czwartek, listopada 21, 2024

My english adventure - odcinek 8 - Londyn, Natural History Museum

"My english adventure" - już, jak wiemy jesteśmy w LONDYNIE! Nie dość na tym: poprzedni odcinek nie pozostawił złudzeń dokąd dowiozła nas prawdziwa, ba! legendarna niemalże londyńska taksówka. Tu muszę po raz kolejny podziękować memu synowi Maciejowi: za organizację, zaplanowanie, a nawet swoisty rygor czasowy. Bez tych niezwykłych umiejętności logistycznych nasze podróżowanie byłoby chaosem, staniem w  kolejkach, dodatkową porcją nerwów i podnoszącego się ciśnienia. Cudownie jest móc tylko mieć głowę pełną wizji na to, co nas czeka, a nie zamartwiać się czy dostaniemy bilety, czy zdążymy na czas itd. Dziecko moje sprawiło się na medal i niemal każde tu zdanie jest tego potwierdzeniem. Ludziska stali w jakichś gigantycznych ogonkach, a my przodem, do samego środka!!! 



"Popatrz kto tam stoi w kącie!" - wiem, zaburzam chronologię pisania i myślenia o pobycie w NATURAL HISTORY MUSEUM, ale chcę aby to zdanie, przywołanie mnie do porządku, zachęcenie nawet było śladem po tej niesamowitej podróży. Bo takim zostaje mi. Brzmi w głowie, bo zwiastowało spotkanie niezwykłe. Dobrze, że nie okupione kolejnym zawałem serca. Ale po kolei, proszę - domaga się pani, co to niby zna Londyn jak własną kieszeń.



Jakie było moje wyobrażenie o NHM? Właściwie, to... żadne? Poza jednym: w potężnym holu stał ogromny brontozaur czy inne pokrewny gatunek. Niestety ktoś wpadł na chory, moim zdaniem, pomysł, aby zamienić go na płetwala błękitnego. Że niby ów słynny dinozaur opatrzył się tłumom?! Tylko, że mnie w tym tłumie nigdy nie było. Zawód! Oj, gorzki zawód! Płetwala, to ja sobie mogę obejrzeć we Wrocławiu, a szkieletu brontozaura już nie. Proszę zapamiętać to moje wypominanie Wrocławia, bo coś zaskakującego spotka mnie w jednym holu...




Pewnie, że tysiące tych, którzy przekraczają próg NHS, elektryzuje jedno, nieomal magiczne słowo: dinozaury! Nie uwierzę, że w Waszych rodzinach nie ma kolejnego fascynata świata triasu, jury i kredy. W okresie swego dorastania (rocznik 1963) nie miałem żadnej książki na temat kopalnych jaszczurów! Mogłem sobie obejrzeć kilka znaczków pocztowych, jakie wypuściła Poczta Polska w 1965 r. No, niewiele ich tam jest, np. brontozaur, tyranozaur, styragozaur. Gdzieś w książkach pojawiały się rysunku Zdenka Buriana. I to wszystko! Nawet gumowego gada nie posiadłem nigdy. Dopiero mój Syn (rocznik 1988)  miał już to szczęście, że wzrastał wraz z kolejnymi produkcjami filmowymi Hollywoodu. Można już było kupić to i owo lub obejrzeć w telewizji (bo niby skąd Syn zna i pamięta np. Roberta Bakkera). I to był okres pierwszego doszkalania mnie w tej materii. Kolejne stało się za sprawą mego starszego wnuka Jerzyka (rocznik 2013). Długo trwało nim opanowałem poprawne wyartykułowanie: parasaurolofus!



I teraz mój Syn zabrał mnie do tego mrocznego świata, gdzie od samych cieni rzucanych na ściany przez znajdujące się szkielety, skóra cierpła. Niemal co krok powtarzałem imię Jerzyka. Krótko mówiąc: on by chyba z tej jednej sali nie wyszedł przez kilka godzin. To raczej ja zamieniłbym się w... poganiacza, aby móc oderwać go od kolejnej gabloty. Dla niego tabliczki by nie istniały. On po prostu zna tyle tych odmian, gatunków, że nie ogarniam tego. Zauropody czy teropody - muszę chwilę się zawiesić, aby nie trafić kulą w płot i nie stracić w oczach wnuka. 




Czego tu nie było? Odciski, oryginały, odlewy - magia zaginionego świata. Mózg i oczy chłonęły każdy eksponat, każdy zapis czy rekonstrukcję. Proszę tylko uważać: pewna jest ruchoma i wydaje dźwięki. To te dwa stwory poniżej. Nawet nie wiem o kim piszę. Tak, można się wystraszyć. Czy to tu padło cytowane powyżej zdanie? Nie, to zupełnie inna bajka! Tu zachwycał stegozaur, triceratops, tyranozaur! A jakże i parasaurolof! Wiem, podaję nazwy w dwóch odmiennych formach, trudno, niech tak zostanie. Tu chłopiec czy ma lat 11, 36 czy 61 z zachwytu rozdziawia gębę i chłonie kolejne spotkanie. Znowu egzaltacja?  Z n o w u !



Od zadzieranie głowy głowa boli? Ciekawość nagrodzona. I nie ma znaczenia czy mamy lat -naście czy -dziesiąt. Wiem, brzmi banalnie, ale tu nie ma licznika na zauroczenie się. To silniejsze od nas. Emocje, emocje, emocje! Moc emocji! I oto chodzi w takim po muzeach chodzeniach. Bez emocji to by było tylko mijanie kolejnego dinozaura. To już lepiej zostać w domu i oglądać "Gwiazdy lombardu". 



W takich miejscach, jak NHM emocje trzeba dawkować. Zawrót głowy gotowy od zetknięcia się ze światem, który znało się tylko z filmu czy książki. Teraz był on na wyciągnięcie ręki i osobistej  krótkowzroczności. Oszołomienie trwa przez cały czas bycia w tej jednej sali czy idąc korytarzem, w którym umieszczono skamieliny morskich gadów.


 


No i... sklepik! Dobrze, że w portfelu dość ograniczony zasób finansów, bo można by popłynąć i zrujnować się przy pierwszym rachunku. Książki, maskotki, plakaty, magnesy, breloczki, kubki, przypinki! Coś z tego kupiłem memu znawcy dinozaurów. Nie mogło być inaczej. 



"Popatrz kto tam stoi w kącie" - nie znałem jeszcze tego ponaglenia wtedy, gdy mijałem mamuta, wiszącego nad głowa płetwala błękitnego. I jak w dobrym kryminale: ciach! kropka! ciąg dalszy nastąpi! A z nim wyjaśnienie wagi tego zdania... Okrutne z mojej strony? Wolę jednak rozdzielić emocje. Zatem idźmy dalej. Cierpliwie.  Ostatni kadr powinien podpowiedzieć dokąd zmierza nasza ciekawość i co kryje się za: "Popatrz kto tam stoi w kącie". Taki będzie tytuł odcinka 9 my english adventure!



Brak komentarzy:

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.