poniedziałek, maja 24, 2021
Pandemiczne opowieści - odsłona XXIV - sprawiedliwy Quentin Corbett
Quentin Corbett spał snem sprawiedliwego. Był czas, kiedy jawiły się w nim jakieś zwidy, przerwane schody, spadające ciała w przepaść, wypadające zęby czy okrwawione ciała, ale to minęło. Najpierw była to butelka whisky, potem modlitwa, równie dobra była uciecha w ramionach i wdziękach Rity Bell. Teraz czytał kilka wersetów Pisma i było dobrze. Jak często rzucał w twarz dyskutującego z nim na dźwięk wyroku niedowiarka: "Podstawą wiedzy jest bojaźń Pańska, lecz głupcy odrzucają mądrość i karność"*. Wobec takich argumentów miękły kolana opornych, to wtedy też często następowało kajanie się i zaklinanie na wszystkie świętości. Ale te lamenty nie miały dostępu do niego. Bo niby dlaczego miały mieć? "Gardziliście każdą mą radą, nie chcieliście moich upomnień" - grzmiał i przypominał.
Quentin Corbett zapalił cygaro. Robił to też na sali. Lubił przez strugę błękitnego dymu patrzeć na miejsce, które zajmował oskarżony. Najchętniej zgasiłby je na czole takiego typa. Chwilami żałował, że urodził się kilka stuleci za późno. Świetnie czułby się w wymiarze sprawiedliwości, który nie patyczkował się: łamał kołem, podtapiał, przypalał ogniem, rwał szczypcami, ćwiartował, wbijał na pale. Wieszanie - jakie to banalne, myślał czasem. I jakie nudne - dodawał. Prowadzono takiego skrępowanego. Chwilami ktoś musiał pomagać, gdy wkraczał na szafot. Przedstawienie zaczynało sie, kiedy ten czy ów siadał na schodach lub przed szubienica i nie dawał sobie postronka nałożyć na szyję. Wielu nie panowało nad zwieraczami. Fizjologia brała górę przed wstydem. Dwa razy urwał się sznur. Nie pozwolił uwolnić skazańca. Raz użyto rewolweru, drugim razem ktoś z zawiedzionych gapiów, że spektakl ma nieprzewidziana pauzę, podał swoje lasso.
Tak, to był spektakl. Senne miasteczka ożywały, gdy nadciągały stada bydła, które pędzono do fortów. Wtedy faktycznie dziewczyny od Old Harrego Lugena miały pełne nie tylko ręce roboty. To samo miejscowy lekarz i moczymorda Phil, tutejszy grabarz. Zawsze ktoś zbyt swobodnie obszedł się z bronią i na cmentarzu wyrastał nowy grobowy kopiec. Quentin Corbett miał tylko dodatkową robotę, bo musiał sprawcę osądzić, zacytować coś z Pisma i posłać do wszystkich diabłów. Nigdy nie miał wątpliwości dokąd trafia ta nieokrzesana zgraja. "Udzielam wam cennej nauki: nie gardźcie mym pouczeniem" - słowa te ni jak się nie miały do tego, co stał przed jego majestatem, nie do końca rozumiejąc, że właśnie zapadł wyrok, ale do pozostałych, którzy grzech zbrodni mieli dopiero przed sobą. Swoją drogą, ciekawe ilu z takich słuchaczy potem stawało przed jego obliczem? Nie słuchali słów Pana, zatem trzeba było im przybliżyć piekło.
Rzadko znał ofiary. Nie pospolitował się z miejscowymi, a tym bardziej, kiedy wyjeżdżał do innego miasteczka. Wypijał tam z reguły dwie szklaneczki whisky (jedną przed, drugą po rozprawie), wypalał kilka cygar i wracał do siebie. Szczęście dopadało go, gdy siadał w starym fotelu, zapalał kolejne cygaru i czytał Pismo. W nim odnajdywał sens życia i drogowskaz, kiedy na drodze stawały jakieś wątpliwości i znaki zapytania. Często zamiast modlitwy powtarzał to, czego nauczył go ojciec, gorliwy pastor: "Nie mówcie więc słów pełnych pychy, z ust waszych niech nie wychodzą słowa wyniosłe, bo Pan jest Bogiem wszechwiedzącym". Miał założoną 1 Księgę Samuela. To dlatego pierworodnemu synowi dał na imię "Samuel", a ten poszedł drogą Słowa i jak dziadek krzewił je po miastach i miasteczkach. Drugi syn Aaron nie był już tak oddany Panu. I wolał oddać się karierze wojskowej, niż duchowej lub prawu. Nadzieje pokładał w najmłodszym Jordanie, ale tego Pan zabrał, gdy miał dwadzieścia lat. "Nie mówcie więc słów pełnych pychy..." - kazał kowalowi Johnowi Otleyowi wypalić w drewnie i powiesił nad kominkiem oraz nad wejście do domu. Nikt nie miał wtedy wątpliwości, że mieszka tu sługa Pana, pobożny i sprawiedliwy Quentin Corbett.
Stek, który mu przygotowano nie zaspokoił jego apetytu. Tylko go zirytował. Nie wiedział czy wina leży w mięsie czy nieudolności kucharza. Jadał tu co jakiś czas i był zadowolony, a tym razem dostał jakąś podeszwę? Pusty żołądek przyjmował wszystko. Ale oszukiwać się nie dawał. Mina jego dezaprobaty głosiła: za coś takiego łamanie kołem, to pieszczota, w ogień gada! Tak mógł pomyśleć, ale nie zrealizować. Westchnął niemal żałośnie. Oczyma wyobraźni widział, jak kucharz w ostatniej konwulsji pręży się i zastyga na sznurze, a dwa kruki już zerkały w kierunku dyndającego ciała. Rozmarzył się. Nie na długo. Nie na tyle, aby spokojnie dopakować kuferek.
Quentin Corbett miał pociąg o 4.15 p.m. Nie wracał jeszcze do siebie. Czekał go kolejny proces. Zerknął do listu, jakie odebrał tydzień temu. "Baldwin Watton lat 43, lekarz wojskowy, podejrzany o zamordowanie żony i kochanka" - przeczytał beznamiętnie. Lekarz? - zdziwił się. Nie mógł zrozumieć, jak pan Watton mógł być tak głupi. Lekarz? Banalne! "To Pan daje śmierć i życie, wtrąca do Szeolu i zeń wyprowadza" - wiedział, że tak pouczy oskarżonego. W podobnych chwilach starał się sobie wyobrazić kto stanie przed jego jurysdykcją: rosły łamignat czy rozdygotany elegancik, pachnący wodą lawendową. Nie cierpiał mazgajstwa. Zabiłeś? - to trudno, ale bądź lwem do końca, a nie wylęknionym królikiem. I co gorsza jeszcze trafi na adwokata, który uchwyci się niepoczytalności swego klienta, jak tonący brzytwy. Wzdrygnął się na samą myśl o takim duecie.
Prowincjonalne hoteliki już dawno przestały na nim robić wrażenie. Ten był nawet przytulny. Kilka obrazów na ścianie podkreślało bardziej ambicje gospodarza, niż jego dobry gust. Jakieś nieokreślone miasto. Chyba Europa. Wenecja? Berlin? Może Wiedeń? Przyglądał się panoramom, ale przecież nigdy nie był w Europie. Odkąd pradziadek Jean Corbett uciekł z Francji, bo nie był katolikiem, żaden członek rodzinny nie widział na własne oczy rodzimej Langwedocji. Jego samego tam też nie ciągnęło. Zresztą szczątkowy zasób słownictwa francuskiego nie kwalifikował go do żadnego poziomu konwersacji. Pamiętał jak dziadek Jean Frédéric Corbett klął, gdy babka wytykała niefrasobliwość w chwilach źle podjętej decyzji. Chodził po salonie, machał rękoma i ciskał swoje: "Merde! Merde!". Rzadko, ale i jemu udawało się to słowo dorzucić w pewnych życiowych sytuacjach.
Spod poduszki wyjął rewolwer. O! bez niego nie ruszał się z domu. Zabierał go nawet na salę rozpraw. Nie wierzył w trwałość swego tam bezpieczeństwa. Raz jeden z podsądnych okazał się być bardzo wyrywny. A, że adwokat był podobnego usposobienia, to nagle w dłoni oskarżonego znalazł się produkt Samuela Colta. Dla jednego świadka i dwóch przysięgłych to był zaskakujący fakt. Chyba nie zdążyli nawet pomyśleć o swoim zbawieniu. Uderzenie szeryfa Dwighta kolbą jego karabinu odebrało tamtemu ochotę do dalszej strzelaniny. Kilka godzin później drgał na miejskiej szubienicy. Nie bez satysfakcji patrzył ne te konwulsje. A jego adwokat czekał na swój proces w zapchlonej celi.
Zerknął na zegar. Wiedział, że pociąg jest punktualnie. Wróciło doń rozmyślanie nad wojskowym lekarzem Baldwinem Wattonem lat 43. Nie rozumiał tych mężczyzn. Po co to zabija swą niewierną małżonkę. Skoro okazała się bardziej suką, niż kobietą, to droga wolna. Ale żeby ładować w nią ołów, do tego ukatrupiać kochanka? Wzdrygnął się. Miał na swoim sumieniu kilka podobnych grzeszków. Ale, co miał robić, kiedy nobliwe damy same... Tak to widział. Jak ktoś tam nie wylewał za kołnierz, tak on nie odmawiał. Był kiedyś kłopot z panią... panią... panią... Nie miał pamięci do nazwisk i imion. Na pewno miała szafirowe czy. To zawsze na niego działało. Z reguły zaczynało się tak samo: od zaproszenia na kawę, obiad, potem pierwszy łyk domowej destylacji. I ta... ta... ta... Lori! Lori! - przypomniał sobie. Jak mógł zapomnieć? Zjawiła się potem z fotografią pyzatej dzieciny. Miało chyba na imię Malcolm czy Mildred? Że niby jego! Najpierw się wzruszył, potem bliski był nawet (uniesiony zauroczeniem) wzięcia w ramiona szczęśliwej matki, ale ochłonął. I wyrzucił ją razem z jej fotografią. Bardzo się zdziwił, kiedy kilka lat później oskarżano o wymuszenia pewną kobietę. To była Lori! Powtarzała swą historyjkę z fotografią kilkanaście razy. Kilku nabrało się na swe tacierzyństwo, ale inni ocknęli się w porę. Jak on! Był z siebie dumny. Czy wyhamował swoje uwielbienie dla pięknych pań? Powiedzmy, że stał się bardziej ostrożny.
Zaczęło padać? Nie padało od kilku miesięcy. Nie lubił deszczu. Szczególnie, gdy jechał orzekać. W ciasnych salach robił się szybko zaduch. Połączenie z zapachem, jaki z sobą przynosili zebrani ludzie, to robiło mu się mdło. Odór z przepitych gęb, przeżartych czosnkiem i bekających fasolą. Ohyda! Wzdrygnął się na myśl o tym wszystkim. Tyle lat, tyle lat. "Merde! Merde!" - dziadkowe ocenienie sytuacji doskonale pasowało do takich chwil. Na szczęście mężczyzna, na którego teraz patrzył w lustrze podobał mu się. Siwizna dawno opanowała jego skronie. Bródka i wąsy jedyna ekstrawagancja, na jaką sobie pozwalał to kamizelki. Zawsze barwne, jaskrawe. Okuta laska zawsze ta sama. Prezent od wiernych współpracowników na ćwierćwiecze pracy. Wtedy zdawało mu się, że to już starość, ale to zaraz będzie czterdzieści lat. Laska zatem miała piętnaście?
"Sprawiedliwy Quentin Corbett" - usłyszał z ust jednego z szeryfów czy burmistrzów. To był toast za jego zdrowie i pomyślność. Podchwycił to jakiś dziennikarz i lokalne magazyny pod takim tytułem umieszczały jego zdjęcie. Potem "Sprawiedliwy" na dobre przylgnęło do jego nazwiska. I tak zostało. Łechtało to jego samczą próżność, a koledzy z palestry patrzyli nań z podziwem i coraz trudniej skrywaną zazdrością. Ilość spraw, które spadały na niego budziły mieszane uczucia. Każdy chciał u siebie sędziego Corbetta! Był czas, kiedy ledwo wracał do siebie, popatrzył na żonę, brykające dziatki i już musiał wyjeżdżać. Sądzić, skazywać, być obecnym przy egzekucji. Teraz jeszcze tego samego dnia opuszczał miasteczko, nie czekał, aż kat wykona swą powinność. Nadzór zostawiał dla burmistrza lub szeryfa.
Uiścił opłatę za nocleg. Często miasto na siebie brało ciężar takiego wydatku. Wolał jednak nie zostawiać za sobą długów. Dlatego zawsze prosił o rachunek. Często jednak słyszał: już zapłacone. Zostawiał właścicielowi napiwek i wychodził. Tym razem nie usłyszał miłej dla ucha formułki. Przyszło zapłacić. Przełknął to. Wyszedł. Deszcz przeszedł w drobny deszczyk. Z oddali dało się słyszeć ciężkie sapanie pociągu. Wyjął swój zegarek. Była 4.10 p.m. Punktualny. Do stacji miał dwa kroki, przyspieszył. Ten mężczyzna z przeciwka trącił go w łokieć. Odwrócił się do niego gwałtownie. Ujrzał wycelowaną w siebie... Nie zdążył wydobyć swojej broni. Padł strzał. Potem. Drugi. Trzeci. Ryk parowozu zagłuszył inne. Ponoć było ich pięć. Krwawa miazga, która jeszcze chwilę wcześniej była głową sprawiedliwego Quentina Corbetta, teraz stawała się rosnącą plamą na piasku...
Zatrzymany mężczyzna nie stawiał oporu. Nazywał się Malcolm Eldred. "...syn Lori" - powtarzał, jakby to miało mieć jakieś znaczenie dla ludzi, którzy prowadzili, a raczej popychali w kierunku aresztu. Proces był formalnością. Jeszcze stojąc pod szubienicą powtarzał: "Jestem synem Lori!". Ale nikt na to nie zwracał uwagi. Trumnę z ciałem sędziego Quentinem Corbettem odesłano do jego miasta. Tam powitano je z honorami należnymi co najmniej burmistrzowi. Wstrząśnięci mieszkańcy, o marmurowej twarzy, Samuel żegnali prawnika, ojca, człowieka. Mundur Aarona odbijał się swoim błękitem od czarnych smokingów innych żałobników. Mów nie było. Bo taka była wola zmarłego sędziego. Nikt jednak nie zabraniał bicia w dzwony, to biły, a honorowa kompania z pułku Aarona oddała salwę w powietrze, w chwili kiedy trumna była opuszczana do dołu. Nekrolog opatrzono napisem: "Sprawiedliwy Quentin Corbett".
the end
PS: Nazwisko "Quentin Corbett" zapożyczyłem z odcinka serialu Columbo, pt. "Śmierć gwiazdy rocka /Columbo and the Murder of a Rock Star" (1991). Tak się nazywał przełożony dociekliwego porucznika, grany przez Johna Finnegana (1926-2012).
Brak komentarzy:
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.