sobota, kwietnia 18, 2015
Gdzie jest Sol?... / Where are you Sol?...
Terri Clark śpiewała "Girl Lie Too". Loreena Greenwood nie miała jednak skupienia, aby wsłuchać się w piosenkę. Otarła ręką czoło. Była w powolnym stanie wkurzenia!... Ta cholerna uszczelka dalej nie trzymała! Przykręcana po raz dziesiąty uparcie przepuszczała kroplę za kroplą wody... Najchętniej rzuciłaby kluczem o podłogę. Bezsilność już brała nad nią górę? Zacięła się. Przypominała chyba w tej chwili muła wuja Harrego. Ten też, jak chciał, to znosił na sobie takie ciężary, że ho! ho!... Tylko, że nie znosiła siebie takiej. Wolałaby być Pocahontas? A może Bambi? Teraz jednak stawała się powoli jakimś post-hydraulicznym monstrum? Brudna, w te starej koszuli Sola, jakiś znoszonych dżinsach i umorusana. Właściwie to nie widziała siebie, bo trudno, aby gnała teraz przed lustro, aby obejrzeć tą destrukcję...
- Loree bierz się w garść! - warknęła sama do siebie. - Przecież ta głupia uszczelka nie może być bardziej uparta od ciebie. Do cholery, urodziła trójkę dzieci!
Ten ostatni argument zdecydowanie wzmocnił ją. Roześmiane gęby Amy, Fridy i Nory to było jak tryknięcie upartego capa na farmie wuja Harrego. Te powroty do Colorado, choćby w takich chwilach... Ile by dała, aby móc tam znów się znaleźć, mieć pięć lat i ganiać z kuzynkami po łąkach, prowadzić do wodopoju konie, widzieć opalony tors pana Travisa... Kurcze kochała się w nim beznadziejną miłością smarkuli. A przecież on wtedy był taki stary. Według jej standardów - jakieś trzydzieści lat?
- Sol... do cholery... obiecałeś!...
Wspomnienie męża podnosiło ciśnienie. Zawsze i na wszystko miał czas. Słowo "zaraz" wracało kamieniem przy każdej okazji. Okrutniejsze było tylko to "jutro to zrobię".
- Jutro! Jutro! Wciąż to "jutro" - z tego wszystkiego upuściła klucz. Metaliczny dźwięk i... Trach. - No nie!
Loree spojrzała na podłogę. Klucz rozbił płytkę.
- Zabiję! - tym razem pomyślała o Stanleyu. Tak, swoim bracie. Bo to on kładł te cholerne płytki. Nie chciała tego, ale on najpierw przekabacił Sola, a potem i ją. A teraz - o! Chyba jednak była to kolejnego fuszerka brata-majsterklepki, bo płytka pękła... Oszczędził na kleju? - Szlag by to trafił!
Powoli nad rudą grzywą Loreeny zlatywały się wszystkie furie świata. Ile by dała, aby móc dopaść Stana lub Sola! Ale oni bezpiecznie byli daleko. Dekownicy! Siedzą sobie przy kawce, rechoczą po kolejnym durnym dowcipie Billa Vandenberga! Te jego tłuste dowcipy jak jego niewyparzona gęba, pełna zeszłorocznych pryszczy. Nigdy nie mogła się nadziwić, jak czterdziestolatek może być tak pryszczaty. Myślałby kto, że to Tomek Sawyer? Bzdura!...
- Mamo! Mamo!
- Tego mi jeszcze brakowało? To ty jeszcze nie w szkole?
Amy zbiegła z piętra. Podbiegła do lodówki, otworzyła ja.
- Tylko nie mów, że nic nie ma...
- Nic nie ma!
- Moja panno...
- Panno Greenwood dodaj mamo...
- Panno Greenwood... - wycelowała w nią klucz. - Mam dość twoich...
- Humorów? - pyzata twarz Amy pełna była rdzawych piegów. Teraz uniosły się i rozbiegły... - Wiem, mamo...
- Wiesz, wiesz! Dużo mi z tego przyjdzie! - parsknęła Loreena. - Masz masło, ser, jest kurczak... ojciec chyba nie zjadł wszystkiego?
- Nuda! - i Amy trzasnęła drzwiami lodówki. - Pamiętasz o sobocie?
- Sobocie? Kobieto! Nie widzisz, że robię...
- A właśnie, co robisz?
- Cieknie.
- No to co?
- Jak to "no to co"?! - białe plamki zaczęły ścigać się przed jej oczami. To był zły znak.
- Wczoraj kapało i przed wczoraj, i miesiąc temu... Odpuść sobie mamo! Wujek Stanley to zrobi.
- Jakbym miała liczyć na Stanleya, to bym mieszkała w baraku lub pod mostem!
- No, to co do soboty...
- Jedziemy do babci Kity. Zapominałaś?
Amy wykrzywiła się tak wymownie, że nie ulegało wątp0liwości, iż nie pała chęcią odwiedzenia zrzędliwej babki.
- To ja już zapiszę się na ten... hiszpański!
- I bez tego zapiszesz się, moja droga. A do babci...
- Nie mogę! Nie męcz!
- Jak ty do mnie mówisz?! - Loreena nie wyobrażałaby sobie, żeby tak zwrócić się do swojej matki. A babka Cler? Zabiłaby ją wzrokiem. A dziadek Joe?
- Urodziny u Mini! Nie mogę nie być!
Lorennie ręce opadły. Kolejny argument druzgotał jej poczucie bezpieczeństwa.
Amy chwyciła leżące na stole jabłko:
- To ja lecę!
Loreena Greenwood została sama. Amy, jak zwykle rozmieszała powietrze, zostawiła chaos, zapach swego dezodorantu i... wiele niezałatwionych spraw. Norma? Kiedyś o takiej pannie mówiło się "roztrzepaniec". Do tego na horyzoncie pojawiał się jak nie Jimmy, to Charles, Peter, Mark. Najbardziej przypadł jej, matce Jimmy. Nazywał się jakoś tak dziwnie... po polsku... Kracz... sz... s... kowsy... ki...? Wyginała język, ale z daremnym skutkiem. Tylko, że Jimmy (o sobie mówił: Jakub?) zerwał z Amy. Poszło o jakiś banał, który w oczach nastolatki urósł do ciężaru tragedii...
Loreena dokręciła, co trzeba. Puściła strumień wody. Odczekała chwilę? Nie, od razu było wiadomo, że... kap! kap! kap! Spojrzała na nadal cieknąc złączę...
- Sol! Gdzie jesteś, do cholery?!
Miała już tego dość. Gdyby mogła, to cisnęłaby kluczem w to złącze... Nie mogła. Dopiero kiedy ochłonęła doszło do jej uszu natarczywe buczenie dzwonka u drzwi.
- Tego jeszcze brakował?! Zaraz mnie szlag...
Wyszła do korytarza. Już widziała w szybie drzwi sylwetkę Margaret Swift. "Czego ta jeszcze tu chce?" - pomyślała. Otworzyła drzwi.
- Co jest?! Nie mam...
Ale Margaret nie czekając na zaproszenie wśliznęła się do środka.
- Co chcesz?! Margaret! Hej!
Rozbiegane oczy Margaret były jakieś... dziwne.
- Tylko mi nie mów, że nic nie wiesz...
Loreena trzasnęła drzwiami! Najchętniej chwyciła Margaret za jej blond ondulację i... Tak, w tej chwili myślała tylko o jednym: wypieprzę ją nim do reszty odrze mnie z cierpliwości!... Co jej mogło pomóc szczebiotanie i przewracanie oczami przyjaciółki-sąsiadki?!
- Nie mam czas.... Marg...
Płyta Terri Clark dalej kręciła się w wieży. "If I Were You"? Loreena nie mogła się skupić. A przecież kiedyś nie lubiła country! Gardziła tą słodkością, przeciągnięta nutą, kapeluszami, ganiającym w teledyskach bydłem, gnających po rubieżach super-ciężarówami? Teraz słuchała? Tolerowała Terri, Sarę Evans, ba pokochała Willi Nelsona? Nienormalne! Ona, dla której świat muzyczny, to był Mozart i Johann Strauss-syn? Chyba przegapiła swój ulubiony utwór "A Little Gasoline".
- Margaret!
- Ty naprawdę nic nie wiesz?! - Margaret Swift niewiele się zastanawiając wyłączyła wieżę. Biedna Terri Clark urwała w połowie słowa i muzycznego taktu... Chwyciła za pilota telewizyjnego.
- Co robisz?! - Loreena aż jęknęła. - Odbiło ci?!
Margaret włączyła telewizor. Zaczęła przebierać palcami po pilocie. Obraz migał, jak opętany!
- Odłóż go! - Loreena była bliska wściekłości, chciała rzucić się na tą wariatkę i wyrwać jej pilota. A potem... A potem wyrzucić ją za drzwi. Dość miała tego!...
Ale Margaret widząc, że wzburzona gospodyni szykuje się do frontalnego ataku powstrzymała ją gestem ręki.
- Patrz!
- Co?
Na ekranie pojawił się wieże World Trade Center. Jedna z nich... płonęła? Smuga czarnego dymu unosiła się w niebo. Loreena spojrzała na Margaret. Ta nic nie mówiła. Co miała mówić? Po chwili obie widziały, jak pojawił się samolot i uderzył w drugą wieżę?...
- O cholera!... - Loreena zamarła.
- Jest Sol?
- Nie... nie... ma... dziś... służbę...
Loreena spojrzała na przyjaciółkę-sąsiadkę.
- Bob też.
- Kurwa mać!...
- Sol... do cholery... obiecałeś!...
Wspomnienie męża podnosiło ciśnienie. Zawsze i na wszystko miał czas. Słowo "zaraz" wracało kamieniem przy każdej okazji. Okrutniejsze było tylko to "jutro to zrobię".
- Jutro! Jutro! Wciąż to "jutro" - z tego wszystkiego upuściła klucz. Metaliczny dźwięk i... Trach. - No nie!
Loree spojrzała na podłogę. Klucz rozbił płytkę.
- Zabiję! - tym razem pomyślała o Stanleyu. Tak, swoim bracie. Bo to on kładł te cholerne płytki. Nie chciała tego, ale on najpierw przekabacił Sola, a potem i ją. A teraz - o! Chyba jednak była to kolejnego fuszerka brata-majsterklepki, bo płytka pękła... Oszczędził na kleju? - Szlag by to trafił!
Powoli nad rudą grzywą Loreeny zlatywały się wszystkie furie świata. Ile by dała, aby móc dopaść Stana lub Sola! Ale oni bezpiecznie byli daleko. Dekownicy! Siedzą sobie przy kawce, rechoczą po kolejnym durnym dowcipie Billa Vandenberga! Te jego tłuste dowcipy jak jego niewyparzona gęba, pełna zeszłorocznych pryszczy. Nigdy nie mogła się nadziwić, jak czterdziestolatek może być tak pryszczaty. Myślałby kto, że to Tomek Sawyer? Bzdura!...
- Mamo! Mamo!
- Tego mi jeszcze brakowało? To ty jeszcze nie w szkole?
Amy zbiegła z piętra. Podbiegła do lodówki, otworzyła ja.
- Tylko nie mów, że nic nie ma...
- Nic nie ma!
- Moja panno...
- Panno Greenwood dodaj mamo...
- Panno Greenwood... - wycelowała w nią klucz. - Mam dość twoich...
- Humorów? - pyzata twarz Amy pełna była rdzawych piegów. Teraz uniosły się i rozbiegły... - Wiem, mamo...
- Wiesz, wiesz! Dużo mi z tego przyjdzie! - parsknęła Loreena. - Masz masło, ser, jest kurczak... ojciec chyba nie zjadł wszystkiego?
- Nuda! - i Amy trzasnęła drzwiami lodówki. - Pamiętasz o sobocie?
- Sobocie? Kobieto! Nie widzisz, że robię...
- A właśnie, co robisz?
- Cieknie.
- No to co?
- Jak to "no to co"?! - białe plamki zaczęły ścigać się przed jej oczami. To był zły znak.
- Wczoraj kapało i przed wczoraj, i miesiąc temu... Odpuść sobie mamo! Wujek Stanley to zrobi.
- Jakbym miała liczyć na Stanleya, to bym mieszkała w baraku lub pod mostem!
- No, to co do soboty...
- Jedziemy do babci Kity. Zapominałaś?
Amy wykrzywiła się tak wymownie, że nie ulegało wątp0liwości, iż nie pała chęcią odwiedzenia zrzędliwej babki.
- To ja już zapiszę się na ten... hiszpański!
- I bez tego zapiszesz się, moja droga. A do babci...
- Nie mogę! Nie męcz!
- Jak ty do mnie mówisz?! - Loreena nie wyobrażałaby sobie, żeby tak zwrócić się do swojej matki. A babka Cler? Zabiłaby ją wzrokiem. A dziadek Joe?
- Urodziny u Mini! Nie mogę nie być!
Lorennie ręce opadły. Kolejny argument druzgotał jej poczucie bezpieczeństwa.
Amy chwyciła leżące na stole jabłko:
- To ja lecę!
Loreena Greenwood została sama. Amy, jak zwykle rozmieszała powietrze, zostawiła chaos, zapach swego dezodorantu i... wiele niezałatwionych spraw. Norma? Kiedyś o takiej pannie mówiło się "roztrzepaniec". Do tego na horyzoncie pojawiał się jak nie Jimmy, to Charles, Peter, Mark. Najbardziej przypadł jej, matce Jimmy. Nazywał się jakoś tak dziwnie... po polsku... Kracz... sz... s... kowsy... ki...? Wyginała język, ale z daremnym skutkiem. Tylko, że Jimmy (o sobie mówił: Jakub?) zerwał z Amy. Poszło o jakiś banał, który w oczach nastolatki urósł do ciężaru tragedii...
Loreena dokręciła, co trzeba. Puściła strumień wody. Odczekała chwilę? Nie, od razu było wiadomo, że... kap! kap! kap! Spojrzała na nadal cieknąc złączę...
- Sol! Gdzie jesteś, do cholery?!
Miała już tego dość. Gdyby mogła, to cisnęłaby kluczem w to złącze... Nie mogła. Dopiero kiedy ochłonęła doszło do jej uszu natarczywe buczenie dzwonka u drzwi.
- Tego jeszcze brakował?! Zaraz mnie szlag...
Wyszła do korytarza. Już widziała w szybie drzwi sylwetkę Margaret Swift. "Czego ta jeszcze tu chce?" - pomyślała. Otworzyła drzwi.
- Co jest?! Nie mam...
Ale Margaret nie czekając na zaproszenie wśliznęła się do środka.
- Co chcesz?! Margaret! Hej!
Rozbiegane oczy Margaret były jakieś... dziwne.
- Tylko mi nie mów, że nic nie wiesz...
Loreena trzasnęła drzwiami! Najchętniej chwyciła Margaret za jej blond ondulację i... Tak, w tej chwili myślała tylko o jednym: wypieprzę ją nim do reszty odrze mnie z cierpliwości!... Co jej mogło pomóc szczebiotanie i przewracanie oczami przyjaciółki-sąsiadki?!
- Nie mam czas.... Marg...
Płyta Terri Clark dalej kręciła się w wieży. "If I Were You"? Loreena nie mogła się skupić. A przecież kiedyś nie lubiła country! Gardziła tą słodkością, przeciągnięta nutą, kapeluszami, ganiającym w teledyskach bydłem, gnających po rubieżach super-ciężarówami? Teraz słuchała? Tolerowała Terri, Sarę Evans, ba pokochała Willi Nelsona? Nienormalne! Ona, dla której świat muzyczny, to był Mozart i Johann Strauss-syn? Chyba przegapiła swój ulubiony utwór "A Little Gasoline".
- Margaret!
- Ty naprawdę nic nie wiesz?! - Margaret Swift niewiele się zastanawiając wyłączyła wieżę. Biedna Terri Clark urwała w połowie słowa i muzycznego taktu... Chwyciła za pilota telewizyjnego.
- Co robisz?! - Loreena aż jęknęła. - Odbiło ci?!
Margaret włączyła telewizor. Zaczęła przebierać palcami po pilocie. Obraz migał, jak opętany!
- Odłóż go! - Loreena była bliska wściekłości, chciała rzucić się na tą wariatkę i wyrwać jej pilota. A potem... A potem wyrzucić ją za drzwi. Dość miała tego!...
Ale Margaret widząc, że wzburzona gospodyni szykuje się do frontalnego ataku powstrzymała ją gestem ręki.
- Patrz!
- Co?
Na ekranie pojawił się wieże World Trade Center. Jedna z nich... płonęła? Smuga czarnego dymu unosiła się w niebo. Loreena spojrzała na Margaret. Ta nic nie mówiła. Co miała mówić? Po chwili obie widziały, jak pojawił się samolot i uderzył w drugą wieżę?...
- O cholera!... - Loreena zamarła.
- Jest Sol?
- Nie... nie... ma... dziś... służbę...
Loreena spojrzała na przyjaciółkę-sąsiadkę.
- Bob też.
- Kurwa mać!...
Zaskakujący tekst. A jednak z wątkiem historycznym? Zaskoczenie kompletne. widziałam, że wcześniej były tu różne opowiadania. chyba warto do tego wrócić? Taki "przerywnik" wart jest uwagi. I wyobraźni Autora. Szczerze dziękuję. Yaga
OdpowiedzUsuńTen tekst ma swój historyczny korzeń... Otóż ktoś w ruinach World Trade Center napisał "Gdzie jest Sol?".
OdpowiedzUsuńA dowiemy się kim jest / był Sol? Agnieszka R.
OdpowiedzUsuńA mam pisać ciąg dalszy?...
OdpowiedzUsuńTerri Clark? Włączam i słucham. Nie przepadam za tą muzą, jak powiada Adam Sztaba, ale da się tego słuchać. I krów nie widzę? Ha ha ha!
OdpowiedzUsuńI mimo wszystko ciekawie śpiewa. Słucha się dobrze. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuń