzę ten cały Sanhedryn! Boski Tyberiusz nie ciśnie w nas gromem. Ma co innego do spełnienia na Capri.
I roześmiał się? Nie, ryknął śmiechem. To był prawdziwy wulkan. Był z tego znany, że jego tubalny śmiech słyszano na kilka mil. Teraz też aż zadrżał jego pancerz. Jego śmiech zarażał innych. Tym razem jednak nie dosięgał go ów stan. Słowa Kajfasza i czekające go rozstrzygnięcie nie napawały optymizmem.
- Gdzie się to ma odbyć?
- Tu. Zaraz ich przyprowadzą! - spojrzał na klepsydrę, w której przesypywały się ostatnie ziarna piasku.

Z zewnątrz zaczął dochodzić do nich jakiś szmer. Zdawało się, że to nadciąga stado szerszeni. To, co początkowo obaj brali za buczenie było zbitą masą okrzyków, złorzeczeń, przekleństw. Głos napierał, jakby chciał się wedrzeć w mury pałacu prefekta. Podeszli do okna. Ujrzeli morze głów. Procesja cisnęła się na plac, jakby wylała rzeka. Zewsząd głowa przy głowie! Jedni tylko coś krzyczeli, czego dwóch mężczyzn z wysokości pałacu usłyszeć nie mogli. Drudzy gestykulowali, jakby dobijali jakiegoś targu. Trzeci stali niemalże obojętnie, jakby byli ofiarami pochłoniętymi przez wezbrany tłum.
- B a r a b a s z a !
- Co oni krzyczą?- Rufus pokiwał swą rudą głową, jak pochodnią. Wlepił wzrok w dwóch skrępowanych mężczyzn, których trzymano na postronkach. Jeden był bardzo rosły. Figurą przypominał centuriona Marcusa Macera! Zdawało się nawet, że ma na policzku tąż samą bliznę, jaką wyniósł pacholęciem będąc z teutoburskiego pogromu. Obok stał jakiś wysoki, brodaty, długowłosy mężczyzna. Dziwnie spokojny, a może nawet pochłonięty w modlitwie. Miał wrażenie, jakby nie interesował go gwar, który go osaczał.
- To oni? - upewnił się.
- Tak. Jezus i Barabasz.
Tłum, jak na komendę zaczął falować, wznosić ku górze ręce i z wszystkich gardeł wzbiło się ku niebu potężne i jednostajne:
- B – A – R – A – B – A – S – Z – A !...
- Popraw mnie, przyjacielu, jeśli się mylę, ale czy oni żądają głowy jednego z nich? Vox populi?
Nie odpowiedział. Udał się w kierunku balkonu. To, co widział przez okno teraz dopiero ujawniło się z całą siłą. Moc jakaś nieokiełznana biła od tłumu. Rufus stanął za nim. Tylko, że jednak ani jego gladius, ani siła mięśni w tej chwili na nic by się zdała. Cisnąć w tą ciżbę legion, to tak jak zapalić dom, w którym chce się nocować. W takich chwilach wracała do niego maksyma, którą kiedyś wpajał mu do głowy ociemniały dziadek: „Hominen non odi...”. Ale nie stało skupienia, aby myśl dokończyć. Powiódł wzrokiem po tłumie, a podniósłszy dłoń w geście powitania krzyknął:
- Jaką skargę wnosicie?!
Chwilę jeszcze trwało, nim okrzyki zaczęły gasnąć jeden za drugim. Raptem uczyniło się tak cicho, jakby tłum zasypała burza piaskowa.
- Jaka skarga? Co to jest?! - podniósł głos.
Rufus wpatrywał się w przyjaciela z uwagą. Nabrzmiałe mięśni twarzy jakby powoli puszczały. Rysy  stawały się łagodniejsze.
- Oto złoczyńca! - krzyknął z dołu mężczyzna w kapłańskich szatach. - Wyrok! Wydaj wyrok Poncjuszu Piłacie!
- Nie mnie go sądzić! Sami to zróbcie! Macie swoje prawa!
- Nam nie wolno nikogo zabić! - krzyknął kolejny mąż. - Sami ustanowiliście to prawo. Więc czyńcie w jego majestacie! Nam nie wolno...
Szemranie znowu zaczęło się podnosić. Wnet jednak uciszono je. Wszystkie oczy w dole patrzyły ku Rzymianom stojącym na balkonie.
- Co zrobisz? - usłyszał ściszony głos Rufusa. Miał wrażenie, jakby bał się, że ktoś go z dołu usłyszy.
- Kim jest ten przeklęty Barabasz wiem aż nadto. Ale ten drugi? To jakiś rabbi z Nazaretu...
- Z dwunastoma legionistami?- sarkastycznie parsknął Rufus.
- Rozmówię się z nim. - i zwrócił się w kierunku tłumu: Przyprowadźcie do mnie tego Jezusa!
Wrócili do środka budynku. Chłód, jaki panował w nim dodawał pokrzepienia. Chwilę trwało nim wprowadzono drugiego zatrzymanego.
Mógł mu się lepiej przyjrzeć. Sprawiał wrażenie człowieka, który nie czuje żadnej trwogi. A może nie był do końca świadomy, co go spotka, jeśli uwolni Barabasza, a jego skaże?
- Powiadają, że mienisz się królem żydowskim. Potwierdzasz czy zaprzeczasz tym słowom?
Jezus bez drżenia, spokojnie odpowiedział:
- Tak, ja nim jestem.
- I twierdzisz, że jesteś... Me... Mesjaszem?
- Ja nim jestem – powtórzył.
Zbił go z tropu spokój tego mężczyzny.
- Naród twój i arcykapłani wydali mi ciebie. Rozumiesz mnie? Wiesz, co to znaczy?! - jego pytania stawały się coraz bardziej napastliwe i nerwowe. Stał przed nim człowiek, który nie czuł trwogi przed rzymskim majestatem?
Rufus doskonale widział, że pojedynek tych dwojga dopiero się rozpoczyna.
- Co uczyniłeś, że taką pałają niechęcią ku tobie?!
- Królestwo moje nie jest z tego świata – usłyszał w odpowiedzi. A wtórował jej gwar, który z jakąś niebezpieczną barwą podnosił się z zewnątrz.
- Nie słyszysz, jak wielu złorzeczy imieniu twemu? I żąda krwi twojej?
Ale nie usłyszał odpowiedzi.
- Jesteś więc królem żydowskim? - zapytał raz jeszcze.
- Tak – usłyszał potwierdzenie.- Jestem królem. Na to się narodziłem, aby dać świadectwo prawdzie.
- Cóż to jest prawda?
Ale i to pytanie pozostało bez odpowiedzi. Zostawił Jezusa z Rufusem i wyszedł na balkon. Tłum na jego widok powoli wyciszał się. Kiedy zrobiło się w miarę spokojnie przemówił do nich:
- Nie znajduję w tym człowieku żadnej winy! On jest niewinny!
- W i n n y ! - rozległo się od krańca do krańca placu.
Na te słowa wyprowadzono na balkon Jezusa.
- Oto on! - krzyczał do tłumu. I powtórzył dobitniej: Nie znajduję w nim żadnej winy!
Tłum zdawał się na niego nie patrzeć, ani słyszeć.
- Ukrzyżuj go! Ukrzyżuj!... Ukrzyżuj!...
Odbijało się echem. Chyba w najdalszym zakamarku Jerozolimy słyszano te straszliwe słowa. Jezus stał niewzruszony. Niepodobna.
- Czy wiesz, że mam władzę nad Judeą i mogę cię uwolnić lub skazać na straszliwą śmierć?!
Jezus patrząc na rozhisteryzowany tłum odpowiedział:
- Nie miałbyś żadnej władzy nade mną, gdyby ci jej nie dano z góry. Dlatego większy grzech ma ten, który mnie wydal tobie Poncjuszu Piłacie, prefekcie Judei.
Rufus na widok tej zuchwałości aż zacisnął dłoń na rękojeści gladiusa. Ale spojrzenie przyjaciela wzywało go do posłuszeństwa. Gdyby mógł, to ten człowiek już by nie żył.
- Co ja mam z nim zrobić? - usłyszał głos przyjaciela, jakby nie przez niego wydany.- W tym człowieku nie ma winy!
- Nie wiem czy oni będą chcieli to raz jeszcze słyszeć – skwitował tą myśl Rufus.
Z dołu, jakby w uzupełnieniu zmąconej myśli podniosły się raz jeszcze okrzyki:
- B – A – R – A – B – A – S – Z – A !... U w o l n i j   B – A – R – A – B – A – S – Z – A !...
- Przypomnij sobie pismo od Kajfasza. Co oni tam napisali? „Nie będzie przyjacielem Cezara ten, kto uwolni Jezusa mieniącego się...”
- ...mesjaszem - dokończył. Był zaskoczony, że przyjaciel tak szybko zapamiętał frazę z pisma Sanhedrynu. Było tam jeszcze napisane „Kto się sam czyni królem, sprzeciwia się Cezarowi”. - Każ podać misę z wodą.
Rufus zrozumiał. Wyszedł.
Tłum na dole czekał.
- Cóż właściwie złego uczynił ten tu, zwany Jezusem z Nazaretu?! - usłyszeli od niego.
- Na krzyż z nim! - wyrwało się z setek gardeł
Fala wzrastała i groziła wybuchem. W tej chwili dwie służki wzniosły kamienną misę. Za nimi wyrosło trzech strażników, którzy pochwycili zatrzymanego.
- Nie jestem winny krwi tego sprawiedliwego! - i zamoczył obydwie dłonie w misie. Jeszcze mokre pokazał tłumowi. Dla pewności powtórzył: Nie jestem winny krwi... - ale dalszy ciąg zdania zagłuszył krzyk.
- Uwolnić Barabasza!- wydal rozkaz strażnikom. I wskazując Jezusa dodał: Ubiczować, a potem ukrzyżować.
Wyprowadzili skazańca. Nie słuchał już wrzasku tłumu. Już nikt nie panował nad nim. Jeszcze widział, jak zdejmowano pęta z przegubów Barabasza. Wszedł do prefektury.
Rufus czekał na niego.
- Słyszałeś to, co krzyczeli na końcu? Krew jego na nas... na ich dzieci... Ty tylko byłeś narzędziem. Jak ten gladius. Głową byli oni! Vox populi vox Dei. - Ale ja naprawdę nie widziałem winy w tym człowieku. Uległem tłuszczy! Rufusie czy jestem tchórzem?! Hominem non odi sed eius vitia!...

2 komentarze:

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.