niedziela, lipca 28, 2013
Wir - West Wild - odc. 8
To był kolejny dzień suszy. Przyjazd do rezerwatu wozów zakrytych szaroburymi plandekami zapowiadały wizytę.
Najczęściej był to Mark Blumberg. Mówiono o nim "ten szczwany Pruska",
choć on z uporem maniaki poprawiał ich, że pochodzi z Bambergu. Ale nikt
nie chciał go słuchać. Wszystkim było jednakie czy to jakaś Bawaria czy
Prusy, bo pewnie o Saksonii czy Palatynacie Reńskim nikt tu nie
słyszał. Ktoś kiedyś krzyknął na niego "Prusak!", nawymyślał od
Bismarcków! Nie sądził, że przyjdzie mu stawać w obronie czci żelaznego
kanclerza.
- Panie majorze, Prusak zjechał z tymi swymi... szmatami...
Major
Paul Howard nie lubił, jak mu ktoś przeszkadzał w porannej drzemce. W
południowej również, a już tej po zachodzie słońca lepiej było się nie
pokazywać mu na oczy... Wiele spraw wtedy załatwiał sierżant Ian Mirski.
Ale Mirski od trzech dni leżał w lazarecie. Został postrzelony i doktor
Sweet raczej mało optymistycznie wyrażał się o jego szansach na dalsze
pożycie w forcie i na tym łez padole. "Otworzyła się stara rana..." -
wracała do niego lekarska diagnoza. Nawet pamiętał, kiedy ta rana
pojawiała się.
To było pod Fredericksburgiem, tamtego mroźnego grudnia 1862. Głupi Burnside zamiast posłuchać Hancocka i przekroczyć rzekę brodem, to zaczął stawiać te swoje idiotyczne mosty! I właśnie w pierwszym szturmie Ian Mirski otrzymał postrzał. Tracić takiego podoficera, tyle lat po wojnie...
A ten czego tu stoi? Ciężkie spojrzenie zatrzymało się na miedzianych guzikach munduru prężącego się kaprala.To było pod Fredericksburgiem, tamtego mroźnego grudnia 1862. Głupi Burnside zamiast posłuchać Hancocka i przekroczyć rzekę brodem, to zaczął stawiać te swoje idiotyczne mosty! I właśnie w pierwszym szturmie Ian Mirski otrzymał postrzał. Tracić takiego podoficera, tyle lat po wojnie...
- Jak się nazywacie kapralu, bo nie pamiętam...
- Kapral Bob Forsyth! - dotknął daszka czapki.
- Forsyth?! Krewny Jamesa Williama?
- Chyba nie... panie majorze... Nic o tym nie wiem... Mój ojciec był synem kowala w takiej małej dziurze koło Ohio.
-
James też pochodzi z Ohio... Hm... - jak on nie cierpiał tych synalków,
pociotków, bratanków i całej tej rodzinnej oranżerii, którą wciskano do
pułków, fortów. On tez pił razem z małym Philem i co z tego niby
wynikało. Ale to J. W. Forsyth piął się w górę!... Już nie mógł patrzeć
na swoje dystynkcje. Nic na nich nie drgnęło od lat. Gówniarze dostawali
pułki, generalskie lampasy, kiedy on... - To po co zajmujecie mi mój
cenny czas?!
Głos majora Howarda podnosił się o stopień, ba! zaczynał zabawę swoim rewolwerem.
- Kto?!
- No... mówią na niego Pruska! Ale...
- Dla was, kapralu, to mister Mark Blumberg. Rozumiecie?!
- Tak jest! Panie majorze!
- Stawił się? - parsknął major. - Zjechał ten handlarzyna i niby to ma mnie interesować?!
- No... - i uderzył butami, aż zadźwięczały ostrogi.
Wzrok majora zsunął się w tym kierunku.- Co to jest?!
- Ostrogi, panie majorze!
- Widzę, że nie łyżwy! Wydałem rozkaz, aby nie nosić tego żelastwa w forcie. A, wy, co?! A wy nie dość, że mi przeszkadzacie... zajmujecie jakimś sklepikarzyną, to jeszcze moje rozkazy macie w...?!
- Myślałem...
- Wy tu nie jesteście od myślenia Forsyth!
- Chciałem, żeby pan wiedział...
- Nie interesuje mnie ten Prusak do chwili, kiedy miast wódki czy koców nie sprzedał tym wściekłym psom broni!
- Komu? Bo... - kapral Forsyth był autentycznie poruszony.
Howard
podniósł się zza biurka, na którym walały się jakieś stare papiery,
stała fotografia oprawiona w mosiężna ramę. Howard w randze porucznika
czy kapitana. W zaschniętym kałamarzu sterczały dwa pióra. Wziął do ręki
książkę.
- Wiesz, co to jest?!- podsunął mu oprawiony w czarne sukno tom niemal pod nos.
- Zapewne... Biblia?
- Głupi jesteś, Forsyth! "O powstawaniu gatunków"! Słyszałeś na tym zadupiu o Darwinie?!
-
Jakoś... nie było... okazji, panie majorze.- czuł, że pot oblewa mu
twarz. Cyniczne spojrzenie majora dodawało dusznemu pomieszczeniu
jeszcze kilku stopni duchoty! - Ale, mogę przeczytać... Jak będę miał
czas...
- Znajdziecie go dość! - warknął major. - Dwa dni ścisłego!
- Ale...
-
Odmaszerować, do jasnej cholery! Zameldujecie się u sierżanta
Mirskiego! Dwa dni o chlebie i wodzie nauczą was więcej, niż musztra
i...
- Pragnę zameldować, że sierżant Ian Mirski zmarł...
- Co?! - major cisnął książkę na blat biurka, aż spod papierów podniósł się kurz.
- Dziś rano...
- I ja dopiero dowiaduje się o tym teraz - tu zerknął na zegar: Kwadrans po drugie po południu?!
Nogi
pod kapralem Forsythem ugięły się. Może nie należało wypierać się nawet
mglistego pokrewieństwa z oficerem, który był bliskim człowiekiem
Sheridana?
- Precz! - warknął niczym pitbull, który szykował się
do skoku. Kapral w dwa kroki znalazł się przy drzwiach. Szybko je
otworzył, machnął ręką przy daszku czapki i tyle go widział.
"Mirski
nie żyje?". Major sięgnął po butelkę... Ale jej zawartość nie zapełniła
szklanki nawet do połowy... Pociągnął duży łyk. Nie smakowało mu. A
może po prostu było tego zbyt wiele wypitego dzień wcześniej? Nawet nie
miał ochoty trzasnąć szkłem o podłogę, choć normalnie tak by postąpił.
W
życiu widział tyle śmierci, ale odejście starego sierżanta autentycznie
wstrząsnęła nim. Mirski. "Polak" - wciąż powtarzał to. Jako chłopak
walczył w jakimś tam powstaniu... Nawet zapamiętał jedna nazwę bitwy, bo
to jeszcze dało się jakoś wymówić "Wawer"? Potem uciekł z tego
przeklętego kraju. Uciekał po jednej wojnie, a w końcu... Machnął ręką.
Mirski...Szukał wzrokiem butelki. Ale tam, gdzie zwykle stały, czyli w kącie pokoju, było pusto. Zaczął bezmyślnie patrzeć w okno. Brudne okno. Zaczęła do niego docierać jakaś wrzawa?
Otworzył okno i wychylił się na zewnątrz:
- Co tam się dzieje?! - zagadnął pomocnika kowala, który przechodził obok.
- A ten pruski handlarz kłóci się z Indianami, sir!
- To on tak drze mordę?! Skalpują go?!
- Nie widzę stąd, sir. Ale mogę pobiec tam... Ale mu włożył!...
Chłopak z podniecenia aż podskoczył. Tego już było majorowi dość. Chwycił kapelusz, wsunął rewolwer do kabury i wyszedł.
* * *
- Ty... ty... parszywy... - darł się Prusak. Miał potarganą koszulę, która wystawała mu niechlujnie spod kamizelki.
Czterech Indian zaczęła odchodzić spod domu, przy którym stał wóz handlarza.
- Przywiozłem wam koce! Żeby wasze wodzowskie dupy nie marzły!...
Na te słowa jeden z młodszych Indian doskoczył do handlarza. Chwycił go tak mocno za ramiona, że zaatakowany aż syknął z bólu.
- Puść go synu... - przemówił najstarszy w grupie. W jego twarzy było wyryte coś majestatycznego. Nie wyrażał żadnych emocji.
Właśnie w tej chwili nadbiegł major Paul Howard.
- Co tu się dzieje?!
- Co tu się dzieje?!
-
To... oni!... Oni!... - zaczął wykrzykiwać napadnięty. Machał przy tym
rękoma, jakby jeszcze uwalniał się z miażdżącego uścisku młodego
Indianina.- Niech ich major aresztuje! Wsadzi do więzienia! Lub nie
wiem, co tam jeszcze!... To napad!
- Co tu się stało?
- Ten... no... wódz?... On jest nienormalny!...
Major spojrzał na kamienną twarz Małego Psa.
-
Można składniej i dokładniej?! - majorowi brakowało tylko do szczęścia
wywoływanie konfliktów z powierzonymi jego kontroli Indianami.
-
Wie pan, majorze, że przywiozłem koce.- zaczął handlarz.- Nic nie mogę,
że niektóre się temu... wodzowi... nie spodobały. Desenik nie pasuje do
mebelków?! Niech mu jego wodzowa utka!... Będzie we wzorki!
Na Indianach to gardłowanie nie robiło wrażenia. Stali nie poruszeni.
- Cisza! Mały Pies nie chce koców?
-
A tam, żeby tylko nie chciał! - handlarz rozrósł się do rozmiarów
całego targu handlarzy.- On mi groził! O tak pokazał! - i zagarnął
resztki włosów na wyłysiałej czaszce. - Oskalpuje mnie!
- Szkoda noża... - odezwał się niby do siebie Mały Pies.
- O! o! o!... Sam pan major słyszy! Noża... takiemu dać tylko noża... On by nas wszystkich oskalpował! Mój szwagier to przeżył!
- Szmaty! - powiedział Indianin.
- Szmaty?! - ubodło to do żywego handlarza. Na chwilę zniknął w budynku,
aby zaraz pojawić się z powrotem z trzema kocami.- To są szmaty?!
Rzucił nimi w Indian.
Młody
Indianin raz jeszcze chciał doskoczyć do Prusaka, ale tym razem
uniemożliwił mu to major Howard. Celował w niego ze swego rewolweru.
- Rusz się, a odstrzelę ci ten głupi, indiański łeb!
Młody
Indianin zatrzymał się. Nieobliczalność majora Howarda znana była nie
tylko w forcie. Ryzykować, to tak jakby wsunąć głowę w paszczę armaty.
Usłyszał, jak obraca się bęben rewolweru, a więc kula była już w
komorze. Starczyło pociągnąć za spust... Mały Pies położył rękę na
ramieniu młodzieńca.
- Synu, nie warto... Dla kilku szmat? Nie warto...
- Ojcze...
- Szmata szmatą pozostanie... Nie warto.
Młody
Indianin cofnął się. Młody bizon podobnie zachowuje się, kiedy byk
przywraca go do swego miejsca w stadzie. Nie godził się na to, ale
ciężar reki ojca był wymowniejszy niż nakazy. Indianie zaczęli się
oddalać.
- Tchórze! - w
handlarza wstąpił duch bojowy. Poczuł prawdziwie twardy i bezpieczny
grunt pod nogami: Podłe, tchórzliwe psy... Bydlaki!... Sukin...
Nie dokończył. Właściwie nie wiedział, co się stało. Opowiedzieli mu to świadkowie całego zajścia, głównie pomocnik kowala.
To
potężny cios z pięści majora Howarda zakończył ten bluzgający potok
niedorzeczności. Nie pamiętał, aby ten pochylał się nad nim i warczał:
- Zabieraj stąd swoje szmaty i wynoś się! Sukinsynu! Jeszcze raz podnieś rękę na Małego Psa, a sam ci tą łapę odstrzelę!
* * *
Dwa dni później, kiedy zdawało się, że cała ta historia spłynęła jak woda po kaczce, kilkudziesięciu wojowników z Małym Psem opuściła rezerwat. Major Paul Howard był zbyt pijany po pogrzebie sierżanta Mirskiego, aby zorganizować pościg, Tydzień później ktoś na prerii natknął się na splądrowany i do połowy spalony wóz handlarza. Jego ciało leżało nieopodal. Okoliczne sępy już dobrały się do niego. Nie było zgodności czy zdarto z niego skalp...
(koniec odcinka 8)
Brak komentarzy:
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.