środa, stycznia 16, 2013
Dux - odc. 7
Dux schował się
pod armatę. Uważał to za najbezpieczniejsze miejsce na ziemi.
Żołnierze nawet nie zwrócili na niego uwagi. Przesunęli tylko
armatę lekko w prawą stronę i znowu rozpoczęli ostrzał pola
przed sobą. Kiedyś pewnie Dux zawyłby ze strachu. Tak bardzo
przerażał go huk wojenny, ale teraz był zbyt zmęczony, by się
bać. Żołnierze przy armacie uwijali się, jak w ukropie. Rzucano
co rusz jakieś komendy. Ziemia dookoła drżała. Dux nakrył łeb
łapami. Dudnienie stawało się, jakby mniejsze.
Pocisk padł
nieopodal lewego koła. Armatą zatrzęsło. Drewniane szprychy od
koła rozerwało na drzazgi! Lufa zachwiała się i zaryła w ziemi.
Dux cudem tylko uniknął zmiażdżenia! Wyprysnął spod padającego
cielska dosłownie w ostatniej chwili.
Biegł przez pole
walki. Kątem oka dostrzegł, jak do rzeki, która wyrosła przed
nim, jak przekleństwo zbliżył się generał. Był ranny, krwawił.
Kilku żołnierzy błagało go, by się poddał. Tamten tylko
powtarzał:
-
Bóg mi powierzył honor Polaków!... Bogu go tylko... oddam...
J. Suchodolski "Śmierć księcia Józefa w nurtach Elstery" |
Widział, jak spiął
konia ostrogami i rzucił się naprzód, prosto we wzburzoną rzekę.
Jeździec wczepiał się w jego grzywę i już docierali na drugi brzeg.
Dux patrzył na tych dwoje, jak pokonują rwący nurt. Końskie
kopyta ryły w rozmiękłej ziemi. Wydawało się, że i jeździec i
jego pan dosięgnęli już zbawiennego brzegu. Wtedy padł kolejny
strzał! Koń runął grzebiąc generała w nurtach bystrej rzeki.
Już go nie ujrzał.
Kule zaczęły
świstać nad jego głową. Nie miał innej drogi, jak wskoczyć do
tej samej rzeki i uciec na drugi brzeg. Rwący nurt spychał go z
powrotem ku stronie, z której uciekał. Nie mógł swobodnie płynąć.
Widział przed sobą ciała zabitych lub rannych żołnierzy. Kiedy
wreszcie osiągnął drugi brzeg dostrzegł konia generała. Nerwowo
strzygł uszami i patrzył w mroczną otchłań, jakby szukając
wzrokiem swego pana. Na widok Duxa szarpnął łbem w górę i
panicznie zarżał. Dux uskoczył na bezpieczną odległość. Nie
chciał spotkać się z jego kopytami.
Zaczął biec w
kierunku oddalającej się grupy żołnierzy, którzy raz po raz
zatrzymywali się, odwracali, oddawali strzał i ruszali przed
siebie. Ten czy ów zachwiał się, jednemu wypadł nawet karabin z
ręki. Pojękując uniósł go i pobiegł za pozostałymi. Dwóch
jednak już się nie podnosiło. Dux podbiegł do nich. Obwąchał
najpierw tego młodego o dziecinnej twarzy, drugi był znacznie
starszy, miał ciężkie wąsy i policzek z głęboką raną. Żaden
nie reagował na jego obecność. Patrzyli tempo przed siebie, jakby
próbowali dosięgnąć wzrokiem gnane wiatrem po niebie ciężkie
chmury.
Nagle pocisk
rozerwał się nieopodal Duxa. Potężna ściana piasku wyrosła tuż
przed jego pyskiem. Nie udało się już uskoczyć. Grad sypiącego
się piachu zasypały go. Prze chwilę czuł dziwne oszołomienie.
Widział dookoła siebie migające obrazy, ale nie docierał do niego
żaden dźwięk! Zawył. Ale i swego głosu nie usłyszał. Poczuł
piekący ból w lewym boku. Po sierści snuła się obfita posoka
krwi. Rana wyglądała dość poważnie. Dux próbował poderwać się
i pognać za znikającymi z jego oczu żołnierzami, ale ból dawał
za wygraną. Musiał przed nim skapitulować.
Zwinął się w
kłębuszek, jak mały szczeniak. Językiem jął oblizywać obolałe
miejsce. Nad nim zaczęły wyrastać rozpędzone końskie grzbiety.
Kopyta niosły nad nim! Jakimiś niezrozumiałym cudem żadne nawet
nie musnęły jego grzbietu, choć wyraźnie czuł jak unoszą się
nad nim. Jedna klacz chyba nawet przelękła się jego widoku.
Potężny pysk wydał z siebie porażające rżenie i para masywnych
zębów groźnie łypnęła nad jego karkiem. Dux nie miał nawet
sił, by ratować się choćby odsunięciem głowy. To jeździec
ściągnął końskie wodze i pognał przed siebie! Skóra została
uratowana!
Łapa nabrzmiała
od rany. Mógł iść. Robił to jednak bardzo wolno. Mocniejszy
nacisk sprawiał, że ból powracał. Wtedy przystawał. Chód robił
się ciężki, powolny. O żadnej gracji nie mogło być mowy.
Właściwie kuśtykał, jak każdy ranny na mijanym pobojowisku. Dux
obojętnie patrzył na męki porzuconych rannych żołnierzy.
Mieszały się dookoła języki. Jedni wołali zmiłowania boskiego,
inni przeklinali okrutny los, jeszcze inni w milczeniu oddawali
ducha.
Dux znalazł się na
wyboistej drodze, przy której dostrzegł dziwny wóz. Jakiś
mężczyzna wrzucał na niego zdarty z kogoś mundur, dwie pary
butów. Widział też inne rzeczy rzucone w nieładzie na bezładna
kupę. Mężczyzna spojrzał na Duxa. Wyglądało, jakby oceniał
jego wartość, przydatność. Machnął na niego ręką:
- Z takiej pokraki,
jak ty, to nic nie będzie! I tylko mi się nie łaś! Bo spyrki ani
chleba nie dam! Nie mam! Może, jak sprzedam to tu – wskazał na
wóz- to stary Hoffmann da mi jakiś grosz. Ale tak? E! Nie zawracaj
mi głowy.
Dux patrzył na
niego smutnymi ślepiami.
- Jestem ludzki!-
wyrzucał z siebie tamten.- Ale czas wojenny. Człowieka nikt nie
poratuje, a nad psem mam się litować?
Dux uczuł rwanie w
łapie. Siadł i położył łeb na ziemi.
- Co mruczysz?!-
dopytywał tamten.- Ja też dawno nie jadłem. Jak Hoffmann da
zarobić, to kto wie. Ale pamiętaj, do Weischllagera nie pójdę!
Nawet żebyś skomlał.
Dux nie podniósł
łba. Ból był intensywniejszy, niż poprzednio. Mężczyzna stanął
nad nim. Dostrzegł głęboką ranę i zakrzepłą krew na sierści.
Dux nie miał sil, by zaskomleć, kiedy ów dotykał go. A robił to
z zadziwiającą delikatnością.
- Szrapnel!-
oświadczył ze znawstwem.- Kawałek drewna utkwił ci. Oj!
Ujął łapę i
wyszarpnął drzazgę. Dux podniósł tylko łeb. Ich oczy spotkały
się.
- No, przecież
ratuję cię!- tłumaczył mężczyzna.- Diabli cię nadali! Kto
inny, to pewnie by cię dobił, ale ja nie mam serca.
Ujął delikatnie
Duxa i położył na wozie. Złożył głowę na poszarpanym
mundurze. Stalowe guziki nieznacznie mu przeszkadzały. Obok leżała
para szarawych od brudu, a kiedyś pewnie jasno-białych, spodni.
Dostrzegł przestrzelony bęben. Obok oparte stały dwa czaka, rogata
czapka z pióropuszem i huzarska bermyca. Mundur, który walał się
obok też pewnie należał do jakiegoś huzara. Poznał po misternych
plecionkach. Kilka par butów różnych rozmiarów i pochodzenia
starczały, jak kominy. Rzucone w nieładzie szable i pałasze
dopełniały reszty.
Wóz powoli szarpnął
i potoczył się wyboistym traktem. Co rusz jednak woźnica
przystawał, sięgał po coś i dorzucał, i zaraz poganiał wychudłą
szkapinę. O zmierzchu dotarli przed przydrożną karczmę. Było tam
wyjątkowo cicho. Na progu tylko siedział karczmarz-Żyd. Krył
głowę w ogromnych, sękatych dłoniach.
- Co tu, jak na
Zaduszkach?- krzyknął z wozu mężczyzna. Karczmarz-Żyd wytarł
twarz w fartuch i jęknął:
- Przeklęta wojna!
Jegry! Wszystko złupili! A na koniec obili!
- To i pewnie
zdechłego kapłona nie uświadczysz?!
-
Ostatniego śledzia wydarli z tej beczki, co to ją moja Ester
chciała wymyć!
-
Francuzy?- zaciekawił się mężczyzna.
- Panie Boże!-
karczmarz-Żyd tylko pomstował.- Spuść na nich wszystkich plagi
egipskie! Jaka to różnica kim byli?! I tylko darli się jeden przez
drugiego: dawaj! dawaj! bystro! No, to ja bystro biegałem między to
żołdactwo! Takie moje nieszczęście. A najgorzej już Żydem być!
A ja jaj!...
Tu siarczyście
splunął przed siebie.
Woźnica zaciął
konia i wóz potoczył się dalej. Dux patrzył na mijany krajobraz
przez przymknięte oczy. Szarzejący dookoła las nie robił na nim
wrażenia. Każdy podskok na wyboju był dla niego
utrapieniem. Woźnica po jakimś czasie przysnął na koźle. Koń,
widać znający drogę, szedł sam. Bez niczyjego nalegania skręcił
nawet przy rozstaju dróg. Dux dał za wygraną i poddał się sile
snu.
Miska z wodą była
pierwszą rzeczą, jaką dostrzegł po otwarciu oczu. Po powierzchni
pływały kawałki chleba. To był jego pierwszy posiłek od
dłuższego czasu. Łapczywie chwytał chleb zębami. Kiedy tyle o
ile zaspokoił pierwszy głód rozejrzał się po izbie, w której
był. Przypominała chatę drwala, albo jakąś szopę. W kącie było
posłanie, na którym rzucał się ciemny cień mężczyzny. Dux
podszedł do niego. Był to ten sam człowiek, który wiózł go
swoim wozem. Leżał na plecach i ciężko sapiąc oddychał miarowo.
Dux powąchał jego rękę. Instynktownie śpiący odsunął ją. Dux
usiadł przy jego posłaniu i trwał przy nim tak długo, aż ten
obudził się.
Widok Duxa jakby go
zaskoczył. Twarz wyrażała zdziwienie, jakby sama sobie stawiał
pytanie: a ten skąd tu się wziął? Widać niczego nie pamiętał z
poprzedniego dnia. Dłuższą chwilę przyglądał się Duxowi, jakby
to jakiś cudak, a nie pies siedział przed nim.
- Ja cię znam?-
potarł się po czole. Dux zauważył pustą butelkę, która leżała
tuż przy posłaniu. Mężczyzna identycznie pachniał, jak resztka
płynu, która w nim pozostał niedopita.
Pojawienie się w
izbie innego mężczyzny na dobre przebudziło gospodarz.
- Hans!- krzyczał
ten, który wszedł.- Przyszedłem po dług!
- Jaki dług?!
- Ty nie rób ze
mnie durnia, Hans!- warczał przybyły.- Miałeś oddać w sobotę! A
co mamy?!
- Co mamy?-
powtórzył trzeźwiejący gospodarz izby.
- Mamy wtorek! Hans!
Wtorek!
- I Napoleon
przegrał bitwę!
- Ty mi tu nie mydl
oczy tym korsykańskim bandytą!- podnosił niebezpiecznie głos
gość, którego cierpliwość była wystawiana na ciężką próbę.-
Moje pieniądze!
(c. d. n.)
Brak komentarzy:
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.