wtorek, lipca 02, 2013

Wir - Wild West - odc. 1

Zapraszam do kolejnej opowieści. Skromne zainteresowanie moim drugim blogiem sprawia, że przenoszę na tą stronę historię, która zrodziła się niespodziewanie! Niespodziewanie też powstawały kolejne wątki. Cały czas, to mini-opowiadanie, dopisuje swoje ciągi dalsze... Jakoś trudno rozstać mi się z bohaterami pociągu "Lora" i tym, co działo się dookoła. Jeśli komuś to moje pisanie wyda się nadto infantylne, to niech pomyśli o chłopcu, który wyrósł na "Bonanzie", "W samo południe", "Rio Bravo" czy "Ostatnim pociągu z Gun Hill" i poprzez te "obrazki" wraca do świata dziecięcych marzeń. Świata westernu.
Starałem się dobrać ilustracje i zdjęcia, które najlepiej oddadzą tamten czas. Bardzo pomocne stały mi się liczne strony amerykańskie, na których odnalazłem bezcenne i piękne fotografie z XIX w. Dzięki temu pisaniu poznałem m. in. kunszt malarski Frederica Remingtona.
Rozwój wątków sam mnie chwilami zaskoczył, a postać, która miała być tylko nic nie znaczącym epizodem nagle stawała się bardzo ważnym bohaterem. Wir wciąga ich w krąg wydarzeń, a losy przeplatają się... Zapraszam do lektury. Ruszamy na Dziki Zachód!  Dla chyba wielu chłopców wzrastających w latach 60-tych magicznej krainy, którą nazwano Dzikim Zachodem (Wild West).
Wakacje, to chyba doskonała pora, aby udać się w podróż i poczuć smak przygody, zaskakujących znajomości, nieprzewidywalnych zakończeń.
 *     *     *
Pociąg szarpnął jeszcze dwukrotnie zanim zatrzymał się na dobre. Stary Ben podszedł do parowozu. Jak
zwykle niósł ze sobą paczkę. Ale to nie była przesyłka pocztowa, ani koszula na zmianę. Pachniało z niej drożdżowym ciastem, jakie Berta robiła tylko dla wyjątkowych gości.
Widział umorusaną twarz Normana Gulda. Obok, jak zwykle, krzątał się koło paleniska Bob. Mówiono na niego "Zrzędliwy Bob". Jakoś nikt nigdy nie pamiętał, aby się uśmiechał. Ciągle coś marudził pod nosem, warczał, patrzył na ludzi wilkiem. Początkowo starano się sobie to wytłumaczyć, że albo praca była za ciężka, albo szufla nieforemna, zbyt wiele węgla. Pamiętano, ze Bob w czasie wojny służył pod samym Longstreetem. Tylko dlaczego, skoro ów umiał dogadać się z Grantem, a ten tu ciskał się, jakby wojna skończyła się wczoraj, a nie kilkanaście lat temu. A może już po prostu taki był?
- Punktualnie! - krzyknął Ben. - Można w ciemno wyjść na pociąg.
- Wiadomo! - Norman lubił słyszeć to. Że słyszał to kilka razy w tygodniu od kilku lat? Nie ważne. Stary Ben musiał to powiedzieć. Inaczej wietrzyłby jakąś niemiła niespodziankę.
- Zawsze jesteśmy punktualnie panie Drexller! -  cisnął spod spode łba Bob.
- Tak, tak... - zmieszał się stary Ben. - Żadnych problemów? Słyszałem, że Arapaho ruszyli się i...
- Nic się nie działo! - Norman wyciągnął swą kosmatą ciężką dłoń i uściskał dłoń zawiadowcy stacji  w Nordwood. Ta niewielka mieścina zmieniła się bardzo odkąd doprowadzono tu kolej. Dawna stacja dyliżansów musiała ustąpić pola kolei żelaznej. Milwaukee & St. Paul zadbali oczywiście głównie o swój interes, choć pozwolili maluczkim uwierzyć, że to oni są wygrani.
- Polują na bizony...
Usłyszeli Ben i Norman. Bob odstawił na dobre swoją szuflę. Jego zdezelowana, konfederacka czapka niemal wżarła się w splecione, spocone i zmierzwione włosy.
- Polują na bizony... - powtórzył. - Odechciało się już im na ludzi. Mały Wilk tez jest już stary! Prędzej mu do ich tam raju, niż wojaczki. Czasy Czerwonej Chmury skończyły się!
- Obyś miał rację! Obyś miał rację! - Norman nie lubił spierać się ze swoim palaczem. Dopóki ten machał łopatą i kornie wykonywał polecenia, to wszystko było w porządku. Gorzej, gdy zaczynał mędrkować. Myślenie, tak uważał, nie było jego najmocniejszą stroną. Najgorsze, że wtedy stawał się dość napastliwy i agresywny. Okrutniejsze dla niego było tylko to, kiedy zaczynał śpiewać. Najczęściej te swoje konfederackie przyśpiewki.
- Mieliśmy wiadomość z fortu Oldmanna, że Czejenowie i Arapaho...
- Chwilę temu mówiłeś starty, że tylko Arapaho!
- Bo nie daliście mi skończyć! - burknął stary Ben. - Wiadomo, że Arapaho trzymają się Czejenów, jak rzep psiego ogona!
- Nic niepokojącego nie dostrzegliśmy. Tylko gdzie nie gdzie stada bizonów. Ale żeby jakie ognie czy watahy Indian? Cisza, jak w grobowcu!
- Dałbyś spokój Norman z tymi porównaniami. Przyniosłem wam placek od Berty! - i podał mu paczkę.
- Twoja żona jest aniołem, choć to papistka! - Norman klepnął przyjaźnie Bena w plecy. To wypominanie wyznania żony chwilami denerwowało zawiadowcę stacji w Nordwood. Pewnie na przestrzeni setek mil nie było chyba drugiej katoliczki. 
- Swoją drogą chyba masz z nią krzyż pański - po chwili dorzucił.
- Nie wybrzydzaj! - odciął się zaczepiony. - Placek jest?
- Jest!
- No to cieszcie się, że katolickie ręce ugniotły ciasto i dla was belzebuby upiekły.
- A muchomora nam jakiegoś nie zadała? - dociekał zrzędliwy Bob i ryknął mało delikatnym śmiechem.
- Sam ci zaraz wcisnę jakiegoś!
- Dobra panowie... - przerwał im Norman, bo widział, że  ta drobna wymiana nieuprzejmości zaraz może przedzierzgnąć się w poważniejszy konflikt. Twarz Boba nabierała już koloru, jakiego nie powstydziłby się żaden Apacz, Arapaho czy Czejen...
- A ja ci to ciasto zaraz...
Bob zeskoczył z parowozu. Stary Ben nie był osiłkiem, ale powiedzieć o nim, że był słabeuszem też byłoby przesadą. Norman stanął między nimi.
- Dość! - krzyknął. Chwycił Boba za przegub podniesionej ręki. - Na górę. Już!
To było, jak warknięcie brytana. Bob tylko spojrzał w twarz maszynisty i już wiedział, gdzie jest jego miejsce. Wpojone posłuszeństwo dawnego konfederackiego wojaka odzywało się w takich chwilach. Widać było, że zęby bezsilnie niemal trą o siebie.
- Już! - powtórzył Norman.
Bob szurnął nogami i wsiadł do parowozu. Coś jeszcze burczał.
- Odjazd za pięć minut - przypomniał stary Ben.
- Tak - Norman Guld wyciągnął swój zegarek. Duża wskazówka dobiegały do ostatniego kwadransa na cyferblacie, mała tkwiła nieopodal cyfry pięć. - Musimy jeszcze pobrać wodę. Przekaż Bercie, że w przyszłą niedzielę zjawię się na kawie.
- Zapraszam. Nie zapomnij zabrać Toma!
- Boba też wziąć? - było w tym pytaniu coś z ironii, zgryźliwości i zwyczajnej kpiny. - Żartowałem.
Parsknął śmiechem, aż umorusana twarz wykrzywiła się nienaturalnie. Podał Bobowi pakunek z ciastem.
- Tylko nie ciśnij tego między drewno, bo znowu będziemy jedli placek z drzazgami.
Bob nic nie odpowiedział. Stary Ben zresztą widział tylko jego czapkę i dałby głowę, że dostrzegł, jak nerwowo zatrzepotała. Ale Bob nie odezwał się.
- Odje... - ale Norman nie dokończył. Na torach pojawiła się grupa czterech jeźdźców. - Co to jest?
Stary Ben spojrzał w tym kierunku. Faktycznie po torach jechało czterech jeźdźców. Jeden z nich w jakiejś nienaturalnej pozie. Na przedzie sunął ktoś na potężnym karym ogierze. Zmrużył oczy, bo miał grupę pod słońce.
- Kto...
- To szeryf John Mc Louis - nie mógłby pomylić tej sylwetki. A ci obok? Bez wątpienia Bill Norton i Karl
Evans. Jego dwaj zastępcy. Czwartego nie znał. W miarę zbliżania się dostrzegł szczegóły dotyczące nienaturalnej jazdy czwartego jeźdźca: miał skute na plecach ręce. Bill dźgał go jeszcze w lewy bok lufą swego winchestera. Dopiero teraz zwrócił uwagę, że do konia drugiego zastępcy przytroczony był kolejny koń. Luzak? Nie, przez jego grzbiet przewieszony był jakiś dziwny pakunek.
- Ben! - głos szeryfa niósł się dobitnie.- Jeszcze my zabierzemy się tym pociągiem.
- Ja już muszę odjeżdżać! - krzyknął maszynista. Nie krył swego niezadowolenia. Właśnie dobijała godzina odjazdu, a tu tych czworo...
Szeryf nawet nie spojrzał w jego kierunku. Zwracał się do zawiadowcy:
- Usuń z ostatniego wagonu pasażerów, bo wieziemy prezent dla sędziego okręgowego!
Na dźwięk słowa "prezent" Bill i Karl parsknęli śmiechem, jakby się zmówili.
- Jak ja mam "usunąć"? - obruszył się.
- Szeryfie! My musimy już odjeżdżać! Godzina odjaz...
Ale Mc Louis dalej go ignorował. Pochylił się w siodle:
- Załaduję moje skarby i jedziemy do Fort West! Ty Ben zadbaj, żeby pasażerowie przesiedli się do pierwszych wagonów. Wiem, że zrobisz to i delikatnie, i sprawnie. Podejrzewam, że ani Norton, ani Evans nie mają w sobie tej delikatności. Zresztą, jak chcesz, to niech kobiety i dzieci jadą z tym ścierwem...
Tu wskazał na konia, który dźwigał na sobie jakiś pakunek. Teraz mógł się na nim skupić. W brezentową płachtę zawinięte było ciało.
- To Jeff... Nasz kochany Jeff... Pamiętasz tego sukinsyna?
Kto by w okolicy nie pamiętał Jeffa Browna. Awanturnika, koniokrada, a ostatnio nawet mordercę. Razem z bratem Jordanem i swoim kuzynem Clemensą dokonał napadu na bank. Zginął strażnik, kasjer i jakiś przypadkowy przechodzień.
- Zabiliście Jeffa Browna?
- Jego kumpla Clemensa też stanowi obiad dla sępów, ale koń jego poniósł. Poznajesz Jordana?
 Skuty mężczyzna wzdrygnął się na dźwięk swego imienia. Lufa winchestera jednak stanowiła kolejny argument przywołujący go do ostrożności. Palec Billa w każdej chwili mógł zadrżeć, a konsekwencje tego mogły by być opłakane.
- Jeff już podśmierduje! A jeśli trafimy na świętobliwą pannę Rutherford, to ona jest zdolna, aby niepokoić samego prezydenta Hayes za niewygody z trupem Jeffa Browna.
Bill i Karl znowu zarechotali.
Stary Ben przez chwilę zastanawiał się czym różnią się owi dzielni zastępcy szeryfa od rzezimieszków pokroju Brownów? No tak - ci dwaj dzielni chłopcy mieli gwiazdy i byli stróżami prawa. Nie przeszkadzało im, że w dzieciństwie ganiali po tych samych polach z braćmi Brown.
- Zajmij się pasażerami.
Zsiadł z konia. W tym czasie Bill pomógł zejść z wierzchowca Jordanowi. Karl na siebie wziął zajęcie się nieżywym z Brownów. Stary Ben wszedł do wagonu. Po chwili ludzie zaczęli opuszczać cały wagon. Do uszu szeryfa zaczęły dochodzić słowa:
- To oburzające!...
- Zapłaciłem za jazdę... klasą...
- Napisze do Milwaukee! Niech wiedzą... jak traktujecie...
- Skandal! W XIX wieku tak traktować... ludzi...
- Czy pan wie kim ja jestem?! Mój mąż tak tego... nie zostawi!...
Szeryf zbliżył się do wagonu. Na stopniach stała rozpalona do białości dama nie pierwszej młodości z wyrazem twarzy, jakby stała przed ostatnią w życiu instancją. Pech chciał, że jednak ten pociąg zabrał w podróż pannę Rutherford.
- To pan jest sprawcą tego zamieszania?! - ryknęła i wycelowała w kierunku szeryfa swoją parasolkę. Ten tylko pstryknął w rondo kapelusza palcami. - Czy pan wie... kto ja jestem?!
- Kimkolwiek by pani nie była proszę przesiąść się do następnego wagonu.
Widać było, że ciężko szeryfowi przychodziło hamować swe nerwy. Jeszcze chwila i wybuchnie.
- Jestem Emma Rutherford!
- A ja się nazywam John Mc Louis. Szeryf  John Mc Louis. I jeśli się pani nie uspokoi, to w ogóle zostanie pani usunięta z pociągu i cały ten cyrk skończy sie raz dwa.
- Cyrk?! Cyrk?! - zaczęła się pieklić kobieta.- Jaki cyrk! Pan jesteś impertynent! I... i... cham!
- Mogę być nawet dla pani Buffalo Billem lub Siedzącym Bykiem! Teraz proszę zabrać swoje krynoliny i pawie pióra, i znaleźć miejsce w tym wagonie. I to już!
- Mój brat się o wszystkim dowie! Pan... pan... panie...
- Mc Louis!
- Mc Louis! Nie znajdzie pracy stąd aż po Rio Grande! Gwarantuję!
Szeryf przestał zwracać uwagę na kobietę. Do wagonu najpierw wszedł Bill ze skutym Jordanem. Po chwili zjawił się Karl dźwigając na plecach zwłoki Jeffa Browna. A, że brezent lekko rozsunął się, więc panna Rutherford mogła dostrzec rozbitą głowę.
- O! Boże! To straszne...
Ale Mc Louis wsiadał już do wagonu. Karl położył ciało na podłodze. Bill przykuł Jordana do jednego z siedzeń. Pociąg szarpnął, wydał przeraźliwy pisk i koła zaczęły nabierać prędkości.
(koniec odcinka 1) 

Brak komentarzy: