piątek, października 30, 2015

Nokturn

Ten tekst wypożyczyłem z mego drugiego blogu. Dlaczego? Przypomina, że są sprawy, które trzeba kiedyś dopiąć, aby na Sądzie Ostatecznym, Życiowym Rozliczaniu, Rachunku Sumienia (jak zwał, tak zwał - niepotrzebne skreślić) nie cierpieć na zbyteczny ból głowy, że czegoś tam nie zdążyło się... A przy okazji to i owo można przemyśleć?

*      *      *

Turzyński siedział przy barze kolejną godzinę czy kolejną kolejkę? Sam nie pamiętał. Kazał tylko dolewać do tego samego kieliszka. Nie mógł zrozumieć dlaczego jeszcze trzyma się na nogach. Logika nakazywałaby albo przerwać, albo leżeć pod barem. Ani jedno, ani drugie nie imało sie jego. Barman nie myślał przerywać ten samotny maraton. Każdy wlany kieliszek, to w końcu był jego zysk. A ten facet, na oko, wyglądał jeszcze na kilka dobrych kolejek. Dobrze skrojony garnitur, drogi zegarek, starannie ogolona twarz, w klapie marynarki jakaś miniaturka (nie przyglądał się czy to jakiegoś klubu czy może firmy). Nie był typem przegranego gracza. Pił na chłodno. Często takich widział. Nazywał ich „rachmistrzami”. Dawał mu jakiś kwadrans, dwa na powolne wywlekanie z siebie żali do żony, kariery, złamanego dzieciństwa, zmarnowanych szans, odejścia kochanki, nietrafionej inwestycji bankowej... Tyle było wariantów, możliwości i fantazji... Chyba słyszał już wszystko. W każdym bądź razie tak mu się wydawało.


        Barman przetarł blat suchą ścierką. Ile tu opierało się dramatów, euforii, bankrutów, zwycięzców, zwykłych kantów, dam, kurew i... Wszystkich. Raz nawet rozpoznał pewnego księdza z pewnej parafii. Wychodził dzięki wsparciu bliźnich. Własne nogi tego wieczoru nie służyły po bożemu. Ten teraz może pociągnie z godzinę. Padnie! Musi paść! Raz tylko pamiętał jakiegoś Ukraińca, Iwanow nazywał się, twierdził, że jest z kozaków dońskich. Wypił chyba z dwa wiadra wódki, szalał na parkiecie, aż iskry szły spod jego butów, a panienka, która obracał traciła oddech... Widać prawdziwy kozak. Miesiąc później wyłowiono go koło IV Śluzy...
Turzyński podsunął kieliszek raz jeszcze. Butelkę po pierwszym pół litrze barman odstawił już dawno. Druga była pusta do połowy. A zaczęło się od jednego piwa, potem drugiego, kieliszka brandy. Głowa barmana przypominała kalkulator. Ciągle coś taksował, obliczał, zestawiał. Nie uszła jego uwadze najmniejsza kropla trunku. Pijący był w jego oczach oceniany na kilkanaście tysięcy złotych dochodu miesięcznie. Srebrny sygnet na lewej dłoni nie był jakimś wyszukanym gadżetem, ale tez daleko mu było do współczesnej tandety. Jakaś rodzinna pamiątka? Tym bardziej, że w miejscu kamienia był wyryty jakiś rysunek lub inicjały. Herb? Kiedyś dla draki powiesił taki jeden nad barem. Klienci szybko wybili mu z głowy jego szlachectwo, naigrywając się, że ma miotłę w tarczy. Przecież nie mógł każdemu tłumaczyć, że to „Godziemba” i ten świerk... Kogo z kolei obchodziły opowieści barmana. Każdy siadał tu ze swoimi. Do chwili aż zalanie w trupa nie przerwało niekończącej się opowieści lub pójście z dziewczyna na górę...
Turzyński wychylił kieliszek jednym haustem. Gardło już dawno przywykło do przełykania kolejnej dawki promili. Rachuba? Nie lubił cyferek. Od dzieciństwa. Jeszcze do teraz słyszy sarkastyczny głos ojca „synu, licz sam na siebie, to będzie spokojnie spać”. Nigdy od niego nie pożyczył nawet pięciu złotych. Nie pozwalała mu na to duma! Oschłości ojca nie zapomni do końca swoich dni. Zresztą tyle ich dzieliło... Przepaść, którą wykopał rozkład małżeństwa jego rodziców, trwała wiele lat. Może zbyt wiele? Teraz to nie miało najmniejszego znaczenia. Kilka ostatnich lat zmieniło bieg ich wzajemnych relacji.
Nie podsunął tym razem kieliszka. Barman zawisł z butelką, niczym miecz nad głową Damoklesa. To była tylko chwila zawahania ze strony ich obu. Stan zaniechania był niemal niezauważalny. Alkohol wypełnił kieliszek po brzegi. Nie, nie przelał się.
- Starczy!- to było pierwsze słowo, zdanie, które Turzyński wypowiedział tego wieczoru. Znał swoje możliwości. O normach nie było, co mówić. Spojrzał na zegarek. Było już dość późno, by zrozumieć, że normy przekroczył bardziej, niż stachanowcy. - Zna pan Norkowskiego?
W takich chwilach barman nie wiedział, jak zachować się. W końcu miał przed sobą obcego faceta. Takie pytania kilka lat temu elektryzowały szczególnie. Ale i teraz nie było bezpiecznie byle komu na nie odpowiadać. Udał, że nie słyszy. Odwrócił się do pytającego tyłem. Niby nagle przypomniał sobie, że należałoby zerwać kartkę z kalendarza, bo jest dobrze po północy. Uważał to za doskonały wybieg.
- Nie zna pan Norkowskiego?- zdziwił się Turzyński.- W takiej mieścinie chyba wszyscy się znacie? W końcu, to nie chodzi o wczasowicza, zresztą o tej porze na plaży same mewy...
Barman ze stoickim spokojem i wyjątkowo powoli zrywał wczorajszą kartkę. Nie chciał dać się wciągnąć w dialog z nieznajomym. To dzielenie współczucia, potakiwanie każdemu rozbitkowi i traktowanie siebie, jako koła ratunkowego czy beczkę bez dna na żale całego świata. Miał tego dość!
- Nie zna Norkowskiego!- Turzyński nie dawał za wygraną, ale tym razem bardziej zwracał się do kieliszka, niż barmana.- Norkowski, to... szyper... Szyper Norkowski. Chyba Henryk lub Maniuś... Musisz go znać. Z taką fają... zamiast nosa... Jakby mu, to co nie trzeba przypięto w to miejsce... Ha! Ha! Ha!...
Niewybredny żart, to było coś, co słyszał od każdego po kolejnym odstawieniu kieliszka. Tak było praktycznie z każdym. Nawet potulny i zahukany w domu księgowy, stawał się okazem agresji i języka z poziomu zielonej budy z piwem, jakich w okolicy kiedyś było kilka. Nic nowego. Oczywiście znał Norkowskiego. Jak mógł nie znać własnego szwagra. Od lat kością niezgody między nimi był kuter po ojcu. Ani myślał na nim wypuszczać się w morze po śledzia. Chodziło jednak o najzwyklejszą przyzwoitość. Mógł postawić pół litra i nie byłoby sprawy. A ten, jak jaki pirat zajął łajbę, ledwo zamknęły się oczy ojca... Rzadko sam wyprawiał się na morze po rybę. Wolał wozić turystów złaknionych morskich połowów. Ten tu na takiego wyglądał. Dla rozrywki moczył pewnie swoje kije, aby później na firmowym spotkaniu pokazywać, jaką to rybę złowił.
- A ja jestem przestępca!- nagle wyrzucił z siebie Turzyński. Popatrzył na swoje dłonie. Trzęsły się.- Czy ja wyglądam na przestępcę?
Barman wolał poprawić butelki z czerwonym winem, niż bawić się w identyfikatora ludzkich poczynań. Niby kto ma napisane na czole: jestem przestępcą? Każdy, do cholery, miał coś na sumieniu.
- Ukradłem... tatusia!
Takie oświadczenie powinno zrobić na barmanie wrażenie, ale nie zrobiło. Dawno przestał być zbiorem głęboko-rozpaczliwych wynurzeń facetów znad kieliszka. Kiedyś taki jeden, dokładnie w tym samym miejscu, chciał nawet palnąć sobie w łeb, kiedy ćwierć wieku młodsza żona puściła go z torbami i... Szkoda słów. Przetarł tylko blat ścierką.
- Życie, to jest szambo!...
Odkrywca. Kolumb, psiakrew! Taki filozofujący, to dopiero gratka dla psychoanalityka. On miał serdecznie dość. Nadstawił butelkę nad pusty kieliszek. Turzyński nie protestował.
- O!... dobra... więcej... nie...- bronił się, kiedy poziom alkoholu podnosił się niebezpiecznie ku górze.
- Wiesz kim był mój tatuś?- zrobił wymowną pauzę.- Nie, bo niby skąd miałbyś wiedzieć? Ty tylko nalewasz wódę i dopisujesz do rachunku. Co tym razem? Numer kołnierzyka, numer buta?... Nie zaprzeczaj! Z twojej gęby widać, że dopisujesz!
Wyrok już został wydany, to po co miał protestować.
- Czy ty w ogóle słuchasz, co ja tu ględzę? Tatusia ukradłem! Tak, był kanalią!- podniósł głos.- Kawał sukinsyna, jakich mało! I ja go przez lata nienawidziłem, kiedy związał się z tą suką Wandą... Fry... No, tą, siostrzenicą... K..., kogo to była siostrzenica?! Zabij, nie przypomnę. To było ziemiaństwo. Nie takie hreczkosieje, jak Turzyńscy! Ona była dama! A tatusiek? K..., miał fantazję.
Barman wiedział do czego to zmierza. Już zaczęło się rzucanie brzydkimi kobietami, teraz będzie ułańska fala i fantazja. Skończy się na toaście za zdrowie taty. Norma. Nuda. Tylko zamienić się miejscami.
- No, ale chyba o Pietruszce, Chrostowskim i tym tam... Pio... Piotrowskim słyszał?- wyprostował się, jakby siedział na koniu i stanął w strzemionach.- To była banda, co? Ukatrupili biednego księdza. Czy nikt tych durniów esbeków nie nauczył, że martwy wróg jest groźniejszy od żywego? I, co ruszyli Kiszczaka? Co tam proces... Gówno z tego będzie, a nie wyrok! O z takimi tatuś kolegował...
Zaraz będę łzy i rozczulenie. Był tego pewien, bo tak to działa. Turzyński poluzował krawat i odsunął od siebie kieliszek. Wódki miał dość. Na razie. Odwrócił się. Siedząca w kącie blondynka przykuła jego uwagę. Piła kawę małymi łykami. Co chwilę zerkała na zegarek. Najwidoczniej na kogoś czekała.
- Lata nie utrzymywałem z gnojkiem żadnych kontaktów...- parsknął. Barman wyczuł w tonie gorzką nutę jakby żalu. Turzyński sprawiał wrażenie człowieka, który otrząsa się z jakiegoś letargu. Widać było, jak dziwny dreszcz wstrząsa jego ciałem.
- Bo to ja byłem pieszczochem tatusia!- krzyknął nagle. Miał w oczach obłęd, za którym mogła się kryć chęć odwetu, smak zemsty, ale i okrzyk bojowy. Nic takiego nie nastąpiło.- A potem mu wybaczyłem... Chyba każdy zbrodniarz ma prawo do wypaczenia. Jak to jest powiedziane w Piśmie: kto jest bez winy niech pierwszy rzuci kamieniem? No... jakoś tak... Jesteś Stefan bez winy?
Był już Stefanem, panem Romkiem, Ryśkiem z naszej klasy, serdecznym Janeczkiem czy nawet wujaszkiem Igorem. Nigdy nie prostował. Bo i po co, i dla kogo? Ci, którzy tu topili swojej smutki, żale, frustracje, radości z reguły przemijają, jak śnieg... Wypije taki jeden z drugim, wyrzyga swój cały życiorys, odegra swoją martyrologiczną rolę – i tyle go tu widzi. Stali bywalcy nie zachodzą. Wątroba nie pozwala, albo już przenieśli się na pobliski cmentarz komunalny lub parafialny. W końcu nie nosił tabliczki z imieniem, by go każdy zaczepiał. Tak naprawdę miał na imię Krzysztof. Krzysztof Pomianowski.
- Widzisz Stefan...- tu Turzyński przechylił się przez blat, jak ktoś, co ma jakąś ważna i tajną informację do przekazania: ...jest jedna sprawiedliwość na tym zafajdanym świecie: śmierć! Tylko, sza... nikomu ani... mru... mru... Ona jest wszędzie! W tobie, we mnie, tym kieliszku, za oknem, w tej tam kurewce... Tylko czeka, by nas chwycić za gardło! O, tak!
I założył sobie na szyi pętle z drżących palców.
- Mówię ci, Stefan. To tylko chwila... Nalej!...
Nalał.
- Myślisz, że ta blond, to...
Nie myślał.
- ...nie żebym chciał!...- energicznie zaprotestował.- Nie lubię dziwek!
Też nie lubił. Bo niby czemu miał. Za komuny wiele z nich po prostu donosiły na swoich klientów. Kiedyś skusił się, wtedy on miał doła. A tamta... Kazała na siebie mówić: Tamara. Miał rozbrajający uśmiech i oczy, w których utopić się, to małe piwo. Potem doniosła na niego do stosownego urzędu, że wódka, którą rozlewa, to towar niewiadomego pochodzenia. Dostał dwa lata. Odechciało mu się dziwek i rozkoszy. Choć tak naprawdę, to owa Tamara była całkiem do rzeczy... Tych oczu nie potrafił zapomnieć.
- Wiesz Stefan, mój stary... to... On był pięciokrotnie żonaty? Rozrywkowy był facet, przyznaję. Wiesz, że mu trochę zazdroszczę? Ile on ciał przerobił? To...- tu machnął ręką z głęboką rezygnacją.- Wyszumiał się i wrócił na łono rodziny?! To też trzeba mieć fantazję. A mi się wydaje, że ktoś mu groził... grunt palił się pod nogami... cholera go tam wie. Nie zdążyłem zapytać go o szafę Lesiaka! Myślałem, że mam czas. Gówno prawda, Stefan, nie ma czasu. Teraz sobie pogadamy, wypiję jeszcze dwie wódki i wracam zu Hause!... Gerda znowu będzie szwargotać, że pojechałem zu Polen! A gdzie, mam k... jechać? Na Marsa? Do Polski! Do domu! A może ja to wszystko pierdolnę i wrócę, co myślisz Stef? Nigdzie tak chleb nie smakuje, jak w Polsce. Wierz mi.
Wierzył. Był dwa lata w Danii. Dość miał tego gangu Olsena... Wrócił. Nie tylko chleb smakował inaczej. Powietrze zdawało się inne. Nawet smak wódki. Wiedział, że to irracjonalne. Ale tęsknił za Polską!
- Stefan, to jakiś obłęd. Wiesz, jak łatwo zostaje się przestępcą? Wystarczy głupia łopata i znajomy grabarz...
Miał przed sobą hienę cmentarną? Nie pasowało mu to. Zbyt elegancki i drogi klient, by ganiał od mogiły do mogiły, rozkopywał ją szukając złotych i srebrnych precjozów. Nie rozumiał tego bełkotu. A, co go to obchodzi? No, właśnie zaczęło i to nawet bardzo. Kiedyś o takiej sytuacji mówiło się, że nadstawia ucha... Nadstawiał. Blondynka skończyła rozmawiać przez telefon. Była zdenerwowana. Wydawało się, że zaraz wybuchnie, albo ciśnie telefonem o podłogę. Powstrzymała się. Wstała i podeszła do baru. Już na nią czekała kawa. Spojrzała z niedowierzaniem barmana.
- Skąd pan wiedział?
- Stefan, to zawodowiec!- wtrącił się Turzyński.- On popatrzy na człowieka i już wie. Mi tez zaraz doleje. Mylę się Stefan?
Uśmiechnął się tylko półgębkiem.
- Roman Turzyński z Turzyn. Teraz z Müllheim in den Rurh Styrum.
Kobieta zmierzyła go wzrokiem. Nie widziała w jego twarzy niczego godnego uwagi. Facet, jakich wielu. Choć...
- Agata Mróz.
Turzyński uśmiechnął się i klapnął w prawe udo.
- Czy mogę pani postawić...
- Nie, nie...
- Panie ober, dwa metaxy!
Barman nie czekał, aż blondynka ulegnie perswazji. Nalał dwa kieliszki. Postawił przed nią i przed nim. Dwie zabłąkana dusze? Spotkanie, które owocuje namiętnością. Ona zawiedziona treścią odebranego telefonu, on rozbity między tu i tam? Nie widział w tym niczego nadzwyczajnego. Pozostaje tylko otwartą kwestią: czy skończy się na jednym koniaku, spacerze po plaży, łóżkiem, rozejściem po zdawkowych ogólnikach na temat pogody czy kolejnej kłótni na linii prezydent – premier.
Wzięła kieliszek. Zawahała się. Nie była z tych, które łatwo ulegają namowom i zaproszeniom. Tym razem jednak była naprawdę wściekła. Miała dość całego świata. A na pewno Damiana, który zbył ją ostatnim telefonem... Kończyło się coś w jej życiu. Wiedziała to. Kobiety wiedzą to na pewno. Nie umiał stawić czoła tej prawdzie? Nie odszedł od żony, rzucił jej przez słuchawkę, że nie dziś... że nie jutro... że nigdy... Grom? Gdyby to było pół roku temu, to na pewno, ale teraz...
- Wykopałem tatusia.
Oświadczenie Turzyńskiego zaskoczyło ich obu. Ona zrobiła wielkie oczy. On udawał obojętność, ale to nieprawda. Ostatnie dwa słowa wprawiły go wręcz w osłupienie. Jednak hiena?- pomyślał. Odstawił butelkę metaxu. Czuł, że mało nie wysmyknęła mu się z rąk.
- Wykopałem tatusia.
- Jak to pan... wykopałeś... Tatusia? Co to, wykopki? Ziemniak? Archeologiczne znalezisko?
Uśmiechnął się po szelmowsku.
- Normalnie! Kupiłem łopatę, poszedłem na cmentarz i wykopałem tatusia...
- Trumnę?- widać było, że kobietą wstrząsa dreszcz emocji. Nie mogła pojąć, że na coś takiego może się porwać taki mężczyzna. Damian i jego koleżkowie może porwaliby się a coś takiego, ale... Nie miała pojęcia dlaczego zakwalifikowała go do grona ludzi, którzy nie byliby zdolni do podobnych czynów. W końcu pierwszy raz w życiu widzi go i tylko dlatego, że ma markowy garnitur, drogi zegarek, pewni bardzo drogi wóz, to miałby nie przystawać do wyobrażenia o cmentarnym rabusi.
Uśmiech znowu pojawił się na jego wypielęgnowanej twarzy.
- Trumna? Nie – zwiesił na chwilę głos.- Urnę. Tatuś kazał się skremować. Ale widzisz, on po wojnie chciał iść do szkoły morskiej, chciał pływać na „Darze Pomorza” lub „Zawiszy”...
- Chciał?- zaciekawiła się.
- Widzisz Stefan?- w głosie drżała mu nuta ironii.- Nie zna kobieta historii!
Dotknęła ją ta uwaga. Facet zna ja ledwo kilka minut i już wystawia jej cenzurkę.
- Tu też tak było, Stefek, że filtrowano tych, co podpisali volkslistę?
Nie był stąd. Też nie wiedział, ale dla świętej zgody machnął głową, że „tak”.
- Widzisz, Agato. Volksdeutsche i ich dzieci w nowej Polsce mieli przesrane! Dlatego tatusia nie przyjęli do szkoły morskiej. Był politycznie niepewny. Uwalili go na jakimś egzaminie. Nie popłynął po morzach i oceanach, a kiedy wrócił do domu podarł patent żeglarski. Nigdy im tego nie zapomniał. Trochę to głupie, bo później został ubekiem!... To tylko w Polsce jest możliwe. Gerda nic z tego nie rozumie. Może jej westfalski klimat zaszkodził. Te Niemry w ogóle jakieś takie głupie!...
Zaczął bawić się pustym kieliszkiem.
- Kazał się spalić i wysypać w morze. A oni, głupcy, pochowali go w grobie rodziców. Kretyny!
Blondynka zaczęła bawić się koralami. Surowy bursztyn podkreślał jej piwne oczy. Barman zwrócił uwagę na jej zakłopotanie. Trudno oczekiwać, że każdy od razu będzie chłonął i ustosunkowywał się do takich zwierzeń. Miała swoje problemy. Uniki Damiana źle wróżyły na przyszłość. Wiedziała już na pewno, że jest w ciąży. Z nim. A on teraz albo milczy, albo wysyła monosylabowe esemesy lub rozmawia z nią, jakby chodziło o kontakt z natrętnym komiwojażerem sprzedającym wanny lub tapety. A jeszcze teraz...
- Chciał, by wysypać go do morza! Rozumiesz, Stefan?
Barman pokiwał z aprobatą głową. Też mu się marzyła... kremacja. Nie chciał rozkładu, smrodu... Nie chciał być pożywką dla chrząszczy, muchówek i bakterii. Kiedyś coś na ten temat czytał. Z całej lektury zapamiętał tylko nazwę jednego z owadów, który z rozkoszą wgryzłby się w jego proteiny: necrophores. Jeszcze teraz nim wzdrygało.
- No to pojechałem na ten cmentarz... Dałem grabarzowi w łapę i... Wykopał tatusia!...
Odsunął pusty kieliszek. Miał dość.
- I tylko dlatego przyjechał pan z Niemiec?- zapytała blondynka.
- Co, w tej pięknej główce to nie mieści się?!- ubawiło go jej zdziwienie. Dopiero teraz zwrócił uwagę na jej niesamowicie piwne, niemal brązowe oczy. Była piękna. Bez bulwarowej wulgarności. – Tak, pokonałem kilkaset kilometrów... Wykopałem tatusia... I przywiozłem tu.
Kobieta odruchowo rozejrzała się.
- Nie, nie. Nie ma go tu!- na ostatnie słowo położył silny akcent.- Nie ma go tu! Bo już tatusia ciapnąłem w morze.
- Spełnił pan wolę taty?- dopytała się.
- Niezupełnie. Wrzuciłem urnę do morza. Bez otwierania. Wiatr... Wiało... Morze kołysało... Nie chciałem odkurzać siebie później z mego ojca. Ha! Ha! Ha!...
- To piękne, uszanować wolę zmarłego.
- Zapewne, ale moja Gerda tego nie zrozumie. Ona rozumuje praktycznie! Po niemiecku! Liczy, wylicza, tu pomnoży, tam podzieli. Fiksum dyrdum! – zrobił znaczący ruch na czole.- Co ja w niej widziałem? Żenić się nie musiałem. Pochodzenie miałem! Podkusiło mnie czy jak?...
Barman zastanawiał się czy dolewać do pustego kieliszka. Zawisł z ręką uzbrojoną w butelkę. Ale Turzyński pokiwał przecząco głową. Wskazał na kobietę. Ale ta też odmówiła. Zaczęła grzebać w torebce. Po chwili wyciągnęła paczkę papierosów. Turzyński podał jej ognia. Zaciągnęła się mocno. Policzki zapadły się jej. Wypuściła strugę dymu nad siebie.
- Nie powinna pani palić...- dodał.
- To, po co podał mi pan ogień?
- Bo lubię patrzeć, na palące kobiety. Nie chciałbym jednak całować popielniczki!
Rzucił na blat baru pudełko zapałek i banknot euro.
- Reszty nie trzeba.
Podniósł się z krzesła. Ilości wypitego alkoholu dały się dopiero teraz odczuć. Nogi miał lekko miękkie i mniej stabilne, niż wtedy, kiedy tu przyszedł. Ale nie zataczał się. Co to, to nie. Ściągnął z wieszaka swój płaszcz. Raz jeszcze spojrzał w kierunku baru. Dziewczyna energicznie gasiła papierosa w podanej przez barmana popielnicy. Uśmiechnął się do siebie. Wyszedł.
Na zewnątrz siąpił drobny deszcz. Nie był na tyle głupi, by wsiadać do swego audi i wracać. Wcześniej odwiedził okoliczny pensjonat. Zresztą jedyny w tej dziurze. Pięknie by było skończyć dzień w ramionach poznanej... Agaty... Nie miał w sobie dość bezczelności i desperacji, by ją zaprosić... Szedł do pensjonatu, jak za karę. Zaraz świat jego miał zmaleć do 23 metrów kwadratowych. Odwrócił się. Dziewczyna stała w drzwiach knajpki. Otworzyła parasol i ruszyła w przeciwnym kierunku. Długo jeszcze stał i słyszał miarowe uderzenia o chodnik jej obcasów...

6 komentarzy:

  1. Piękny i poruszający tekst.

    OdpowiedzUsuń
  2. Fakt czyta się bardzo dobrze. Autor ma zacięcie pisarskie. Zazdroszczę. Yaga

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Chwilami takie pisanie, to odpoczynek od "głównej tematyki". Taki cichy poryw?

      Usuń
  3. Szkoda, że nie poszedł za Agatą M. Trzeba było ten wątek pociągnąć.

    OdpowiedzUsuń