czwartek, lutego 27, 2014

Mydlana bańka / Bulle de savon

Skoro dziś rocznica koronacji Henryka z Nawarry, to przypomnę swoje opowiadanie, jak niebezpiecznie było być na weselu królewskiego szwagra. Był rok 1572 r. Czy juz wtedy Henryk myślał, że "Paryż wart jest mszy / Paris vaut bien une messe"?

*       *      *

Françoisa zatrzasnął nogą drzwi. W jednej ręce trzymał butelkę wina, w drugiej spory udziec?  Sabina już na niego czekała. 
- Długo każe sobie mój pan na siebie czekać?
- Wybacz, ale...
- Jeszcze jesz? 
- Udało mi się... tego kapłona...
- To chyba dzik! - aż pisnęła zabawnie wydymając wargi.
- Dzik? - z niedowierzaniem spojrzał na kawał mięsa, które przyniósł ze sobą. - Wiesz, że ty możesz mieć nawet rację? To nie kapłon!
I rzucił mięso za siebie.

 
- A teraz będziesz mi tu chlewić markizie?! - z udawanym oburzeniem syknęła Sabina.
- Bogini moja! Mieć cię w chlewie, jakaż to rozkosz! Alboż to nie rozsiewamy nasze bogactwa po wsiach i stodołach?!
- Niedobry! Zły markiz!
- Twoje szlachectwo jest pewnie młodsze, niż poranna trawa? Kto ci je kupił? Książę de la...
Położyła mu palce na ustach.
- Mam-że milczeć?!
- Bądź choć odrobinkę, mój panie, przyzwoitym!
- Ależ moja droga jesteśmy na weselu! Kochajmy się!
- Ale to nie twoje wesele... Ani moje.
Françoisa przystawił butelkę do ust. Pił łapczywie. Sabina patrzyła na niego z pewną niecierpliwością. Najchętniej wyrwałaby mu butelkę i wyrzuciła przez okno. Wolała jednak poczekać. Wiedziała, że dla Françoisa granica jest krucha...
- Niech żyje Henri! I cała nasz hugenocka sprawa!
- Nie zapominaj, że jesteś na dworze Walezjusza.
- Widziałaś ta jędzę medycejską? Parszywa Włoszka! Na pohybel Medici!
- Ja też jestem Włoszką!
- E! żartujesz! Ty? Chyba zapomniałaś, jak cię matka sprzedała.
- Umarła biedaczka!
- Chyba w burdelu pod jakimś zziajanym Włochem! - ryknął tubalnym śmiechem. Sabina też się uśmiechnęła. - Ech Sabino! Życie jest piękne!
- To może już czas?
- Na?
- Na nas!
- Ech... Sabino ust twoich mi trzeba... i całej reszty...
- ...która twoją jest? - dokończyła kokieteryjnie. Jej ciemne oczy sama zapraszały: chodź... weź mnie...
- Żadna rozkosz nie jest sama w sobie czymś złym; atoli pewne rzeczy zdolne do jej wywoływania przynoszą z sobą częstokroć więcej kłopotu niż przyjemności. 
- Piękne, markizie.
- To nie ja! To Epikur!
- Kto?
- Nie myśl o tym...
Françoisa rozpiął kaftan. Sabina usiadła na łożu. Z niedowierzaniem dostrzegła w jego oczach zmianę nastroju. Podbiegł do okna:
- Co tam się dzieje?! 
- Gdzie? - zdziwiła się. - Mój pan...
- Tam coś... Słyszysz?!
- Nie, nic, a nic. Tylko serca bicie.
Niemal zawisł w oknie. Ujrzał biegnących dziedzińcem halabardników. Pochodnie odbijały się od stalowych hełmów. Na czele uzbrojonych mężów gnał jakiś mężczyzna z rapierem w dłoni. Podnosił się dziwny gwar?
- Może to straż nocna? - usłyszał za sobą głos Sabiny. Czuł, jak wtula się w niego.
- Co?... Jedenaście... dwanaście... pięt... Do diabła! Spójrz!
Z bocznych drzwi na krużganek wysypały się dwie kolejne kolumny uzbrojonych żołnierzy.
- Zostaw to...
Poczuł jej pocałunek na karku.
- Tu coś... Słyszysz?!
- Ehe! Ktoś przestawia kredens! Może kuzyn Jean Paul znowu przeżywa czasy...
- Nie to coś innego.
Wsłuchiwał się w przytłumione dźwięki, które zaczynały dochodzić z korytarza. Dałby głowę, że to na piętrze wyżej... i gdzieś obok... Spojrzał na podłogę. Nie zwracając uwagi na rozchylone do pocałunku usta Sabiny ukląkł na kamiennej posadzce i przyłożył do niej ucho.
- Françoisa! Jesteś niegrzecznym chłopcem!
- Cicho! - odganiał się od niej, jak od nachalnej muchy.
- Françoisa! - jej głos zadrżał. - Jesteś okrutny albo głupi...
- Mogę byc głupi - szybko zaczął zapinać kaftan.- Ale wolę być żywy. Zerknij jeszcze przez okno.
Sabina poprawiła bieliznę i wyjrzała za okno.
- O! Marcel i jego gwardziści!
- O czym ty mówisz?!
Doskoczył do okna. Rozbieganym wzrokiem omiótł dziedziniec.
- Marcel! - zaczęła kiwać prawa dłonią.
- Ty idiotko!
Françoisa dostrzegł, jak rosły mąż zsiada ze swego potężnego wierzchowca. Otaczało go kilkunastu uzbrojonych w rapiery, piki, halabardy i arkebuzy żołnierzy w barwach królewskich. Zaczęli wbiegać do zamku.Ich buty miarowo zaczęły bić w kamienne schody. Raptem otworzyło się okno na drugim piętrze. Przy migotliwym świetle bez problemu dostrzegł krótką walkę. To... Jean Paul... zmagał się z trzema osiłkami.

- Na rany Chrystusa! - krzyknął w chwili, kiedy przyjaciel został przyparty do parapetu otwartego okna, zachwiał się i... Runął w dół. Jego ciało po chwili zaczęło poniewierać trzech strażników.
- Mój...- rozejrzał się po komnacie. - Gdzie mój rapier?!
- Sam zostawiłeś go...
- To zdrada!
Miał u boku tylko sztylet. Niewielka pociecha mając w perspektywie spotkanie z drabami, którzy rozbiegali się po zamku, a przed chwilą zabili jego przyjaciela.
Teraz już nie było wątpliwości. To, co początkowo można było wziąć za odgłos przestawianego kredensu był dźwiękiem walki, szamotaniny!
- Co... Co chcesz zrobić?!
- Jest tu inne wyjście?
- Tak... tam za kotarą...
- Nie dać się zabić!
Doskoczył do kotary, kiedy skrzypnęły drzwi. Skrył się za ciężką materią. Nacisnął na klamkę, ale ukryte drzwi były zamknięte?! Zamarł w bezruchu. Jego uszom doszło:
- Gdzie on jest?!
- Kto, panie kapitanie?
- Nie udawaj... dziwko, że nie wiesz...
- Au!...
- Bo ci te łapy powykręcam!...
- Boli... Nikogo tu nie było...
- Wiem, że tu był! Mów!
- Nic.. nie... to boli...
- Mam cię oddać moim gwardzistom?
To był bez wątpienia głos Rémi Cottarda! "Wściekły pies Cottard"- tak mówił sam o sobie. Często w pojedynkach, to właśnie słyszał padający u jego stóp przeciwnik. 
Raz jeszcze nacisnął klamkę. Dałby głowę, że sprężyna w zamku zgrzytnęła. Dopiero teraz dostrzegł mosiężną zasuwę. Ulga! Ta jednak widać dawno nie była używana, bo nie chciała nawet drgnąć. Czuł, jak mięśni naprężają jego ciało. Na czole wystąpiły drobinki potu...
- Co tu się w ogóle dzieje?! - krzyczała Sabina.- Jak pan śmie nachodzić mnie ze swymi...
- No?!
- Zbirami!
Usłyszał rechot.
- Poskarżę się królowi! 
- Jesteśmy tu z rozkazu króla! I milcz wściekła dziwko, bo skończysz...
Usłyszał dziwny trzask.
Nie wytrzymał. Wybiegł zza kotary. Ujrzał leżącą Sabinę. Rémi Cottard wycierał w poduszkę swój sztylet.
- Ty...
I rzucił się w jego kierunku. Pochwyciły go jakieś ręce. Pchnięto go na podłogę. Upadł opodal krwawiącej Sabiny. Słyszał jej słabnący oddech, jakby pojękiwanie...
- Znalazła się hugenocka zguba!
Poczuł czyjś but na swoich plecach. Rémi Cottard pochylił się nad nim. 
- Wypatroszę cię, jak wieprza, a twoje ścierwo rzucę krukom na pożarcie.
- Zabij! - syknął przez zęby.
- Z rozkoszą! Brać go!
Trzy pary rąk uniosły go.
Byłby przysiągł, że oczy Sabiny poruszyły się nieznacznie, jakby dawały mu znak... Znak? Czego? Nadziei? A może to było pożegnanie?...
Wypchnięto go z komnaty. Na korytarzu panował chaos i rzeź. Rozjuszeni napastnicy dokonywali dzieła mordu! Widział bezbronnych, którzy przeciwko zdradzieckiej śmierci mieli nagie dłonie i błagające o litość oczy. Ale tej w sercach napastników nie znajdowali. 
- Czego chcecie?! - Françoisa zdobył się na odwagę. Próbował się uwolnić spod ciężaru stalowych rąk. - Co tu się dzieje? Jakim prawem! To rozbój...
Krzyk mordowanej kobiety zagłuszył rubaszny śmiech oprawców.
- Ojciec Święty nas rozgrzeszy! Zapewniam cię!
Został pchnięty na schody. Potknął się o coś. Zerknął w tym kierunku. Kątem oka dostrzegł zastygłe dwa ciała... Te rysy... te włosy... Nie, to nie mogła być Geneviève i jej ukochana siostra... Nie miał czasu na rozmyślania. Oparł się o balustradę. 
Ciała! Wszędzie ciała pomordowanych. Na ścianie obok ciągnąca się w dół smuga krwi! Odbiła się czyjaś dłoń. Z komnaty obok wybiegł zmagający się z dwoma oprawcami jakiś starszy mężczyzna. Ich oczy na chwilę spotkały się. Poznał go. To Raymond de Valery. Już był ranny. Krew zalewała mu oczy, miał rozdartą koszulę.
- Ratuj się chłopcze! - usłyszał. Przyparty do ściany otrzymał potężne pchnięcie w pierś. Zastygł, jakby był kolejna figurą w niszy i po chwili runął w dół kręcących się schodów.
Françoisa szarpnął się. Poczuł silne uderzenie w kark. Nogi ugięły się pod jego ciężarem. Zamroczyło go. Dostrzegł jeszcze, jak starsza kobieta biegła i wznosząc ku górze ręce wołała:
- Sophie! Charlotte!
Przymknął oczy.
- Sophie! Charlotte! - powtórzyło się jeszcze kilkakrotnie, ale jakby z oddali. Nagle ucichło. Cały świat zdawał się cichą maskaradą. Dookoła świat wirował w morderczym wirze, a on słaniał się niczym opój, który szuka z pustym kielichem jeszcze jednej dolewki wina? Ktoś się o niego oparł? Nie wpadł całą siłą. Dałby głowę, że te ręce próbowały się uchwycić poły jego kaftana... Czy to była kobieta czy chłopiec, a może jakiś mężczyzna? Jego mętne oczy zdawały się powtarzać: nic nie rozumiem... nic nie rozumiem...
 
Bo świata, który toczył się wokół nie można było zrozumieć. Przecież jeszcze wczoraj z tymi samymi ludźmi swawolił, pił, wznosił puchary za pomyślność młodej pary i domu panującego? Teraz był w jakimś kotle, którzy ważył demon zła? Widział diabła! Miał na sobie paliusz i potrójną koronę... Próbował ją dotknąć, chwycić, zedrzeć?!
- Czy ja nie żyję?
- Nie wiem dlaczego, ale cały czas żyjesz hugenocka kukło!
Cios pięścią w bok ocknęła go.
Widział wlepione w siebie dwie pary oczu.
- On!
- Wiadomo, że on.
- Był z tą suką...
- Prawie go z niej ściągałem
- Łżesz! - krzyknął, ale nie mógł się ruszyć. Czuł jakiś miażdżący nacisk, który go niewolił.
- Łżę?! Masz rację, burboński pachołku! Wieśniak z Nawarry!
Poczuł ślinę na twarzy. Nawet nie miał sił, aby choć szarpnąć się. Taka zniewaga dosięgała go z ust tego...
- Łżę! - przyznał. - Chciałem byś szedł do piekła, jak mężczyzna, a nie jak królik, co pod miedzą drży o swój tyłek!
- Trzeba go było... tam zaszlachtować! Koło tej dziwki!
- Po co? Tu zdechnie! A potem do Sekwany!
Było mu już wszystko jedno. Zmaltretowane jego ciało potrzebowało odpoczynku, wolności, albo... albo śmierci.

Spojrzał w niebo. Wstawał świt. Kolejny sierpniowy dzień. Dla niego to nie miało już żadnego znaczenia. Rémi Cottard przystawił zimne ostrze swego sztyletu do  jego gardła. To był ten sam sztylet... Do jego uszu doszedł tętent koni. Ktoś krzyknął:
- Coligny zabity! Vive le roi!
- Vive le roi!...

K o n i e c  

4 komentarze:

  1. Dziękuję za przypomnienie. Kiedyś dużo czytałam tego typu książek:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Wyrosłem na powieściach A. Dumasa, W. Scotta czy R. L. Stevensona. Zapraszam do lektury "Caduty/Burzy".

    OdpowiedzUsuń
  3. Dzięki. Pozdrawiam z Bydgoszczy. Twój blog równie ciekawy i po prostu piękny.

    OdpowiedzUsuń