sobota, sierpnia 24, 2013

Wir - West Wild - odc. 13

Toby Simon wysiadł z wagonu. Już go obskoczyło kilku podlotków-oberwańców.
- Pan da dziesięć centów!
- Mi! Mi!
- Ja mam chorą matkę!...
- Mówię ci, że to on!...
- Głupi jesteś! On... zastrzelili go...
- A może ćwiartkę kochanego dolara! Na chromego brata?!
- Judasze, dajcie panu spokój!
To już nie był głos podlotków. Spojrzał spod ronda swego kapelusza.
- Dziękuję pani. Jeszcze chwila, a uległbym tej dziecinnej perswazji.
- U nas... to niestety normalne. Mamy suszę. No i w ogóle... Pan nie stąd?
Zawahał się.
- Tak, proszę pani. Jestem... stąd.
- Jakoś...
- Nie może mnie pani pamiętać. Dawno stąd wyjechałem. Ale teraz pani wybaczy.
Kobieta została bez zaspokojenia swojej ciekawości kim jest ten mężczyzna. Szedł w kierunku hotelu. Miał niewielki kuferek. Po chwili zniknął za drzwiami "U Morrisa".

Grupka podlotków-oberwańców zatrzymała się za rogiem. Ich uwagę tez skupił  przyjezdny mężczyzna. Postronny przechodzień mógł usłyszeć taką wymianę zdań:
- ...mówię ci, że to nie on!
- Tak, a o ile zakład!
- Fred ma rację... Zastrzelili go w Dodge City... Czytałem wam...
- A ja wam mówię...
- Odwal się ze swoim "mówię"!...
- To ty się odwal! Małpiszonie!
- Sam jesteś małpa!...
I zaczęli się szarpać. Po chwili już była zgoda, bo ujrzeli obiekt zainteresowania. Przez jezdnię szedł dziarskim korkiem starszy jegomość...
Toby Simon wynajął pokój z widokiem na leniwą ulicę, po której z wrzaskiem ganiały podlotki-oberwańce. Ale nie była to bezsensowna gonitwa. Raptem obskoczyły jakiegoś starszego jegomościa. Po chwili wokół rozpętało się małe piekiełko? Mężczyzna zaczął coś krzyczeć, wygrażać, a po chwili podlotki-oberwańcy odskoczyli od niego i zaczęli uciekać w kierunku miejskiej kuźni. Mężczyzna zaczął wrzeszczeć!
Ale Toby Simon już się tym zamieszaniem nie interesował. Otworzył kuferek. Wyciągnął koszulę, spodnie, na koniec pas z parą lśniących rewolwerów.
Początkowo myślał, że od razu pojedzie. Ale podróż pociągiem jednak go znużyła. Dzień w tą czy drugą stronę? - jakie to miało znaczenie. Nie było go w tej okolicy tyle lat. Nikt go nie pamiętał. Ludzie, których on znał dorośli, rozpierzchli się, wyjechali, ba! wymarli. Postanowił na jutro zostawić rozwikłanie spraw, które zmusiły go do przyjazdu.
Pukanie do drzwi zaskoczyło go. Nim otworzył drzwi zasłonił kamizelką broń. Powoli otworzył drzwi. Sprawiał wrażenie osoby ostrożnej i czujnej. Zdziwił sie, kiedy zobaczył przed sobą jednego z ulicznych oberwańców. Stał przed nim chłopiec i miętolił w dłoni nadszarpnięty czasem słomkowy kapelusz. Miał na sobie zniszczone spodnie i rozdartą koszulę. Był bosy. Spojrzenie zdradzało jakiś dziwny niepokój.
- Słucham.
- Bo ja... Jestem...
Wyciągnął przed siebie raczej brudną dłoń. Ale Toby Simon spojrzał tylko na nią i nie zrewanżował się tym
samym. Dłoń zawisła w próżni. Chłopiec ze zdenerwowania potarł się po udzie:
- Jestem Ron...
- I po co mi ta wiedza? Jestem zmęczony podróżą...
Chciał zamknąć drzwi, ale chłopiec mu na to nie pozwolił. Położył dłoń na klamce.
- Tu chodzi o mnie! - było w tym i trochę ze śmiałości młokosa, ale i lęku? - Bo oni mi nie wierzą.
- Oni?
- No... Fred i jego kumple. Nawet ten idiota Rex twierdzi, że opowiadam bajki!
- Dlaczego ma mnie to zajmować? - miał już naprawdę dość tej znajomości. Ale twarz chłopca nabierała dla niego jakiegoś nowego wyrazu. Tak, zaciekawił go. Może nawet przypomniał, jakim sam był, kiedy opuszczał to miejsce tyle lat temu?
- No Fred nie wierzy, że pan jest Tom Nomis! - i szybko z naciskiem dodał: Ten Tom Nomis!
- Chyba jednak bierzesz mnie za kogoś innego. Tom zginął w...
- Tak, wiem w Dodge City! Ale ja w to nie wierzę!
- I tylko brak twej wiary sprawia, że ględzisz mi tu teraz i nie mogę wziąć kąpieli? A może jestem Doc Holliday lub duch generała Custera?!
- Niech mi pan powie! Bo chłopaki... A kto zabił Pedro Rojo?!
- Wiesz, że jesteś męczący?
- Ja wiem! - stanowczo rzucił Ron.
- Jak masz na imię?
- Ron Tower, proszę pana.
- Masz tu na cukierki i daj mi święty spokój!
Wcisnął mu jakąś monetę i zatrzasnął bezceremonialnie drzwi. Dla pewności zasunął zasuwkę.
Chłopak chwilę stał i głupawym wzrokiem gapił się w monetę. Wreszcie rzucił nią w zamknięte drzwi:
- W dupę ją sobie wsadź!
Pieniądz odbił się.
- A ja i tak swoje wiem! Ron Tower nie jest głupi! A temu kretynowi Fredowi...
Tu pomachał pięścią przed niewidocznym przeciwnikiem. Nim zszedł na dół odnalazł monetę i wsadził do kieszeni.
Tobias Simon chwilę stał przy oknie. Przyglądał się chłopcom, którzy czekali na jego niespodziewanego rozmówcę. Wyszedł do nich po chwili. Coś im tłumaczył. Zaczął pokazywać na okno. Jego okno, jego pokoju. Wszystkie głowy skierowały się w tą stronę. Po chwili ruszyli przed siebie, ale ów Ron oddzielił się od nich.
Ani myślał zajmować się dłużej tym epizodem. Zamówił sobie kąpiel. Poczuł ulgę, gdy tylko wszedł do wanny. To był niemal ukrop. Dziwiono się jego zachciance, ale skoro płacił, to czyniono co chciał. Świeża koszula dopełniła przyjemności, jaką sobie sprawił. Zanim zszedł do baru schował broń.
Na kolację podano, według jego życzenia, kurczaka, butelkę dobrego wina i gotowane warzywa. Nie zwracał uwagi na mężczyzn przyglądających się jemu. W końcu był tu obcy. Sączył wino, jak nektar. Obok, jakieś starsze małżeństwo głośno komentowało zasłyszaną historię o napadzie na pociąg.
- ...na pewno daliby sobie radę z tymi oprychami! - starszy pan położył dłoń na ręce kobiety. - Znam tego drania Mc Louisa! Uparty Szkot!
Wstał od stołu. Zmęczenie nie pozwalało mu nawet zainteresować się tym, co działo przy zielonym stoliku. Poszedł na górę.
*      *      *
Rano nie jadł śniadania. 
- Gdzie wynajmę konia lub bryczkę?
- Najtaniej byłoby u Sama... Ale ja głowy nie dam, że koń nie padnie za zakrętem lub bryka nie rozsypie się koło potoku - usłyszał od właściciela hotelu "U Morrisa".
- Ale tak, żebym dojechał i wrócił?
- Jest drogi...
- Może być! Gdzie go mam szukać.
- Corral Jenkinsa. Pójdzie pan cały czas prosto i tam już widać jego baranie rogi! - uśmiechnął się sam do siebie. - Niech mu pan powie, że ja przysłałem, to może nie zedrze. To pijawka!
Simon podziękował i wyszedł. Dźwigał swój kuferek.
Zdziwił się bardzo, kiedy dotarł przed Corral Jenkinsa. W ten stan nie wprawiły go baranie rogi, które de facto należały do jakiegoś rozrośniętego byka lub krowy. Na beczce siedział Ron Tower? Dłubał patykiem w piasku. 
- Czy my się nie znamy?
Chłopak nic nie odpowiedział. Udawał, że go w ogóle nie widzi. Ubrany był jakoś inaczej. Miał na sobie porządne spodnie, koszulę bez widocznych uszkodzeń i buty.
- Czekasz na mnie?
- Może...- wycedził od niechcenia.
- Skąd wiedziałeś, że tu dziś przyjadę?
- Bo ja nie jestem głupi, jak ten Fred i jego banda.
- Pewnie mi zaraz podasz cennik usług pana Jenkinsa! Nie pomyliłem się?
- Koń czy bryczka?
- Koń.
Wstał i podszedł do zagrody. 
- Ten gniady wałach. Wytrzymały. Dobry koń.
Właściciel corralu zjawił się, jak spod ziemi.
- Dobry wybór! Dobry wybór! - zacierał ręce.
- I niech pan doda jakiegoś muła.
- Muła?
- Dla tego dzielnego jegomościa - wskazał na Rona. 
Chłopak oniemiał z wrażenia. Po chwili jednak uśmiech na jego obliczu zdradzał stan jego zadowolenia.


Po chwili dobili targu. Pan Jenkins osobiście założył uprząż na konia i muła. Ron dosiadł go z wprawą doskonałego jeźdźca.
Ruszyli kłusem.
Całą drogę zachowali milczenie. Simon kątem oka obserwował chłopaka. Właściwie przestawał siebie rozumieć. Po co brał go ze sobą? 
Bez problemu przejechali przez strumyk. Pamiętał drogę. Tak, mimo tych minionych lat, a trafiłby z zamkniętymi oczami. Minęli pole kukurydzy. A właściwie jakieś sterczące, zdziesiątkowane badyle. Susza dziesiątkowała uprawy, padało bydło, pustoszały farmy, dziczeli ludzie. 
Koło starego młyna skręcili w kierunku niewielkiego zagajnika. Nie przyspieszał konia. Chciał mieć czas. Rozmowa z ojczymem, spotkanie z matką i siostrą? Wszystko to teraz zajmowało go bardziej, niż fakt pojawienia się w dłoniach Rona jakiegoś zdezelowanego rewolweru. Zagajnik dziwnie skarlał. Wszystko dookoła zdawało mu się jakieś mniejsze?
- Jesteśmy na miejscu! - powiedział, gdy tylko wyjechali z zagajnika. Do "miejsca" był jeszcze spory kawałek. Zatrzymał się.
- Koniec podróży? Ale to tam... ta rudera? To jeszcze kawał...
Simon podał mu wodze. Sięgnął po kuferek. Wyciągnął pas.
- Wiedziałem! - Ron krzyknął, aż wałach przy w dyszlu zarył kopytami.
Simon przypiął pas. Poprawił go na biodrze.
- Skubany! Że tego durnia Freda tu nie ma!
- Psyt! - Simon położył palce na ustach. - Zostań tu. Pilnuj koni.
- Ale...
- Siedź z tyłkiem w siodle! Tutaj! Będziesz potrzebny, to cię przywołam!
- Ciekawe jak? Ma pan telegraf?! 
- Ron! Zamknij się! I siedź tu.
- Ron!  Zamknij się! - powtórzył z nutką gorzkiej ironii. - Czy Dick Durning to samo usłyszał w Dodge?! "Zamknij się!". I wtedy rozpętało się piekło?
- Piekło zaraz będziesz miał tu, jak się nie zamkniesz!
Chłopcu oczy niemal wychodziły z orbit, kiedy wyciągnął po kolei rewolwery i sprawdzał jak poruszają się oba bębenki.
- Trzeba było zostać w domu - burczał pod nosem Ron Tower.
Ale Simon już zaczął oddalać się. Szedł powoli, jakby odmierzał krok za krokiem. Każde stąpnięcie nieodwracalnie przybliżało go do zabudowań. "Rudera" - wróciły do niego. Faktycznie zabudowania jakby pochyliły się. Nie widział stodoły, którą w jego dzieciństwie stawiał ojciec z panem Ruckerem. W miejscu gdzie stała teraz wyrastały jakieś krzaki lub niewyrośnięte drzewka. 
W boksie kręciły się nerwowo dwa konie i źrebak. Cała trójka raczej nie wyglądały na dożywione. Doskonale było widać linie żeber. W rozeschniętym korycie nie było wody. Ruszył dalej.
W drzwiach domu pojawiła się sylwetka kobiety.
- Mamo?!
Kobieta nerwowo poruszyła się. Wyszła z cienia. Była zbyt młoda na matkę.
- Suzy?
Kobieta podniosła wzrok. Było w nim coś przerażającego. Patrzyła przed siebie, jak opętana? Tak, opętana. Simon podszedł do niej. Teraz dopiero dostrzegł jej rozchełstaną koszulę, rude włosy w nieładzie. To była mała Suzy?
- Suzy? To ja Toby!
Podniosła na niego wielkie, smutne oczy. Były bez blasku, jaki pamiętał.
- Toby? - powtórzyły bezdźwięcznie i bezwiednie jej spękane usta. - Ja pisałam... ale Toby...
- To ja!
Chciał ją przytulić, ale odepchnęła go. Dopiero teraz dostrzegł, że w prawej, drżącej dłoni ściska jakiś przedmiot.
- Toby... nie ma dla nas czasu... Jest susza!... Peter...
- Suzy! To ja!
Ale ona była głucha na jego wołanie. Cofnęła się ku gankowi domu.
- Bo... zabiję! Wszystkich was zabiję!- zaczęła krzyczeć. Simon odwrócił się nieznacznie. Dostrzegł, że za nim stoi Ron Tower i podnosi ku górze swój rewolwer. Dziewczyna krzyknęła i wbiegła do domu.
- Co ty tu robisz?! Co ja ci mówiłem! - podbiegł do niego i zdecydowanym ruchem wyrwał mu broń.
- Ja... ja... Co tu się stało?! Kto to był?
- Moja siostra... Suzy...
Wszedł za nią do domu. W samym progu leżał przedmiot, jaki upuściła Suzy. Potężny, okrwawiony młot!... Bacznie nadsłuchiwał i zaczął rozglądać się po wnętrzu. Niewiele tu się zmieniło odkąd przeżył ostatnią awanturę z Petersonem. Nawet zasłony i firanki zdawało się były te same, tylko że jakieś takie poszarzałe i miejscami postrzępione? Na ścianie wisiał stary drzeworyt. Bardziej wyblakł i pojawiły się na nim jakieś rdzawe zacieki?
- Suzy! Mamo!...
Ale nikt nie odpowiadał. W kuchni siedział ojczym. Zatrzymał się. Spał? Siedział przy stole. Pijany? Podszedł bliżej.
Peterson siedział nad pustym talerzem, okruchy po chlebie, wbity w blat nóż... Zbliżył się. Siedzący nie mógł nie słyszeć, że się zbliża. Podłoga skrzypiała pod każdym stąpnięciem. Ale on nie reagował. Podszedł bliżej.
Głowa był jedną, szkarłatną miazgą. Prawego oczodołu nie było. Krew zalała zmasakrowaną twarz. Krew jeszcze dobrze nie skrzepła...
- Suzy!
Nie ulegało wątpliwości: ojczym był martwy.
Simon odwrócił się. Ron Tower stał w drzwiach. Wyglądało, jakby bał się przekroczyć próg. Nie pytając wbiegł na schody. Nim Simon zdążył go zawołać padł pierwszy strzał. Potem drugi. Rozległ się krzyk. Męski i damski. Szybko pobiegł na górę.
W dawnej sypialni chłopaków Ron szamotał się z Suzy.
- Dość! Co wy wyprawiacie?!
Rozdzielił bijących się.
Na podłodze leżał stary rewolwer jego ojca. Ten sam, z którego wymierzył przed laty w ojczyma.
Odepchnął chłopaka, aż ten wpadł na ścianę. Trzymał się za krwawiące ramię. Jedna z kul musnęła ją.
Suzy próbowała rzucić się na niego z zaciśniętymi piąstkami. Simon przytrzymał ją i przydusił do siebie:
- Suzy! To ja... twój brat! Uspokój się!
- Wy!... wy!... wy!...- szarpała się, jak ryba w sieci. - Nie wierzę! Toby...
- Ja jestem Toby! Spójrz na mnie! Uspokój się! Patrz mi w oczy!
Dziewczyna jeszcze chwilę szamotała się w jego stalowym uścisku. Zaczęła mu sie przyglądać.
- To ja! Toby. Twój najstarszy brat! Pamiętasz kto ci strugał fujareczki? A tego drewnianego koziołka?
- Drewnianego... kozioł... ka... Miałam koziołka... - spojrzała na swoje drżące i okrwawione ręce.- Skąd wiesz?
- Bo to ja go wystrugałem. Miał złamany prawy rożek...
- Lewy...
- Nigdy tego nie zapamiętam?
Uśmiechnął się. Wtedy rozpłakała się.
- To naprawdę ty? Toby?
- Ja. Przyjechałem po was. Po ciebie i mamę!
Uśmiechała sie przez łzy. Zaczął całować jej policzki.
- Gdzie jest mama?
- Mama? - Suzy patrzyła na niego z dziwnym spokojem. - Mama jest tam.
Wskazała wzrokiem na drzwi vis a vis.
- Zostań z nią - polecił Ronowi, a sam poszedł do sypialni rodziców.
Na łóżku siedziała tam kobieta. Ręce miała splecione różańcem.
- Mamo?
- To ty? Synku? Naprawdę ty?... Nie wierzę...
- Mamo! Wróciłem po ciebie i Suzy...


(koniec odcinka 13)

Brak komentarzy:

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.