piątek, czerwca 21, 2013
Drzazgi / Splitter
Profesor Johaness Heß
postawił ostatnią kropkę. Monografia palatyna Ekkeharda został
wreszcie skończona. Po tylu latach. Jej pierwszy zamysł powstał
jeszcze na seminarium doktorskim w Breslau u prof. Hansa von
Wierstha. Niestety sielanka skończyła się, kiedy wyroki historii
wbiły młodego adepta historiografii w mundur 216. Dywizji Piechoty
i pomaszerował na ostfront. Wprawdzie hoheitsträger Peter Wolf
poczynił kroki, aby wystąpić do dowódca korpusu, aby odroczyć
werbunek, ale Johaness sam poprosił, żeby nie interweniowano w
jego sprawie. W końcu Vaterland wzywał do czynów. Miał-że być
gorszy od swoich rówieśników czy nawet studentów, których
akademicka ławka paliła i rwali na front, jakby tam czekało na
nich szczęście i deszcz Żelaznych Krzyży. Chyba wtedy, kiedy siedział w Sali Leopoldinum i
spoglądał na majestatyczne, barokowe freski pamiętające jeszcze
czasy Habsburgów postanowił, że się zaciągnie.
Dostał przydział do 216. Dywizji Piechoty. Nie mógł wiedzieć, że już nigdy nie wróci do swego ukochanego Breslau, że ławkę koło lwów w zoo zajmować będą inni... Nie pójdzie na lody w rynku. Wprawdzie zimą 1945 r. jego dywizja otarła się o Odrę, ale do samego miasta nie weszli. Z listów od rodziców wiedział, że przezorny i praktyczny ojciec zarządził ewakuację rodziny do pewnej bawarskiej mieściny. Stary aptekarz miał racjonalny sposób myślenie. Przewidywał, że napór bolszewików prędzej czy później dotrze do Breslau, a wtedy już będzie za późno. Wolał dostać się w amerykańskie, niż sowieckie ręce. Nigdy nie ukrywał na kogo głosował w 1933 r. i witał Führera, kiedy odwiedzał miasto w 1938 r. Profesor prężył wtedy młodzieńcze muskuły na pamiętnym święcie sportu.
Nigdy nie wracał do frontowych wspomnień. Zamknął ten rozdział w maju 1945 r. Mediewistyka była bardzo bezpieczną dziedziną ukochanej historii. Wprawdzie nie do końca zgadzał się z sensem klepanego przez wszystkich zdania „historia vitae magistra est”, ale przymykał na to oczy. Ubolewał tylko, że dla wielu adeptów historii na tym zaczynała się i kończyła znajomość języka Horacego i Cycerona. Spojrzał na rozpadające się, dziewiętnastowieczne wydanie kronika Thietmara. Nawet jego ulubieni studenci sięgali już li tylko po tłumaczenia. Na jego oczach ten szlachetny język naprawdę stawał się martwy.
Nigdy nie pojechał do Breslau czy jak to nazwali Polacy Wrocławia. Nie wrócił. Bo niby do czego miał? Miasta, które było jego pogrzebano pod ruinami w 1945 r. Wściekły nacjonalizm odebrał mu jego świat. Dostawał zaproszenia na różne sympozja, konferencje. Środowisko bardzo krytycznie oceniło go, kiedy odmówił przyjęcia honorowego doktoratu. Tym bardziej, że senat jego dawnej uczelni wystąpił z taką propozycją, kiedy dawno już runął berliński mur. Zaczęto doszukiwać się jakiś „podskórnych przyczyn”. Bardziej zapobiegliwie zaczęli szukać dokumentów i o profesorze, i na profesora. W Deutsche Dinstelle wertowano dokumenty dotyczące jego służby. Żadnej rewelacji nie odnaleziono. Ktoś odszukał grono weteranów 216. Dywizji Piechoty. Staruszkowie albo mętnie wspominali ten okres, to klucząc, to nagle zapominając, ale większości nazwisko hauptmanna Johanessa Heßa nic nie mówiło. Za to prawie każdy ożywiał się stawiając pytanie „czy to z tych Heßów?”.
To pytanie przytłaczało go przez cały powojenny okres. „Czy to pana krewny... ten... no... co siedzi... w Spandau?”. Myślałby kto, że w Rzeszy nazwisko „Heß” nosiło tylko dwóch ludzi na krzyż? Całkiem poważnie rozważał jego zmianę. Ale – nie. Nie zrobił tego. Nawet miał już jedno, wybrane. Nigdy się przed nikim z tego nie ujawniał, ale fascynacja do pruskiego huzara z czasów „starego Fryca” von Zietena była powszechnie znana. Mimo, że tkwił po uszy w czasach pierwszych Ottonów, to nie omieszkał powiesić w swoim gabinecie osiemnastowieczną rycinę. „Konig Prussicher General von Cavallerie” spoglądał smętnie na boki. Wielu przyczepiło do profesora etykietkę: zapiekłego Prusaka, ba! wręcz militarysty!...
Nie
było w jego uniwersyteckim, ani domowym gabinecie żadnych pamiątek
po Breslau. Kiedyś grono magistrantów przydźwigało mu w prezencie
album ze starymi fotografiami miasta jego urodzenia. Jego Blücherplatz z
podziwianym w dzieciństwie, wprawdzie na spółkę z Wellingtonem,
feldmarszałkiem nie istniał. Nie ma tych pomników, tego zapachu.
Nie chciał sprawdzać kto zajął miejsce Fryderyka Wilhelma III
przed pięknym ratuszem. Helmut Wagner opowiadał, że stoi tam teraz jakiś polski poeta czy dramaturg. "Nawet nie stoi, tylko siedzi" - poprawiał się i dodawał: "Nawet ładny". Ojciec prowadził go pod pomniki Wilhelma I
i von Moltkego, aby przypomnieć mu chwalebne czyny z wojny z
Francuzami, w której uczestniczył dziadek Hermann. Nawet ojciec nie
zabrał niczego konkretnego z domu. Właściwie zachowały się dwie
pamiątki: stara popielnica na cygara z wizerunkiem wielkiego
kanclerza i napisem „unsere Bismarck” oraz kominkowy zegar. Nie przywiązywał wagi do popielnicy. Nawet teraz nie wiedział, gdzie miałby jej szukać.
Czy leżała wciśnięta gdzieś w kąt rupieciarni czy oddał ją
jakiemuś zafascynowanemu dokonaniami „żelaznego kanclerza”
doktorantowi... Nie pamiętał. A może po prostu cisnął nią do
śmietnika, jako zbyteczny balast.
Dostał przydział do 216. Dywizji Piechoty. Nie mógł wiedzieć, że już nigdy nie wróci do swego ukochanego Breslau, że ławkę koło lwów w zoo zajmować będą inni... Nie pójdzie na lody w rynku. Wprawdzie zimą 1945 r. jego dywizja otarła się o Odrę, ale do samego miasta nie weszli. Z listów od rodziców wiedział, że przezorny i praktyczny ojciec zarządził ewakuację rodziny do pewnej bawarskiej mieściny. Stary aptekarz miał racjonalny sposób myślenie. Przewidywał, że napór bolszewików prędzej czy później dotrze do Breslau, a wtedy już będzie za późno. Wolał dostać się w amerykańskie, niż sowieckie ręce. Nigdy nie ukrywał na kogo głosował w 1933 r. i witał Führera, kiedy odwiedzał miasto w 1938 r. Profesor prężył wtedy młodzieńcze muskuły na pamiętnym święcie sportu.
Nigdy nie wracał do frontowych wspomnień. Zamknął ten rozdział w maju 1945 r. Mediewistyka była bardzo bezpieczną dziedziną ukochanej historii. Wprawdzie nie do końca zgadzał się z sensem klepanego przez wszystkich zdania „historia vitae magistra est”, ale przymykał na to oczy. Ubolewał tylko, że dla wielu adeptów historii na tym zaczynała się i kończyła znajomość języka Horacego i Cycerona. Spojrzał na rozpadające się, dziewiętnastowieczne wydanie kronika Thietmara. Nawet jego ulubieni studenci sięgali już li tylko po tłumaczenia. Na jego oczach ten szlachetny język naprawdę stawał się martwy.
Nigdy nie pojechał do Breslau czy jak to nazwali Polacy Wrocławia. Nie wrócił. Bo niby do czego miał? Miasta, które było jego pogrzebano pod ruinami w 1945 r. Wściekły nacjonalizm odebrał mu jego świat. Dostawał zaproszenia na różne sympozja, konferencje. Środowisko bardzo krytycznie oceniło go, kiedy odmówił przyjęcia honorowego doktoratu. Tym bardziej, że senat jego dawnej uczelni wystąpił z taką propozycją, kiedy dawno już runął berliński mur. Zaczęto doszukiwać się jakiś „podskórnych przyczyn”. Bardziej zapobiegliwie zaczęli szukać dokumentów i o profesorze, i na profesora. W Deutsche Dinstelle wertowano dokumenty dotyczące jego służby. Żadnej rewelacji nie odnaleziono. Ktoś odszukał grono weteranów 216. Dywizji Piechoty. Staruszkowie albo mętnie wspominali ten okres, to klucząc, to nagle zapominając, ale większości nazwisko hauptmanna Johanessa Heßa nic nie mówiło. Za to prawie każdy ożywiał się stawiając pytanie „czy to z tych Heßów?”.
To pytanie przytłaczało go przez cały powojenny okres. „Czy to pana krewny... ten... no... co siedzi... w Spandau?”. Myślałby kto, że w Rzeszy nazwisko „Heß” nosiło tylko dwóch ludzi na krzyż? Całkiem poważnie rozważał jego zmianę. Ale – nie. Nie zrobił tego. Nawet miał już jedno, wybrane. Nigdy się przed nikim z tego nie ujawniał, ale fascynacja do pruskiego huzara z czasów „starego Fryca” von Zietena była powszechnie znana. Mimo, że tkwił po uszy w czasach pierwszych Ottonów, to nie omieszkał powiesić w swoim gabinecie osiemnastowieczną rycinę. „Konig Prussicher General von Cavallerie” spoglądał smętnie na boki. Wielu przyczepiło do profesora etykietkę: zapiekłego Prusaka, ba! wręcz militarysty!...
To było chyba jedno z nielicznych doświadczeń wojennych profesora: nie przywiązywać się do rzeczy materialnych! Bo, co w ferworze wojny, gdzie dookoła śmierć i zniszczenie znaczy filiżanka z najcenniejszej miśnieńskiej porcelany lub portret przodka, nawet takiego, co u boku Fryderyków i Wilhelmów zasługiwał na pochwałę boskiej Walkirii? Oczywiście podziękował za album, ale koniec końców... podarł go i dorzucił do stosu przeczytanych gazet. Breslau było rozdziałem zamkniętym.
Podziwiał swych
sędziwych kolegów, którzy potrafili zdobyć się na odwagę i
pojechać tam. Do Zoppot, Alstein, Bromberg,
Posen, Breslau, Frankenstein... Dla niego to były punkty na
mapie tak samo obojętne, jak Ur, Uruk czy Kartagina. „Firlefancja!
Boumoty”- jak pogardliwie określał to Fryderyk II. Jakoś nikt
nie zwrócił uwagi, że nigdy przy tym imieniu nie stawiał
określenia: Wielki. Szukał kiedyś w nim człowieka. I znalazł
zaszczutego przez ojca młodzieńca, który próbował zerwać
kajdany, jakimi go krępowano. Różnie oceniano pamiętniku jego
siostry, Fryderyki Wilhelminy, ale dla niego to był niezapomniana
podróż. Nie zdradził jednak swej fascynacji do średniowiecza na
rzecz pruskiego króla-militarysty. Z tego wszystkiego pozostała
tylko rycina Zietena.
Ostatnia kropka w
ostatniej książce? Spojrzał na swoje dłonie. Zniszczone nie
fizycznym wysiłkiem, lecz prawie przeżytym wiekiem. Rocznik 1915
był na... wymarciu. Bo niby ilu jego rówieśników pozostało?
„Żaden”- zadźwięczało mu w uszach. Jeśli nie padli do końca
wojny, to systematycznie odchodzili. Widomym znakiem była kurcząca
się korespondencja. Listy, kartki pocztowe. Nie miał już kto
napisać z Hamburga, Berlina czy Wiednia. Jeszcze, gdy runął mur
było ich wielu. Teraz pozostał sam! Ostatnią wiadomość od
Erwina, a właściwie dotyczącą jego nadesłała córka: „Wujku,
papa zmarł wczoraj nad ranem, pogrzeb w środę. Maks po Wujka
przyjedzie przed południem”. Odmówił. Nie chciał stać nad
grobem swej młodości, wszystkiego, co zbierała tamta dębowa
trumna. Przesyłki ze zdjęciami z pogrzebu nawet nie otworzył.
Nigdy nie mógł pojąć, dlaczego ludzie wykonywali tak makabryczne
zdjęcia? Spalił całą zawartość w piecu. Miał oglądać
przyjaciela na marach? Wścibiać zainteresowany wzrok na twarze
żałobników? Wzdrygnął się na samo wspomnienie. Erwin był
ostatni - pomyślał. A reszta?
Peter utopił się na
Ostrowiu Tumskim jeszcze w dwudziestym trzecim, w Breslau. Franz
poległ, gdy ruszył walec Barbarossy. Komunikaty wojenne głosiły o
triumfalnym pochodzi Wehrmachtu przez podbijaną Rosję, ale przecież
Sowieci nie strzelali z papierowych kulek. Franz poległ dokładnie
22 VI 1941 r. chyba jednak nie nacieszył wzroku zwycięskim
posuwanie się „nach Ost”. Karl umarł na jego rękach, kiedy
cofali się w kierunku Drezna. A przecież to nie wszyscy... Wiele
twarzy zatarł czas... Nie zachowało się żadne zdjęcie. Trudno
oczekiwać, by przedzierając się przez front dźwigał pod pachą
album ze zdjęciami. Jedyne zdjęcie w mundurze zachowała matka, ale
i to po jej śmierci zniszczył.
Nie uciekł jednak od przeszłości. Stawiano go pod pręgierzem narodowej spowiedzi, kiedy „Frnakfurter Allgemeine Zeitung” opublikował artykuł Horsta Maxa „Wiernie służyli III Rzeszy”. Wśród kilku opublikowanych zdjęć było jedno, które zachwiało jego naukową karierą. Wracający patrol, na czele którego idzie młody oficer, w tle płonąca wieś. I podpis: „Profesor Johaness Heß niósł na Wschód... światło germańskiej cywilizacji?”. Studenci zaczęli bojkotować jego zajęcia, niektórzy pracownicy naukowi odsuwali się od niego, jak od zadżumionego. Nie wystarczało przypominanie „nigdy nie ukrywałem swojej wojennej przeszłości”. Skwapliwi sięgali jakimś sposobem do jego akt personalnych i odnajdywali zapis o frontowych wyczynach hauptmanna Heßa.
Zgodził się na wywiad dla lokalnej telewizji. Młoda, agresywna dziennikarka rozpoczęła cynicznie od pytania „czy jest pan ,krewnym ostatniego więźnia Spandau?”. Chciał w tej chwili wyjść. Powstrzymał się. nie chciał wcisnąć argumentów w ręce swoich oponentów. Chciał rzetelnej dyskusji i wyjaśnienia. W końcu takich oficerów były dziesiątki. „Czy pamięta pan to zdjęci?”- wryło mu się w pamięć to kretyńskie, jego zdaniem, pytanie. Jak mógł pamiętać. Wojna, to wojna. Każdy dzień przynosił morze krwi i nieszczęść... „Czy chce pani zapytać czy spaliłem tą wioskę?- odparł ze spokojem.- Nie, to sami Rosjanie podłożyli ogień, nie licząc się z tym, że są tam ludzie. A potem bili w nas «Katiuszami»”. Potem pokazano jakieś migawki z frontu. Wierzył, że walcząc ratuje kraj. Jakoś nigdy nie przechodziło mu przez gardło słowo „Rzesza”. Jego kraj był nad Odrą. „Nigdy, nikogo nie rozstrzelałem”- oświadczył ze stanowczością. „Ale był pan świadkiem egzekucji?”- zaatakowała dziennikarka. Tu pogrzebała w teczce, która leżała obok niej i wyciągnęła gęsto zapisaną kartkę, do której doczepionych było kilka fotografii. Podała mu je. Raz jeszcze ujrzał opublikowaną w prasie fotografię, na kolejnej grupa mężczyzn ze skrępowanymi rękoma stoi przed szubienicą... Zaczął je nerwowo przekładać. Nie wiedzieć czemu zaczęły palić mu dłonie... Dziennikarka z niekrytą satysfakcją wbijała wzrok w jego zmieszane oblicze. Wzięła od niego zdjęcia. „Czy pamięta pan Wiaczesława Woroncowa? A Nadieżdę Myszkinę?... Jekatierinę Mechowszczinę?”. O dziwo wypowiadała te nazwiska bezbłędnie. Nie potrafił skojarzyć nazwisk... twarzy... wydarzeń?...
Otrząsnął się. Tamto wspomnienie wracało. A właściwie mieszały się oba. Front, jakieś płonące zabudowania, rozjaśnione światłem studio, wycelowana w niego kamera i spojrzenie dziennikarki... Rektor wezwał go do siebie po tym programie. Było elegancko, a jakże, butelka Stocka, kryształowe kieliszki... Pierwsze zdanie nie pozostawiało złudzeń: „Musisz odpocząć. Pojedź do Turyngii, a może do Francji. Dostałem list z tego ich Wrocławia... Wyjedź, odpocznij... Przeczekaj”. Nic złego nie zrobiłem- chciał się bronić, ale nie podjął rzuconej rękawicy. Wiedział, że rektor mógł to inaczej załatwić. Najpierw był urlop, potem pierwszy zawał, odejście Kathariny, a potem wypadek... Jego garbus wypadł z drogi?
Wypadek? Tylko głupiec mógł uwierzyć w taką bzdurę. On, który od zawsze zapinał pas bezpieczeństwa tym razem tego nie zrobił? Równie dobrze mógłby pomylić Ottona III z Konradem II, a Bismarcka z Hitlerem. Jeden Erwin, kiedy odwiedził go w szpitalu, szepnął mu do ucha: „Stary, coś ty narobił?”. Widział w jego oczach żal i... rozczarowanie. Ktoś kto pod Równym wynosił go na plecach nie mógł chcieć zginąć tak głupio? A jednak chciał.
Pozostał sam. Bez
Kathariny, która była natchnieniem jego życia. Roztrzaskane życie
sklejał latami. Raz utraconej czci nie odzyskał. Zajęcia ze
studentami zaocznymi nie dawała mu satysfakcji, aż do chwili, kiedy
zjawił się u niego Georg Musial. Poprosił go o to by mógł się u
niego doktoryzować. Nowy rektor zgodził się. Praca okazała się
rewelacyjna. Opublikowanie fragmentów jej w prasie popularnej
sprawiło, iż nakład „Henryka Lwa” znikał z półek
księgarskich, jak największe książkowe przeboje. Zwrócono się
też do niego, by w popularnej serii biograficznej wydać raz jeszcze
jego „Ottona III”, „Maksymiliana Wielkiego” oraz „Fryderyka
II i jego czasy”. To wtedy pomyślał o napisaniu książki o
Ekkehardzie. Odkładał jednak ostateczną decyzję prze kolejne
lata.
Był zmęczony. Książka
wyczerpała go. Kiedy był nastolatkiem chciał napisać powieść o
ulubionym palatynie. Zaczął coś nawet skrobać, ale zbytnio nie
przywiązywał wagi do swoich brulionów i razu pewnego matka
posprzątawszy jego pokój cisnęła zeszytem do pieca w kuchni.
Eintopf, który jadł tym razem uwarzył się na jego historycznych
wypocinach. Może dzięki temu nie został niemieckim Walterem
Scottem? Uśmiechnął się do siebie.
Maszynopis liczył siedemset osiemdziesiąt trzy strony. Popatrzył na opasłe dzieło. Podszedł do kominka. Zaczął wrzucać kartkę po kartce w paszcze ognia. Dlaczego nie wszystko na raz? Tak bardziej bolało. Płomyki ogarniały kartkę za kartką. Akapity bezpowrotnie ścierała brunatna spalenizna. Ta przechodziła w czerń spalenizny i szarość popiołu, który rozsypywał się wśród polan. Będzie tego żałował? Mając dziewięćdziesiąt pięć lat można tylko żałować dawnych błędów... Ręce mu drżały. Bolało. Bardzo. Serce ściskało, jak wtedy, kiedy wcisnął do samego końca pedał gazu swego garbatego Volkswagena. Ale wtedy uderzenie w drzewo nie zabiło go. A przecież wbił się prawie w kierownicę. Żył. Wbrew logice – żył. Ostatnia kartka spłonęła.
Telefon zaczął dzwonić.
Spojrzał na zegar, który jeszcze w Breslau odmierzał czas. Ostatni
strzęp dawnego domu. Ostatni. On i on...
Brak komentarzy:
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.