poniedziałek, września 27, 2021

Pandemiczne opowieści - odsłona XXXI - grom

 - Chwalimirze, sprawa jest poważna - rzekła Grzymisława, aż pot wystąpił na jego ogorzałej twarzy, a łyżka z polewką niebezpiecznie zawisła przed jego spróchniałym uzębieniem. Ten ton, ten akcent, ta mimika napuchniętej twarzy zwiastowała same nieszczęścia. Mogło pójść o podły podjazd wrednych Wieletów (tu splunął), kolejny zatarg z Myśliborem lub jego wredną siostrą Nasławą, ale najgorsze, że mogło po prostu chodzić o przyjazd świekry! Jarogniewa w domostwie, to jak Sasa wpuścić między opłotki i od razu podnieść ręce ku górze, poddać się, piwniczkę otworzyć, ostatniego warchlaka zarżnąć, bo co miałby się męczyć, gdy ona wzięłaby się do morderczej roboty. 
- Na jak długo?! - odważył się zapytać, a ogorzała twarz lekko uczyniła pożytek z mięśni mimicznych. Wolał nie zdradzać przedwcześnie swoich emocji. Polewka była wredna, ale wiedział, że do południa żadnego innego jadła nie otrzyma.  Ile można kretów wydłubywać na polu. Zresztą wszystkie jakby się zmówiły, bo albo pokryły się głębiej pod ziemią, albo naprawdę uciekły na stronę tego opoja Jaromira. 
- Na całe życie, mój drogi - tego wariantu nie przewidział. Jarogniewa pochowała już czterech mężów. On wprawdzie tylko zięć, ale miałby znaleźć się na liście. Jeszcze mu do tego nie spieszno. To już lepiej głowę dać pod topór wrednych Wieletów (tu splunął).
- Jakie na całe życie! - wrzasnął, kiedy Grzymisława, nie wiedzieć dlaczego zaczęła drzeć pierze. - Tu nie ma miejsca! A do tego są przeciągi, a twoja mamusia boi się przeciągów, jak Spycimir wody święconej.
- Mamusia, chwalić bogów, zdrowa. Ani myśli nas nawiedzać. Musi najpierw uładzić się z Nasławem i jego synami. Jak będzie po wszystkim zaprosi nas na wesele.
- Z Nasławem?! - parsknął. Paradna szykowała się para. Nasław z bielmem na lewym oku (a może prawym? - nigdy nie pamiętał), garbaty od urodzenia i nie wymawiający głoski "o" pocieszny dawał prospekt okolicy. - To już lepiej od razu kamień młyński do szyi i chlup do Odry!
- Sprawę o kury musi dokończyć...
- O czym ty mówisz, kobieto?! - teraz jego ton przybrał brzmienie zaskoczonego zaskoczenia. Bo jeśli nie chodizło o Jarogniewę i jej nieplanowane wizytowanie ósmej córki ze szczęśliwie ocalałej szesnastki potomstwa, to w czym rzecz.
- Wszemiłę pora wydać! Swaty były!
- Były? I ja nic nie wiem? - podniósł się ze swego zydla. Rosły był mąż, wybujały, choć wobec Grzymisławy karlał, gdy ta z szybkością najlepszego trebusza w okolicy wyrzucała potok słów, a i po pysku zdzielić mogła. A w takiej chwili chwytała, co tylko było pod ręką. Ostatnio cisnęła w szczerbatego Przesława doniczką z kwiatkiem, który hodowała z pietyzmem najtroskliwszej matrony. . - U mnie nikogo nie było. Kto ośmielił się?!
- Świebor!
- Co?! -  warknął, aż zgryz zazgrzytał, a broda zatrzęsła się konwulsyjnie.
- Świebor - powtórzyła Grzymisława z miną spolegliwej kapłanki, która czeka ile jaj i innego dobra ostawisz przed ołtarz Peruna. 
- Prędzej mi tu muchomor wyrośnie, niż ten patałach weźmie Wszemiłę! (tu splunął, choć wcale nie myślał o Wieletach) - i groźnie zaczął stukać sękatym palcem w otwartą lewą dłoń. - Niech bierze Miłochnę.
- Jak ma wziąć Miłochnę?! - Grzymisława zaczynała odzyskiwać dawną pewność siebie. Pierza już nie darła. Wlepiła wzrok najpierw w  Chwalimira, potem posępne oblicze Swaroga. - Zapomniałeś, że oddaliśmy ją trzy wiosny temu Grodzisławowi i mają czwórkę dorodnych dzieci.
Chwalimir odzyskiwał pamięć. Coś faktycznie było. Zmarszczył czoło.
- No to niech bierze Zbygniewę.
- Tobie całkiem się we łbie posrało?! - Grzymisława wzięła się pod boki. Znaczy się zrobiła krok ku dominacji i nieokiełznanemu wybuchowi energii. - Na wiesnę koklusz ją zabił! 
- To... to... został Krzesław!
- Krzesław?! - spurpurowiała na twarzy. - Chwalimirze o czym ty bredzisz?! Przecież to syn nasz! Jedyny! A ty go chcesz w ręce innego chłopa oddać (i tu splunęła, choć nie była mężem swoim i o Wieletach nie myślała na pewno)?! Bogów się nie boisz?!
- To już nie jest mój syn! - odbił piłeczkę Chwalimir. - Odkąd zwąchał się z tym czeskim klechą Hlawą i marmoli o jakimś tam Jezusie. O bogach bredzi, że to pogaństwo, przeżytek i nieprzyszłościowość. Ponoć w Odrze wymoczył go ten sprośny Czech i kazał się zwać: Kazimierzem! - i splunął jeszcze bardziej siarczyście, niż gdyby myślał o Wieletach. 
- Świebor daje dwie jałówki, cztery kozy, kaczek, kur i gęsi stadko całkiem pokaźne i ten grunt, co wedle trzech buczków. Czarnoziem! No i ma stryja...
- Opój! - wrzasnął i uderzył pięścią w stół. Widząc rozmamłaną w swojej gadce Grzymisławę wiedział, że ma chwilową nad nią przewagę i starał się z chwili wyrywać ile się da. Tak spokorniałej żony dawno nie widział.
- Ale kapłan!
- Dziwkarz!
- Same lgną ku niemu! - broniła swojej strony niczym kuna.
- Bachorób przeklęty! Świebor też pewnie nie lepszy...
- Ech te grzeszki młodości! - westchnęła Grzymisława i zapewne wróciły do niej wspomnienia, kiedy pod borem traciła wianek i każdego innego przekonywała, że z nim to pierwszy raz i nigdy nic, że taka czysta i niewinna. - Co tu wiele gadać po próźnicy!
- Próżnicy! - poprawił ją. - Mówi się: po próżnicy!
- Trzy worki pszenicy i pięć pni przednich pszczół dodaje, a to też coś znaczy! Miód będziemy mieli swój! - dokończyła wyliczankę.
- I konia!
- Że, co proszę?! - Grzymisława wbiła śmiertelne spojrzenie w męża, który naprawdę uwierzył, że jest panem sytuacji. - Jakiego znów... konia?
- Koń. Jak koń! - stanowczość Chwalimira zaczęła irytować Grzymisławę. - Chcę konia! Gniadego z łysiną na pysku. Żądam konia!
- Wymagania masz, jak Budzisław Wielki! Myślałby, że wiec cię wybrał i ty... żądasz?! - warknęła. Jej kilogramy zatrzęsły się niebezpiecznie. Pchnęła go na zydel. Mało obu nie wywróciła. - Może żyrafę?!
- Żyra... co...?
- Żyrafę! Ośle! - i zamachnęła się  na niego, ale zrobił zręczny unik. - Gdybyś wyściubił nosa poza naszą chatę, to byś wiedział. Hlawa opowiadał, że...
- Hlawa?! Ten czeski przybłęda?! - teraz w nim zagotowało się. O dziwo nie splunął. - A może i ty wierzysz, że można opędzić się z całym weselem mając jeden dzban wina i kilka śmierdzących śledzi?! Czeskie banialuki!
- Żyrafa, to takie zwierzę z bardzo długą szyją, ciemniaku! Mieszka w Afryce!
- Mi starczy koń!
- Skąd on ci konia weźmie?! Kogo stać na taki luksus!
- Niech na Sasów idzie!
- Czy on woj?!
- To niech się zaciągnie! Nie dalej, jak wczoraj Mszczuj powiadał, że szykują się na Wichmana czy innego draba! Zdobędzie konia i niech Wszemiłę bierze! Dorzucę mu worek buraków, na poprawienie oddechu.
- Szczęście córki stawiasz ponad konia?! - Grzymisława w swoimi niezapamiętaniu powoli odpływała od brzegu. - Czyś ty do reszty rozum postradał?! Będzie, jak powiedziałam! Daje dwie jałówki, cztery kozy, kaczek, kur i gęsi stadko całkiem pokaźne i ten grunt, co wedle trzech buczków. 
- Już to słyszałem. Czarnoziem. Zagon wiatrem zamiatany! - przerwał jej i zaraz dorzucił: I jeszcze trzy worki pszenicy i pięć pni przednich pszczół!
- Zapamiętałeś?! 
- Głupi nie jestem! - poprawił na sobie lnianą koszulę. - Bez konia...
- A ja ci mówię, że Świebor twoim zięciem zostanie, choćbym miała od jutra zwać się: Klarą!
- Kim?
- Albo Małgorzatą, Anną czy Barbarą!
- Na bogów! Grzymisławo! Nie zrobisz mi tego! - wizja chrześcijaństwa we własnym domostwie mogła złamać każdego, a Chwalimir nie był ze stali czy kamienia. Baba po zamoczeniu w Odrze mogła się kompletnie zbiesić i nawet na poranną polewkę nie będzie miał, co liczyć. - To może choć... osła?
- Osła?! - uderzyła pięścią w stół, aż raby kot, co spał do tej pory obudził się i czmychnął przed gniewem gospodyni, bo to często jemu obrywało się kopniaki.- Sam jesteś osieł! A mogłam pójść za tego Szweda, co go raił stary Pękosław. Ale mnie patriotyzm zagościł w sercu. Swego mi się zachciało! To i mam!
- Przynajmniej się nie szwendam, jak te inne...
- A kto by ciebie chciał? - ryknęła mu bez ogródek. - Brykać jeszcze byś chciał? Niby z kim? Chyba z cepem!
- Grzymisławo! godzisz w moją godność! Nie wolno ci tak! - uczuł się, jak kapłan w noc Kupały.
- A kto mi zabroni?! Ty?! Chwalimirze!  W następną pełnię księżyca Świebor weźmie naszą Wszemiłę, potem spłodzą gromadkę małych Świeborków i Wszemiłek. Nawet najazd Hunów tego nie odmieni! Kropka!
- To ja... to ja... Wyprowadzam się!
- Gdzie? Do kogo? A kto cię zechce.
- Rosława obiecała, że gdyby coś...
- Że gdyby co?! Rosława?!
- Rosława! - potwierdził. - Garbata nie jest. 
- Nie słyszy na lewe ucho!
- Na prawe.
- Ma zeza!
- A ty chrapiesz!
- Ja chrapię?! To ty sapiesz! Nie odwracaj kota ogonem, podły zdrajco!
- Ja zdrajca? Ja? Ja?!
- A kto do Rosławy się dobiera?! O! ja nieszczęsna!
- Kto mówi, że się dobieram?! Zapewniała tylko, że gdyby co, to legowisko po Sulisławie jest puste. To skorzystam, skoro moja ukochana córka ma iść za tego tam...
- Świebora!
- Świebora! - widział, że sytuacja diametralnie zmieniła się. Opór był zbyteczny. Wszystko właściwie było już pozamiatane. On miał tylko przyklepać.
- Żadnego ci konia załatwiać nie będzie. Zresztą będziesz miał robotę przy ulach! Wyjdziesz trochę na powietrze, dotlenisz mózg, na inne myśli przyjdziesz. Wszemiła świata nie widzi poza swoim Świeborkiem.
- Ale ja już... ja już... obiecałem ją komu innemu...
- Co?! A tegoś mi nie mówił.
- Bo i nie pytałaś!
- Kto się odważył?
- Wirzchosław Młynarz.
- Toż on jest starszy od nas! Szpetna morda, jakby dzika spotkał. Taki pokiereszowany.
- Na Wieletów chadzał (tu tradycyjnie splunął), to i ran licznych uzbierało się. Godny to mąż będzie.
- Nad grobem stoi.
- To i dobrze. Zapisze grunty, sad, a pni ma tyle, że go "Słodkim panem" zwą. No i młyn!
- I gromada dzieciuchów po piątej żonie.
- Drobiazg!
- Drobiazg?! Moja córka ma matczyć bachorom Ścibory?! Po moim trupie! Niedoczekanie wasze! Nigdy!
- I konia obiecał.
- A to ciekawe skąd? Z księżyca mu spadnie?!
- Pójdzie na Wieletów! 
- A kto ich widział?! Ze sto lat, jak przepadli kamień w wodę. Sasów, Czechów, a może Polan prędzej dopatrzysz się, niż tych twoich Wieletów.
- A koń będzie!
- A Wirzchosław mojej córki nie dostanie, choćbym miała zajazd na jego młyn urządzić i spalić do cna to gniazdo żmij i bezeceństwa wszelakiego! - i pękło stadło zgody małżeńskiej. Nosił dzban wodę, póki ucho się nie urwało?
- Na Peruna! - Chwalimir chwycił się ostatniego argumentu. - Nie ma zgody! Prędzej ją Hlawie oddam, niech służy temu jego Jezusowi.
- A żeś wymyślił! 
I chwyciła go za czuprynę, aż się gnidy i wszy poderwały do życia. Targnęła nim raz, dwa, trzy. Z całej mocy, jaką przekazali jej przodkowie sponiewierała. Spadł z zydla. Ten potoczył się gdzieś. Szybkim ruchem dopadła toporu, jaki wisiał nieopodal. Chwalimir zasłonił twarz dłońmi, ale... ale... bryzgi krwi rozpryskiwały się na boki, odrąbywane kawałki tegoż takoż.
- Zabijesz mnie! Kobieto!
Ale Grzymisława nie dopuszczała do siebie ni słowa, nie litości. Chwalimir nie przedstawiał teraz żadnej wartości. Taki bezwartościowiec. Odrąbane palce konwulsyjnie drgały, kiedy kolejne ciosy spadały na czaszkę i pierś. Po chwili już nie było czaszki, pierś przypominała rozbity kotlet bez panierki.
- Przynajmniej na koniu zaoszczędziłam! 
Potargała włosy, rozdarła lnianą koszulę, pomazała się krwią Chwalimira i wybiegła z chaty:
- Mordercaaa!... Mordercaaa!... Ludzieee!... Ludzieee!...
Przebiegła przez wieś, a głos jej obudził nawet w zatwardziałych sercach ostatnie pokłady współczucia...

cięcie! kurtyna!

Brak komentarzy: