czwartek, kwietnia 09, 2015

Przeczytania... (35) Marie Jalowicz Simon "Żyłam w ukryciu" (Wydawnictwo PRÓSZYŃSKI i S-ka)

...nadtytuł nie pozostawia wątpliwości: "HISTORIA NIEMIECKIEJ ŻYDÓWKI OCALAŁEJ Z HOLOCAUSTU". Wsparcia autorskiego udzielili Irene Stratenwerth i Hermann Simon. Książki tak edytorsko wydane, brawo PRÓSZYŃSKI i S-ka (!), lubi się od pierwszego dotknięcia. Zapewne znajdzie się kilku maruderów, którzy zgrzytną zębami: znowu  t e n  temat? Chyba na mym blogu nie epatuje tematyką Holocaustu. Nigdy nie ukrywałem, że moje głębsze (i szersze) zainteresowanie tematyką zagłady "Narodu Wybranego", to skutek spotkania w swoim życiu człowieka wyjątkowego: Michała Wawrzyńskiego. Jemu też dedykuję tą recenzję? Brzmi dziwnie. Ale bez Michała trudno mi nawet myśleć na ów temat. Proszę odnaleźć GO na Facebooku.
Wspomnienia Marie Jalowicz Simon na swój sposób są wyjątkowe. Jeżeli oczekujemy od pierwszej strony martyrologii, warczących wilczurów, tropiących SS-manów, to pewnie zawiedziemy się. Najpierw musimy poznać Rodzinę Autorki wspomnień. Szybko odnajdujemy ludzi, których nie da się polubić. Szczególnie przypadł mi do serca wujek Arthur.
Znajdziemy tu ciekawe... polonica. Pozwolę sobie w stosownej chwili przytoczyć kilka z nich, w tym jedno z... błędem.  "Jesienią 1938 - wspomina Marie - wszyscy Żydzi z polskimi paszportami zostali deportowani z Niemiec. Spotkało to tez kilku chłopców z mojej klasy, z nowo powstałej żydowskiej szkoły średniej przy Wilsnacker Straße". Opisuje sceny rozstania. Możemy znaleźć się w niemieckiej szkole, której dyrektorem został Herr Schröder: "Na miłość boską, ten Schröder to przecież standartenführer SS!" - zacytowała wypowiedź kolegi Reinharda Posnanskiego."To była bardzo ciężka fizyczna praca. Jeszcze gorsza jednak była jej monotonia, wieczne powtarzanie tych samych ruchów połączonych z poczuciem, że robi się coś złego - przyczynia się do rozwoju niemieckiego przemysłu zbrojeniowego" - wspominała pracę w zakładach Simensa. Poznajemy i przyjaciółki Marie, i pracujących z nią (nimi) Niemcami. Jak drobna, konspiracyjna robota sabotowała ewentualne osiągnięcia "przemysłu zbrojeniowego"... Miały dziewczyny pomysły! Jak wyhamować ta machinę zbrodni samemu nie będąc schwytana za rękę? Na to trzeba wczytać się w "Życie w ukryciu". Nie ukrywam, że zaimponowały mi swa pomysłowością.
Oto kolejne polonica - bidgostiana! Opisując ustawiacza (maszyn) Maxa Schulza napisała: "Był gorliwym katolikiem i mieszkał w pobliżu ogródków działkowych w Lübars [dzielnica Berlina w okręgu administracyjnym Reinickendorf - przyp. KN]. Pochodził natomiast z okolic Bromberga. «Po polsku to miasto nazywa się Bydgoszcz» - tłumaczył. Był tak zwanym Wasserpolakiem, Górnoślązakiem ożywającym języka polskiego jako ojczystego". Końcówka wprawiła mnie, bydgoszczanina po mieczu w trzecim pokoleniu w stan kompletnego osłupienia! Zali Bydgoszcz leży na Górnym Śląsku? A ja awansowałem z Kujawianina na Ślązaka? Przejęzyczenie Autorki, zawód pamięci osoby rocznik 1922? Jej wolno. Ale do terminu "Wasserpolacy" jest przypis! Dlaczego tam osoba redagująca tekst nie zamieściła sprostowania?
Niemal na ostatnich stronach wspomnień znajdziemy ślad po  dwóch Polkach: Krystynie i Halinie, które znalazły się w oblężonym w 1945 r. Berlinie. "...Niemców znały jedynie jako oprawców. Tu natomiast - wspomina Marie Jalowicz - spotkały przyjaznych ludzi, którzy je serdecznie witali, umilali im czas i je sanowali".
O innym ustawiaczu (maszyn) napisała: "...nazywał się Stakowski, ale w rzeczywistości Scrzscowski czy jakoś podobnie, w każdym razie miał skomplikowane polskie nazwisko. Stakowski był nazistą i nosił znaczek partyjny nawet w pracy. Mimo to zachowywał się poprawnie i nie był też niemiły, tylko nie zamienił ani jednego zdania z żadną z podwładnych". W innej sytuacji, kiedy "po polsku" przeczytała bezbłędnie polskie "-cki", a nie jak Niemcy "-ki" otarła nieomal o śmierć... Zresztą o pracujących "u Siemensa" Niemcach raczej wypowiada się pochlebnie.
Tułaczka po Berlinie do coraz to bardziej niekomfortowych mieszkań. Jedno z lokum tak opisała: "Umeblowany pokój, który u nich [rodziny Jacobsohnów przy Schmidtstraße 26 - przyp. KN] wynajęłam, był jednak jedynie smutnym żartem: wąski jak ręcznik i ponury, bo ulica była tak ciasna, że nie dochodziły tu promienie słoneczne. Pomieszczenie to doskonale wyrażało beznadziejność mojego położenia".
Świat zakazów i nakazów, który krępował egzystencję (jednak nie napisałem; życie) społeczności żydowskiej doprowadzony do absurdu! W czasie badań ginekologicznych lekarz-Niemiec (a jakiż inny mógł wtedy być?) wściekł się, bo każda pacjentka "miała pełny pęcherz". Zaczepione przez niego wyjaśniły, że nie ma toalety "tylko dla Żydówek", usłyszały od niego: "Wy idiotki! Sikanie to sikanie, a gówno to gówno! Wszyscy ludzie mają tak samo. Natychmiast idźcie wszystkie do łazienki!". I poszły.
Swoistą idyllę zburzyły śmierć ojca. "Wtedy zrozumiałam - przyznaje po latach - że większość ludzi była egoistami zajętymi wyłącznie sobą. A szczególnie było w tych czasach. Musiałam natychmiast wziąć się w garść i stać się dorosła". Życie to na niej wymusiło!...
Pierwsze deportacje. Najpierw koleżanek "od Siemensa", potem ciotki Grety. "Znajomi mówili mi, że powinnam jechać z nią. My, młodzi, powinniśmy wspierać starszych w obozach koncentracyjnych. Instynkt jednak podpowiadał mi już wtedy, że ten, kto tam trafi, zostanie skazany na śmierć". Wierzę, że naprawę ten instynkt dał o sobie znać w takiej chwili. Już w 1941 r., kiedy deportowano ciotkę Gretę do Litzmannstadt, czyli Łodzi: "Wysłałam jej dwukrotnie dziesięć marek. Na moje ówczesne warunki była to dla mnie prawdziwa fortuna". Sama jednak przyznała się: "Ale ja chcę zrobić wszystko, żeby ocalić siebie, myślałam, jednak nie potrafiłam jej tego powiedzieć wprost".
Oprócz głodu pojawił się   s t r a c h  :"Zimą na przełomie 1941 i 1942 roku czułam ogromne zagrożenie, jakbym cały czas miała na szyi zaciskający się stopniowo stryczek. Nosiłam w sobie okropny strach. A mówiąc dokładniej: strach miał mnie w posiadaniu. Chciałam się uratować, ale nie wiedziałam jak". Kiedy odwiedziła cukiernię Dobrina, ujrzała "zdegradowanych Żydów" podjęła stanowczą decyzję: "...cokolwiek się zdarzy z tymi ludźmi, nie stanie się to ze mną. Nie pójdę razem z nimi". Zastanawiam się czy to jednak nie... swoisty egoizm Marie Jalowicz? Wracała do nie myśl, jaką wpajał jej zmarły ojciec "Nie oddzielaj się od wspólnoty!". Tylko, że Marie miała swój rozum i instynkt, który dyktował inne rozwiązanie (odważne? cyniczne? obrazoburcze?): "Ale, to co zostało zdegradowane, co pogrążyło się w rozkładzie i zmierzało do śmierci, to już nie była moja wspólnota. Nie chciałam już więcej do niej należeć". A ja uważam, że to wielkie wyznanie. Bardzo ważne! Trzeba być odważnym, aby po tylu latach przyznać się, że "odchodzę od stada". Raczej trzeba podziwiać hart ducha tej niemieckiej dziewczyny, niż nie daj Boże ciskać w nią kamieniem...
"Papierowe małżeństwo", to nie wytwór tzw. ostatnich czasów. Mogło być ucieczką z III Rzeszy, przepustką do uzyskania paszportu obcego państwa. Nawet tak egzotycznego, jak... Chiny.  Marie zaczęła "pokazywać się" (i to nawet w synagodze) z kawalerem Lingu Schu Ka! I to w czasie, kiedy był nią zainteresowany Ernst Wolff?  W ortodoksyjnym środowisku zawrzało. Doszło aż do wizyty poirytowanego kantora Hechta! Z jakim skutkiem? Jak potoczyły się urzędowe formalności? Dlaczego Marie nie została jednak żoną Lingu Schu Ka? Nie odbiorę przyjemności przeczytania tego epizodu. Jak również tego, jak doświadczenie życiowe (udawaj głupszą, niż jesteś - wpajam to również moim... uczniom) pozwoliło Marie wymknąć i to w chwili, kiedy zdawało się, że nie ma prawa do ratunku.
Z każdą przeczytaną stroną Marie staje się nam bliższa. Tak, nabieramy do niej szacunku i sympatii. Zaczynamy śledzić jej losy, jak jakąś świetnie skrojoną  opowieść. Wtedy wróćmy do... okładki: uśmiechnięta dziewczyna o pogodnych oczach. Ile takich bezpowrotnie zgasło tamtego 1942 r.? Zgroza! Marie unikła losu wielu swych przyjaciółek. I o tym jest ta książka. I o ludziach, którzy stanęli na drodze Marie Jalowicz. Poczynając od pani Jacobsohn... Bez której hartu ducha ta książka by nigdy nie mogła powstać. Dlaczego? Domyślmy się lub przeczytajmy.
Często zachodzimy w głowę: jak system nazistowski mógł omotać tak cywilizowanymi Niemcami? Napisano na ten temat tomy. Wkrótce znajdzie na tym blogu recenzja potężnej biografii autorstwa  Volkera Ullricha "Hitler. Narodziny zła 1889-1939" (takoż wydane przez Wydawnictwo PRÓSZYŃSKI i S-ka). Ślady znajdziemy też tutaj. Marie ukrywając się u rodziny Kochów w Kaulsdorfie miała świadomość: "Tamtejsi sąsiedzi bowiem byli fanatycznymi nazistami, a ich działania były tak podłe, że drżała przed nimi cała okolica". Bez takich "lojalnych" obywateli bandycki system Hitlera i innych zbrodniarzy nie utrzymałby się długo nad Renem, Sprewą czy Izarą!
"Nie miałam moralnych wątpliwości. Chciałam żyć, a bez usunięcia ciąży byłoby to niemożliwe" - będzie dla niektórych kryzys w ocenie zachowania Marie. Nie byłbym tak odważny, aby oceniać. Tym bardziej, że dalej czytamy: "Ogarnął mnie jednak smutek. Było wyraźnie widać, że to chłopiec, jedyny potomek, jakie miałaby rodzina Wolffów". Smutne. Tragiczne.Co się stało z Ernstem Wolffem?
Jak doszło do podróży do Bułgarii? Gdyby to była powieść, to napisałbym: zwrot akcji. I to niespodziewany. Do tego trzeba dodać Marie, której szczęście jednak nie opuszczało. "Bułgarzy nie są przestępcami" - dlaczego to zdanie powtarzano? To chyba kolejny mało znany epizod. Zresztą, co  my wiemy na temat historii Bułgarii? Że wtedy panował car Borys? Z niemieckiej dynastii Sachsen-Coburg-Gotha (to nazwisko powinna używać JKM Elżbieta II, ale jej dziadzio Jerzy V zmienił je na bardziej strawne: Windsor). Oby. Jest okazja, aby nasz horyzont wiedzy trochę rozszerzył się. ale na to trzeba dotrzeć do "Żyłam w ukryciu". Z drugiej strony ktoś wtrąci: zaraz, zaraz - jesteśmy prawie w połowie książki i gdzie to ukrywanie? A nie było? Sam fakt, że poznawana przez nas bohaterka odpruwała gwiazdę Dawida, to już był akt ukrycia się. Niekoniecznie musiała to być jama w podłodze lub piwnica przy Unter den Linden. Znowu jednak miała zacząć się tułaczka, szukanie bezpiecznego lokum, unikanie wścibskich ludzi i ratunek od pomocnych dusz.
Ta książka lubi zaskakiwać. Po powrocie do Berlina Marie znowu trafia do rodziny Kochów. Gospodyni, Frau Hannchen, zaskoczyła ją: "wyznała też, że stara się wpłynąć na sytuację polityczną, szkodząc ciału astralnemu Hitlera. Wydało mi się to absolutnie żałosne, ale nikt z obecnych nie zdradził się z podobnymi uczuciami". Okultyzm kwitł w tym trudnym czasie na potęgę? Przypomnijmy sobie scenę z serialu "Polskie drogi", w którym ciotka Władka Niwińskiego opowiadała, że rozmawiała z... pułkownikiem Sławkiem (jakaż ostatnio wykazana w znanym teleturnieju niewiedza: na pytanie "Jak na imię miał Sławek?" padła odpowiedź: "Wieniawa!" - zgroza, a nie wiedza!...). Ale Marie przyznaje w następnym zdaniu: "Po kilku minutach chwyciłam ją za rękę przez stół i powiedziałam, niestety zdecydowanie zbyt głośno: «Hannchen, to jest wspaniałe!»". To jedno wyznanie wiele mówi o ludziach tamtego czasu.
Nie wiem, co zrobić z taką wiedzą: tułająca się po Berlinie Marie dostrzegła pewien dom, a na nim szyld: "...z nazwiskiem, które brzmiało mało sympatycznie i bardzo nazistowsko"? Kurcze - mam klina. Jak brzmi nazwisko "nazistowsko"? Czy to nie skutek obcowania w tym faszystowskim horrorze? Bo nie sądzę, aby ten ktoś nazywał się Hitler czy Goebbels.
Jak pani Hansl uratowała życie Marie? Ona sama przyznała się: "Tak już jednak jest, że za największe prezenty nie dziękuje się tak mocno, jak się powinno". Poczucie winy? To jest piękne w tej książce. Marie Jalowicz Simon nie wstydzi przyznać się, że okazała zbyt nikłą wdzięczność? Jej szczerość, otwartość, a nawet... ucieczka w sex zaskakują.
Zmieniane adresy, to też różni ludzie, których warto poznać. Warto przyjrzeć choćby paniom Karoli Schenk lub Elli Steinbock. U tej pierwszej Marie ukrywała się, dla tej drugiej z czasem pracowała. I to o niej możemy przeczytać: Wprawdzie z panią Schenk szybko nawiązała się nić porozumienia, ale nie zmienia to faktu, że została scharakteryzowana w taki sposób: "Nie była fanatyczną nazistką, ale ufała władzy: uważała opór za nieprzyzwoity, a kwestie polityczne za zupełnie nieinteresujące". Dlaczego więc wykrzesała w sobie te drobiny przyzwoitego człowieczeństwa? Ten dylemat wyjaśni książka. Kolejna wartość dodana, dla której warto sięgnąć po "Życie w ukryciu". Panie rozstały się: "Karola bardzo źle znosiła fakt, że robi coś zabronionego, chociaż tak wiele razem przeżyłyśmy i często śmiałyśmy się do łez".
Mieszkać w domu, w którym na czas świąt "wszędzie powiewały swastyki"? Wcielanie się w nowe role: opiekunka dla starszych, opiekunka dla dzieci - każda "skóra" była dobra, jeśli dawała szansę na przeżycie, nawet jeśli byli to "mało znaczący naziści". Dookoła perfidia, podejrzliwość, kontrola, niesłuszne oskarżenia (np. o kradzież jedzenia), ale też zmyślne podkradanie masła, które sama autorka nazwała "prawem do drobnej kradzieży dla osób żyjących w ukryciu".
W swej tułaczce Marie trafiała na różnych Niemców. Wielu, którzy jeszcze teraz generalizują swoje oceny (stawiając znak równości między "Niemcem", a "nazistą") powinno przeczytać jej wspomnienia. Jak ocenić taki toast, który przytacza "My wszystkie, wszystkie cztery tu zebrane, jesteśmy Niemkami i wszystkie kochamy swoją ojczyznę. Ale kraj, który dopuścił się największej zbrodni w historii ludzkości, nie może już być ojczyzną. Wznosimy więc nasze kieliszki za klęskę Wehrmachtu, dzięki której ludzie, a zatem i Niemcy, będą mogli znów normalnie żyć. Pijemy za zwycięstwo aliantów!". Wkrótce do Niemiec dotarła wiadomość o klęsce 6 Armii Paulusa pod Stalingradem: "...szala wojny się przechyliła, alianci wygrają, historia świata znowu odzyska swój rozsądny bieg". Pozna też rodzinę, w której przezornie było bać się... własnego dziecka, które nosiło mundurek Hitlerjugend i stąd cytat z wypowiedzi takiej matki: "Nikt nie wie, co on powie kolegom albo co wyciśnie z niego dowódca". Zgroza!...
Uważny obserwator (!) serialu "Stawka większa niż życie" wie, że w odcinku pt. "Zdrada" Hans Kloss ma wykonać wyrok na Christin Kield. Co ta uwagą ma wspólnego z czytaną książką? Otóż J-23 czekał przed kinem na swą ofiarę. Dalej nie rozumiemy związku? Proszę zwrócić uwagę na afisz filmowy. Jakie nazwisko tam figuruje? Marika Rökk! No to właśnie Marie chciała zobaczyć film z jej udziałem. Sama przyznaje, że starała się identyfikować z ekranowymi bohaterkami, "...w drugiej kolejności analizowałam przekaz polityczny filmu i zawarte w nim treści ideologiczne, a wtedy zazwyczaj zaczynałam gardzić kiczowatym widowiskiem, uznając je za ohydne". Szkoda, że nie wiemy jaki film oglądała, choć z takim uporem zdobyła bilety. Później wspomni o kolejnym seansie, na którym była i podaje tytuł: "W życiu wszystko przemija".
Czy prymulka może być powodem do radości? Tak, jeśli jest namiastką... normalności. A za tym cały czas tęskniła Marie, która zmieniała adresy zamieszkania, ocierając się o denuncjację: "...bardzo tęskniłam za tym, by choć przez jakiś czas mimo wszelkich przeciwności losu prowadzić normalne życie". Dookoła szalał terror, aresztowania, wywożono ludzi w nieznane - Marie unikała losu deportowanych.
"Pochodzisz z koszernego domu [...] mimo to kupujesz mięso konia?" - usłyszała w kolejce od innej żydowskiej dziewczyny, która tez ukrywała się w Berlinie i rozpoznała ją. Chwilami ma się wrażenie, że stolica III Rzeszy pełna była takich "dzieci Izraela"? A życzliwość i solidarność Niemców, to wzór cnót i miłosierdzia bożego? Nie przesadziłem pisząc na Facebooku: "Mój mózg pełen jest wielu pytań. Wielu z nich nawet nie ośmieliłbym sie postawić przed lekturą". Imponuje mi zimna krew, opanowanie czy nawet nonszalancja Marie, która miał odwagę powiedzieć: "Tak. Uznałam, że przy odpowiednim podejściu można je uznać za całkowicie koszerne. W takim czasie jak ten jestem najwyższym rabinem". Miała dziewczyna charakter. Nie wpadała w panikę, kiedy ktoś ją rozpoznawał? Chwilami wydaje się, że sama prosiła się o... denuncjację czy śmierć. Oczywiście są i "szmalcownicy", gnidy, które donosiły. Ale tych znajdziemy na kartach tych niesamowitych wspomnień niewielu?...
Chciałoby się wynotować, a tym samym utrwalić, tych wszystkich ludzi, którzy znaleźli się na drodze życia Marie Jalowicz. Chciałem napisać "okupacji"? Tylko niby jakiej? Była urodzoną w Niemczech Żydówką, pozbawionym praw nie-człowiekiem, ale paradoks polega na tym, że cały czas (poza bułgarskim epizodem) była... u siebie, w miejscu swego urodzenia. Jeśli zdaje się nam, że tylko Warszawa pełna była "zakazanych piosenek", to proszę przeczytać czego świadkiem stał się nasza bohaterka na Adalbertstraße (jak to dobrze, że tłumacz tylko raz zasunął nam "Aleją Lip", później, jak Pan przykazał podawał: Unter den Linden) i skąd wniosek, który dokładam do głębszej dyskusji, która raz po raz odżywa (czy opór społeczny był w III Rzeszy możliwy?): "Zastanawiałam się więc, czego by dokonałby sensownie zorganizowany bunt jeszcze teraz, gdy wojna miała się moim zdaniem ku końcowi. Warto było, warto było maszerować nie do rytmu. Warto tez było przetrwać, cały ten strach i przeciwności losu". I w tym tkwi siła tej książki. Czy Marie oskarża swych niemieckich współbraci? Proszę samemu wyrobić sobie tą opinię. 
Chyba każdego powinna dla odmiany zainteresować ocena Marie tego, co wydarzyło się pamiętnego 20 lipca 1944 r. Nie ma w tym radości, pochwały zamachowców, nie padają żadne nazwiska - bardzo ostrożnie stawiana była chyba każda litera?  To chyba dość charakterystyczne dla niemieckiej (!) oceny zamachu? Warto przytoczyć dwa następujące po sobie zdania: "Nie byli prawdziwymi antyfaszystami, tylko konserwatywnymi żołnierzami. Pomyślałam też, że gdyby to zamierzenie się udało i wojna by się skończyła na pięć minut przed dwunastą, byłby to wątpliwy kompromis". Więcej miejsca poświęciła aresztowaniu Trude Neuke i losowi jej męża. Bliższa ciału koszula?...
Żydowska dziewczyna pisząca list do NSDAP i kończąca go formułą "Heil Hitler!"? Tak, to ta sama Marie Jalowicz. Proza tamtych czasów. Pisała w imieniu Kurta Blasego, u którego matki ukrywała się autorka wspomnień. Cel? Otrzymanie mieszkania w miejsce tego, które zniszczyło alianckie bombardowanie. Podskórnie może ucieszyć czytelnika, że bomby spadały na stolicę "tysiącletniej Rzeszy". Czy to nie taki pozdrowieniu  bombowców pisała: "Bijcie mocno! Wojny można było uniknąć. Kto wybrał Hitlera, teraz powinien poczuć tego konsekwencję". Warto to zdanie cytować, cytować, cytować...
Nie potrafię wykrzesać w sobie współczucia dla niemieckiej matki, która wysyła na front jedynego syna. Nie potrafię utożsamić się z ich lękiem, strachem jakiego pełno w zapchanych piwnicach-schronach, śmiercią niemieckiego cywila.  Jakaś zadra tkwi jednak w mózgu, skażenie powojennymi ocenami. Chyba się z tego nie da uwolnić do końca. Nigdy tez nie pojmę tej wierności "do końca" (rewelacyjnie zresztą zakreślona u I. Kershowa w jego książce "Führer: Walka do ostatniej kropli krwi"). Marie cytuje Frau Blase: "Kurt został powołany [...]. dobrze więc, stracę ostatniego człowieka, którego kocham, ostatnią radość w moim życiu, i moje życie również się skończy. Ale tak musi być dla  Führera". Kurt Blase nie powrócił z frontu...
Równe 70. lat temu Berlin był celem intensywnych nalotów. Marie sama przyznaje, że musiała "udawać poczucie wspólnoty ze społeczeństwem", które czekało aż Führer użyje osławioną die Wunderwaffe?  "...życzliwie im przytakiwałam - to była część mojego kamuflażu". Dookoła rozpętywała się zapłata za czas mordu: "Ludzie mówili, że życie zmieniło się w prawdziwe piekło. Ja tak nie uważałam, ale również nie czułam, żebym była w raju". Nie zapominajmy, że cały czas wisiał nad jej losem "miecz Damoklesa"! Strach przed rozpoznaniem, wylegitymowaniem (nie posiadała dokumentów), a i wieści nadchodzące z frontu wschodniego nie napawały optymizmem!
"W pewnym sensie byłam zirytowana tym, że wojna zmierzał ku końcowi w tak nudny, banalny sposób, a ja nie mogę uczestniczyć bezpośrednio w bitewnej wrzawie" - chyba będę często na własnych lekcjach wracał do tego zdania. Jak do dalszych: "Byłam wolna. wojna się skończyła. Armia Czerwona zwyciężyła. Powinnam była płakać z radości i ulgi, ale nie czułam wzruszenia". Wiem, to koniec opowieści, ale chcę coś pozostawić tym, co sięgną po książkę "Żyłam w ukryciu". Był odwet za  "ból i krew, za lata łez". Nie usprawiedliwiam ani agresji polskich więźniarek, ani zdziczenia krasnoarmiejnej hołoty! Tego się po prostu nie da usprawiedliwić! Choć oprócz opisów  gwałtów znajdziemy i taka opinię: "...niektórzy mężczyźni byli bardzo pomocni: czuli dla dzieci i pełni szacunku dla osób starszych". 
Wspomnienia Marie Jalowicz Simon to ciekawe uzupełnienie do losów Żydów europejskich w czasie zagłady. Nie zdziwię się, jeśli będą odebrane jako bardzo kontrowersyjne. Wiem, że różnie odbierano "Czesałam ciepłe króliki". Marie nigdy nie była w getcie, nigdy nie ukrywała się w takim rozumieniu, jakie znamy z losów polskich Żydów. Nikt nie chował jej w szafie, nie zabraniał podchodzenia do okna. Podziwiać należy jej odwagę, że pozostawała cały czas "na widoku" w swym rodzinnym Berlinie. Strach nigdy jej nie opuszczał. Ale też nie zmusił do ucieczki lub ukrycia. Tą książkę czyta się z zapartym tchem. Wiemy, że Marie przeżyje. Świat dookoła niej trudno nazwać przyjaznym. A, że pozostawia wiele pytań bez odpowiedzi? Może kiedyś znajdziemy na półkach księgarskich książkę pt. "Ukrywałam Żydów w Berlinie / Versteckte Juden in Berlin"?

Brak komentarzy:

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.