czwartek, października 24, 2019
Spotkajmy się na Unter den Linden 7 / Treffen wir uns in Unter den Linden 7 (53)

- Miałem wątpliwości, ale...
Ten od śledzia zmierzył nieprzychylnym wzrokiem intruza.
- Czego?! - warknął przez zęby.
- Pan mnie nie poznaje?
- A powinienem? - sięgnął po szklankę, ale była pusta. Wykrzywił usta. Rozpromienił sie, kiedy nieznajomy przechylił butelkę wódki, którą ściskał w dłoni, na jego korzyść.
- Naprawdę mnie pan nie poznaje?! - wzniósł swoją szklankę ku górze
- Nie!
- Proszę sobie przypomnieć.
- A po co?
- Co po co?
- Mam sobie przypominać...
- Afryka.
Mężczyzna od śledzia nawet nie drgnął. Wlał do gardła następną kolejkę parszywej wódki. Wiele by dał, aby być teraz w Wilnie i pić narbutówkę. To tutaj wstyd było nazwać wódką. Wuj Klemens lepszy bimber pędził u siebie w Domanowie.
- Libia! - powtarzał tamten.
- Daj spokój człowieku! Jaka Libia?!
Ale nieznajomy nie dawał za wygraną. Chwilę czegoś szukał w kieszeni wewnętrznej palta. Wyjął pomięte zdjęcie. Położył przed nieprzychylnie do niego nastawionego klienta tej obskurnej nory.
- Co ja mam z tym zrobić? - niepewnie zerknął na fotografię.
- Przeczytaj!
Zabrzmiało jak rozkaz.
- "Hermans Freunde - Greta (Kira) - Berlin 13/X / 38 J." - przeczytał.
- Teraz pamiętasz? Strąciliście mego Me Bf 109.
- Jakiego Meeee? - zabeczał z dużą dawką ironii.
- Messerschmitta. Ja jestem Hermann. Hermann Schmutt.
Ale nie robiło to wrażenia na słuchającym.
- Pamiętam, że jeden z twoich żołnierzy nazywał się Wroński.
- Zginął! Pod Ankoną. A może Bolonią? Nie pamiętam.
- Co pan tu robi? W tej norze?
Ten od śledzia odsunął talerz z nędznymi resztkami po rybie, którą zjadł.
- Piję wódę - oświadczył zgodnie z prawdą.
- Tak sam?
- Sam. Malicki wyjechał. Mnie kurwa wypierdzielili... Napisali, że jestem chory. Ja chory? Że na nerwy - teraz on jął czegoś szukać w kieszeniach spodni. Wyjął zniszczony portfel. Odnalazł kartkę i podsunął pod nos nieznajomemu.
- Co to?
- Do cywila! Mnie! Pułkownika!
- Awansował pan.
- Awansowałem. Zostałbym generałem, ale Patton zwolnił, Żukow przyspieszył i obudziliśmy się z palcem w nocniku! Nalej jeszcze.
Nalał.
- Świństwo! - wykrzywił usta.
- To po co pijesz?
- Bo mi się rzygać chce! - uniósł głos.
- To rzygaj!
- Nie da się. Churchill daleko, a Truman jeszcze dalej!
- Aha!
- Kawalera Virtuti, jak psa!...
- Co to jest virtuti?
- Krzyż! Najwyższy! Wojenny!
- Aha.
Znów zaczął grzebać w kieszeni. Wyjął zmiętą chustkę do nosa. Coś ciężkiego po chwili brzęknęło, kiedy machnął nią na blat stołu.
- Co to jest? - niepewnie dopytał Schmutt.
- Gówno! - warknął niechętny rozmówca. - Sprawdź.
Był to krzyż.
- VIRTUTI MILITARI - przeczytał Schmutt.
- Bez dwóch zdań. I, co z tego?! Gówno! Kelneeer!
- Tu nie ma obsługi. Nie ta kategoria.
- Dla mnie przybiegnie ten zezowaty makaroni.
- Jesteśmy w Dijon.
- Że jak? - obruszył się. Tylko nie wiadomo czym. Pustą butelką czy pobytem w Burgundii.
- Francja!
- Francja? - pochylił się. - Ty Schtum...
- Schmutt - poprawił go.
Ale on tylko machnął ręką. Zwyczajne zlekceważenie rozmówcy, ale nie ubodło to zainteresowanego.
- Schmutt... - zniżył tembr głosu - ale daliście tym żabożercom do wiwatu.
- Dawne dzieje - przyznał bez entuzjazmu. - To było tak dawnooo...
- Nie mów tak! - przerwał mu. - Rozpierdoliliście ich w pięć tygodni i jeszcze ten stary dureń... no...
Pétain... dał się wam wydymać! Jak stara lampucera!
- Błędna kalkulacja.
- Schmutt! Przyjacielu! - krzyknął czym wywołał zgrzyt i dziwne spojrzenia przy kilku stolikach. - Czego się gapicie?! Szczury byście lepiej żarli, a nie żaby. Kelner! Jeszcze jedną butelkę! Muszę się dopić z moim kumplem z Afryki!
- Chyba napić?
- Napić? A to dobre - parsknął. - Szwab będzie mnie uczył polskiej gramatyki. Jestem nie dopity! I szlus! Kropka! Toczka! Gdzie ta wóda?!
W lokalu naprawdę nie było żadnej obsługi. Schmutt sam podszedł do barmana.
- A ten... no... Polak... nie ma dość? - zapytał i niepewnie rzucił wzrokiem w jego kierunku.
- Daj pan tę butelkę, bo jeszcze zrobi tu masakrę.
- Hm... - chrząknął. - A pan jesteś Hun?
- A jakie to ma znaczenie?
- A takie, że pod Amiens rozerwało mego przyjaciela, a mi przestrzelono płuco!
Schmutt zacisnął dłoń na szyjce butelki.
- Dawne dzieje.
- Pijcie i wynoście się stąd. Nie potrzebuję kłopotów.
- Kłopotów?
- Z Polakami są same kłopoty! - zawyrokował barman. - Sami rządzić się nie umieją, a jeszcze innym smród robią!...
Ale Schmutt stracił ochotę na polemikę z weteranem wielkiej wojny. Zresztą wypominanie Niemcowi akurat bitwy pod Amiens uważał za wyjątkowa podłość. Pikardyjskie miasto wdarło się w serca wielu jego rodaków.
Wrócił do stolika, ale...
- Gdzie, do cholery, on polazł?
Przy stoliku nikt nie siedział.
Na talerzu leżał obgryziony śledź.
Obok coś...
Dotknął ręką. Wstążka? Podniósł. To był krzyż. Przeczytał dewizę: "Virtuti Militari". Rozejrzał się dookoła. Nikt nie zwracał nań uwagi. Ludzie zajęci byli albo rozmową, albo konsumpcją, ktoś nawet czytał gazetę.
- Tu nie ma obsługi. Nie ta kategoria.
- Dla mnie przybiegnie ten zezowaty makaroni.
- Jesteśmy w Dijon.
- Że jak? - obruszył się. Tylko nie wiadomo czym. Pustą butelką czy pobytem w Burgundii.
- Francja!
- Francja? - pochylił się. - Ty Schtum...
- Schmutt - poprawił go.
Ale on tylko machnął ręką. Zwyczajne zlekceważenie rozmówcy, ale nie ubodło to zainteresowanego.
- Schmutt... - zniżył tembr głosu - ale daliście tym żabożercom do wiwatu.
- Dawne dzieje - przyznał bez entuzjazmu. - To było tak dawnooo...
- Nie mów tak! - przerwał mu. - Rozpierdoliliście ich w pięć tygodni i jeszcze ten stary dureń... no...
Pétain... dał się wam wydymać! Jak stara lampucera!
- Błędna kalkulacja.
- Schmutt! Przyjacielu! - krzyknął czym wywołał zgrzyt i dziwne spojrzenia przy kilku stolikach. - Czego się gapicie?! Szczury byście lepiej żarli, a nie żaby. Kelner! Jeszcze jedną butelkę! Muszę się dopić z moim kumplem z Afryki!
- Chyba napić?
- Napić? A to dobre - parsknął. - Szwab będzie mnie uczył polskiej gramatyki. Jestem nie dopity! I szlus! Kropka! Toczka! Gdzie ta wóda?!
W lokalu naprawdę nie było żadnej obsługi. Schmutt sam podszedł do barmana.
- A ten... no... Polak... nie ma dość? - zapytał i niepewnie rzucił wzrokiem w jego kierunku.
- Daj pan tę butelkę, bo jeszcze zrobi tu masakrę.
- Hm... - chrząknął. - A pan jesteś Hun?
- A jakie to ma znaczenie?
- A takie, że pod Amiens rozerwało mego przyjaciela, a mi przestrzelono płuco!
Schmutt zacisnął dłoń na szyjce butelki.
- Dawne dzieje.
- Pijcie i wynoście się stąd. Nie potrzebuję kłopotów.
- Kłopotów?
- Z Polakami są same kłopoty! - zawyrokował barman. - Sami rządzić się nie umieją, a jeszcze innym smród robią!...
Ale Schmutt stracił ochotę na polemikę z weteranem wielkiej wojny. Zresztą wypominanie Niemcowi akurat bitwy pod Amiens uważał za wyjątkowa podłość. Pikardyjskie miasto wdarło się w serca wielu jego rodaków.
Wrócił do stolika, ale...
- Gdzie, do cholery, on polazł?
Przy stoliku nikt nie siedział.
Na talerzu leżał obgryziony śledź.
Obok coś...
Dotknął ręką. Wstążka? Podniósł. To był krzyż. Przeczytał dewizę: "Virtuti Militari". Rozejrzał się dookoła. Nikt nie zwracał nań uwagi. Ludzie zajęci byli albo rozmową, albo konsumpcją, ktoś nawet czytał gazetę.
cdn
Brak komentarzy:
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.