czwartek, września 03, 2015

Przeczytania... (60) Wanda Rutkiewicz "Na jednej linie" (Wydawnictwo ISKRY)

"Z trudem patrzyłam na to, co zostało z Arnolda. Ciało powyginane w różnych kierunkach, nogi i ręce sterczące pod nieprawdopodobnym kątem. Najgorsza była twarz - wyraźna, rozpoznawalna, choć z tyłu głowy niewiele pozostało. Usta otwarte do krzyku, oczy z zastygłym przerażeniem patrzące w niebo" - ta tragedia wydarzyła się  pod Nanga Parbat (8126 m n.p.m.) we wrześniu 1976 r. Ten poruszający opis odnajdziemy na kartach wspomnień "Na jednej linie" Wandy Rutkiewicz (Wydawnictwo ISKRY). 
Wiele miejsca poświęca temu, co się później stało: "Rąbiemy półkę w lodzie. Zajmuje to sporo czasu, ale najgorsze przed nami - przeciągnięcie Arnolda na półkę. Nie przypuszczałam, że martwe ciało waży tak wiele. Starałam się nie patrzeć, nie zastanawiać się nad tym, co robię. [...] Transport ciała Arnolda na dół okazał się zbyt niebezpieczny, pozostawiliśmy go więc na tej samej wysokości, ale na zboczu śnieżnym, nienarażonym na lawiny. [...] Grób wykopany w piargu był bardzo płytki. Owinęliśmy ciało Arnolda w srebrną folię i złożyliśmy je w półmetrowej jamie. Najtrudniejszą chwilą było przysypanie go kamieniami, a potem śniegiem, Na miejscu spoczynku Arnolda pozostawiliśmy krzyż, czekan i kask".

Dlaczego tak rozpoczynam spotkanie z tą książką? Bo mną ta narracja wielkiej polskiej himalaistki poruszyła? Bo wiem, że za kilka lat zostanie w tych samych Himalajach? Bo zdajemy sobie sprawę, że nikt nad Nią nie odprawi podobnych egzekwii. Leży gdzieś tam... Do dziś. Do przypadkowego odkrycia? Kiedy otwierałem "Na jednej linie" mniej więcej już wiedziałem, jak będzie układało się moje na jej temat pisanie. Kiedy ją odkładam moja pewność gdzieś pierzchnie. Niczym w górskiej mgle?...
No bo jak mi się tu mądrzyć nad tym, co napisała Wanda Rutkiewicz (1943-1992)? Trudno mnie zaliczyć do "ludzi gór". Moje cztery bytności (dwie w Tatrach, dwie inne w Beskidzie Żywieckim) nie dają mi prawa do stawiania ocen. Pewnie, że wielu z nas zadaje sobie takie oto pytania: "po co oni pchają się w te góry?", "dlaczego wspinają się, skoro może to się tragicznie skończyć?". No i sypią się "mądrości". Nie wiem czy ktoś chce tą drogą (tj. lektury) zarazić się bakcylem wspinania. Czy to możliwe, że po przeczytaniu takich wspomnień ktoś zaraz pogna do sklepu kupi raki, czakan, liny i cały niezbędny sprzęt? Wątpię. Taki odruch musi sam się w sobie wyhodować. Kiedy już go w sobie mamy - to książka Wandy Rutkiewicz może nam ukazać pewne mechanizmy, którymi kierowano się jeszcze kilkadziesiąt (chciałem napisać: kilkanaście, a przecież od śmierci Autorki minęło już przeszło XX lat!). Ja w "Na jednej linie" szukałem... człowieka (czyli Wandy Rutkiewicz), a jeszcze ściślej: ludzi, którzy Ją otaczali, dzięki którym zaistniała, którzy dodawali Jej sił lub próbowali najnormalniej zgnoić! Bo i takie przejawy ludzkiej "życzliwości" znajdziecie na kartach tych wspomnień.
Nie, nie rozczarowałem się. Z osób, które wpisały się w Jej życie znajdziemy m. in. Alison Chadwick-Onyszkiewicz, jej męża Janusza Onyszkiewicza (późniejszego męża Joanna Jaraczewskiej, więźnia stanu wojennego,  ministra obrony narodowej), Andrzeja Zawadę czy Jacka Woszczerowicza-juniora. O alpinistycznej przeszłości Onyszkiewiczów wiedziałem. Nie miałem za to zielonego pojęcia, że syn wielkiego aktora Jacka Woszczerowicza (1904-1970) też należał do "tej kompanii". Wiem, to jest tylko jeden tatrzański epizod, ale dla takich drobiazgów warto sięgać po książki. To bezcenne zaskoczenie! Znajdziemy też wzmiankę następującej treści: "Rano matka Jacka, pani Halina Kossobudzka, opatrzyła je [tj. opuchnięte i pokrwawione ręce Wandy - przyp. KN] i zabandażowała". Podejrzewam, że młodsze pokolenie już nie kojarzy "pani Haliny" (zresztą pewnie, o! zgrozo,  jej męża również), a to ona była organiściną w "Chłopach", profesorową  Ingą Glass w "Stawce większej niż życie" czy wdową Włodarską w "Czterdziestolatku" (środowisko aktorskie pamiętało jej polityczne zaangażowanie po stronie "reżimu jaruzelskiego" po 13 XII 1981 r.). 
Powiecie - tam są ważniejszy osoby wspomniane, jak choćby Reinhold Messner. To o nim Wanda pisała: "...fascynował nas z racji swoich dokonań, chociaż te największe były jeszcze przed nim, a także z powodu jego pędu do robienia wciąż czegoś nowego". Wystawiła mu taką ocenę: "Jego wytrenowanie i predyspozycje są tak doskonałe, że dają mu zupełną swobodę w przeżywaniu wspinaczki, niezależnie od trudności i niebezpieczeństw terenu. Nie musi angażować świadomości do ich pokonywania. Niewielu alpinistom to się udaje". Dużo i ciekawie pisze o Karlu Herrligkofferze (1916-1992). Jako historyka zaskoczyła mnie taka uwaga W. Rutkiewicz o alpinizmie/himalaizmie w RFN/BRD: "Sądzę nawet, że po II wojnie światowej RFN raczej stara się unikać demonstracji osiągnięć narodowych. Pewnie dlatego Herrligkoffer ma zawsze kłopoty z pieniędzmi na swoje wyprawy". O - to są te zaskoczenia w tekście, które burzą (w dobrym znaczeniu) moje zamiary poukładanego w głowie (zdaje się) pisania!... Zboczenie zawodowe? A nazywajcie to, jak chcecie.
Czego jest duże na stronach wspomnień Wandy Rutkiewicz? ŚMIERCI! Czy ja mogę napisać, że oswaja nas z nią nieomal od pierwszych stron? Poczynając od Krystyny Lipczyńskiej. Był rok 1964: "Krystyna wyjechała w Tatry sama. Wróciłam tuż przed terminem wyjazdu w alpy i wówczas dowiedziałam się o jej śmierci. Zginęła z zimna i wyczerpania na trudnej drodze Studnicki na Galerii Gankowej wraz ze swym partnerem, Henrykiem Horakiem". Kolejna śmierć spadnie na nią dwa lata później. Na wyprawie była m. in z Maciejem Pogorzelskim - "Bąblem" (1942-1966): "Ten sam, z którym próbowałam stawiać pierwsze kroki zimą w Tatrach". Dalej znajdujemy wstrząsającą relację: "10 sierpnia na Grani Rochefort [Arčte de Rochefort w masywie Mont Blanc - przyp. KN] zginął Maciek Pogorzelski, Bąbel. [...] Nikt nie spostrzegł, kiedy Babel poleciał. Jego ciało znaleziono kilkaset metrów niżej, na lodowcu Mont Mallet. Raki były zupełnie stępione, o króciutkich zębach. Nie wiadomo, czy upadek spowodował ich starcie, czy też wcześniej były tępe i spowodowały upadek". Wspomina śmierć Andrzeja Sikorskiego, który w 1975 r.: "Zginał, schodząc ze zdobytego Broad Peak [ Broad Peak Middle 8011 m. n. p . m. - przyp. KN], dziewiczego ośmiotysięcznika w Karakorum. Schodził sam, jak każdy z pięciu zdobywców szczytu. Do bazy dotarło tylko dwóch...". Ale gdyby mnie zapytano "jaka śmierć mną wstrząsnęła", to odpowiem: tragedia radzieckiej kobiecej ekipy pod dowództwem Elwiry Szatajewy: "5 sierpnia osiągnęły szczyt. 6 sierpnia straszliwa zawierucha odcięła im drogę powrotu. [...] Uwięzione na wysokości prawie 7000 metrów umierały, zamarzając po kolei. 7 sierpnia wieczorem Elwira zgłosiła się przez radiotelefon do bazy po raz ostatni: - Pozostało nam tylko pół godziny życia... Radiotelefon zamilkł. Tym, którzy słuchali w bazie, przez ściśnięte gardła nie mogły wydobyć się słowa pociechy. Nie było dla dziewczyn żadnej nadziei. Wielu alpinistów płakało". Zginęły: Elwira Szatajewa, Tatiana Bardaszowa (w książce podane w  wersji: Bardaczowa - odczyt z pomnika zdradza ewidentne rosyjskie "sz", a nie "cz"), Nina Wasiljewa, Irina Liubimcewa, Ljudmiła Manżarowa, Ilsijar Muchamiedowa, Galina Pieriechodiuk, Walentina Fatajewa (Fatieewa). Najstarsza z nich miała 39 lat, najmłodsza 27. "8 sierpnia na miejsce tragedii dotarł zespół japońskich alpinistów [...]. Siedem ciał wiatr omiatał śniegiem. Ślad ósmej dziewczyny prowadził w stronę północnego obrywu. Jej ciała nie odnaleziono" - podaje dalej W. Rutkiewicz. Po taki opisie odkładam na czas jakiś książkę... Nie da się dalej czytać. W takich chwilach zamienia się ono w refleksję, zadumę i wracają te dziwne pytania...
Tak, w takich książkach szukamy potwierdzenia lub zatrzymania przed pierwszą wyprawą. Choć wiemy, że dla Wandy Rutkiewicz ostatnia wyprawa zakończy się tragicznie, to jednak odnajdujemy to i owo, co tu tylko w zarysie zacytuję, a co powinienem włożyć do "Myśli wygrzebanych". Znalazłem blisko pięćdziesiąt zdań, które stanowią wartość same w sobie. Może to jest ważniejsze, niż rozważania pod kolejnym szczytem, rozpatrywanie niepowodzeń itd. Tak, proponuję niewielką garść z tego, co wyłuskałem z dwustu stron wspomnień "Na jednej linie":
  • Alpinizm, a właściwie taternictwo składało się dla mnie z trzech równorzędnych elementów: współtowarzysze, wspinaczka oraz przyroda, wśród której to wszystko się odbywało.
  • W górach koniec wspinaczki jest bardzo naturalny - jest nim szczyt.
  • Sprzęt mieliśmy wówczas tak skromny, że strata jednego nawet karabinka wydawała się niepowetowana.
  • Śmierć w górach wydawała mi się wówczas bohaterska i wzniośle tragiczna.
  • Ale zimą w Tatrach trudno być wspaniałym.
  • Zimowe Tatry są niekiedy trudniejsze niż Alpy.
  • Cieszyłam się, kiedy udawało nam się wyszukać lepszy wariant przejścia, zostawić innych w tyle.
  • Moje taternickie dojrzewanie przypadło na okres, kiedy odpadnięcie było dyshonorem.
  • ...tylko sytuacje ryzykowne, takie jak pokonywanie dużych trudności wspinaczkowych, pozwalają nabrać doświadczenia.
  • Wysokość siedmiu tysięcy metrów działała na wyobraźnię każdego, sugerując, że im wyżej, tym trudniej.
  • ...cel w górach, nawet najtrudniejszy, można osiągnąć spokojnie, rozważnie, planując i organizując akcję. I tak zagrożenie życia w górach jest duże.
  • Pierwszy siedmiotysięcznik nie dostarczył mi szczególnych wzruszeń. Było nas za dużo.
  • Na pierwszej wyprawie w góry wysokie doznania widokowe, kulturowe i sportowe, dzielone z innymi, zafascynowały mnie.
  • Na wyprawie koleżeństwo, niekiedy chropawe i ostre, niekoniecznie zamieniało się w przyjaźń, jak tego instynktownie pragnęłam.
  • Każda duża, wieloosobowa wyprawa już w zarodku zawiera źródła przykrych doznań. 
  • Zbyt szybkie wejście w okres wyprawowy może do nich zniechęcić...
Jedno dla mnie pozostaje pewne: książka Wandy Rutkiewicz uczy pokory! Powiecie: wobec gór! A ja dorzucę i wobec ludzi. "Na jednej linie", to też rzekłbym istota w ogóle pójścia w góry. Kiedy niby miałem poukładane, jaką mam wizję pisania chciałem podeprzeć to pisanie ukochanym Wołodią Wysockim. Dlaczego tego nie zrobiłem? Bo mnie ubiegła Autorka książki. Na s. 77 jest fonetyczny zapis dla mnie również ważnej pieśni, którą ja podaję w oryginale:

Если друг оказался вдруг
И не друг, и не враг, а - так,
Если сразу не разберешь,
Плох он или хорош, -
Парня в горы тяни - рискни!
Не бросай одного его,
Пусть он в связке в одной с тобой -
Там поймешь, кто такой.


To jeden z tych pierwszych wierszy-pieśni, który zapadł w pamięci. Żadne tłumaczenia i interpretacje! Tylko oryginał! Na tym polega odkrywczość wydawałoby się przewidywalnych książek?
"Na jednej linie" powinna zastąpić różne bzdurne wypociny psychologów i analityków anglo-saskich! Pełno mamy takiej dziwacznej literatury. Masz doła, coś w życiu nie wyszło, stoisz przed kolejnym życiowym szczytem? - łap za książkę Wandy Rutkiewicz. Czy to ma być recepta dla każdego i na każdą okoliczność? Na pewno nie, ale może nas wesprzeć. Mnie napawa dumą świadomość, że Polka jako pierwsza Europejka zdobyła Mont Everest. Choć jako dziecko mogłem uwierzyć, że dokonali tego... Bolek i Lolek. Nauczmy się od niezapomnianej Wandy Rutkiewicz, jak zwyciężać. Tak cudownie to opisał: "Moja radość nie jest butna, nie podnoszę rąk do góry gestem brania świata w posiadanie. Jest skierowana do wewnątrz, pełna pokory i wdzięczności". Ale jest i taka dygresja: "Codzienność pozostawiona na dole z tej perspektywy wydaje mi się bardzo droga". 16 października 1978 r. Mont Everest skapitulował przed Polką, Kresowianką. 37. lat temu, to miało ogromne znaczenie. W końcu tego samego dnia zaistnieje w świecie inny Wielki Polak: arcybiskup krakowski Karol Wojtyła stał się Janem Pawłem II. To już jednak całkiem odmienna historia.

PS: Jeśli mamy niedosyt, to "od ręki" szukamy drugiej książki: Ewy Matuszewskiej "Uciec jak najwyżej nie dokończone życie Wandy Rutkiewicz" też Wydawnictwa Iskry. Odpowie na wiele nurtujących nas pytań i dopełni wiedzę od 21 października 1978 r.do 13 maja 1992 r., kiedy na zawsze pozostała w Himalajach...

Brak komentarzy: