niedziela, listopada 12, 2017

Spotkajmy się na Unter den Linden 7 - Treffen wir uns in Unter den Linden 7 (06)

Nigdy nie czuła tak mocnego uścisku dłoni.
Spojrzała na matkę. Miała oczy pełne łez.
- Mamo... proszę... ja nie jadę na koniec świata, tylko do Drezna. Otrzyj te łzy.
- Dobrze córuś, dobrze... - sięgnęła do torebki. - Ja tylko tak... Wiesz... że... matki zawsze płaczą...
- Ale ja nie jadę na wojnę, tylko do Drezna - z naciskiem powtórzyła nazwę saksońskiej stolicy. - Zaraz, gdy przyjadę napiszę.
- Napiszesz?! - zdziwienie ryło się po obliczu matki - A tam telefonów nie ma? Nie możesz zadzwonić?
- Dobrze, mamo. Zadzwonię.Ale wiesz, jak to teraz jest.
- Jak? - zdziwiła się matka.
- Przecież wojna. Linia może być przeciążona lub w ogóle nie działać.
- Parszywa wojna! - starsza kobieta zdobyła się na przekleństwo. Sama łapała się na tym, że jej język stawał się coraz to bardziej szorstki.
Ostatnie osoby dobiegały do składu pociągu. Greta cały czas stała na stopniach swego wagonu.
- Powiedz tacie...
- Tak?
- Wsiaaadaaaaććććććććććććććć! - rozległ się krzyk konduktora.
- Tak? Co mam tacie powiedzieć?
- Żeby się nie martwił!
- Tak Gretchen, powiem. Ale ty też uważaj na siebie!
Pociąg szarpnął. Słychać było gwizd i dźwięk nabierających mocy kół.
- Zaaaaamykać drzwiiiiiiiiii! - konduktorski baryton wdzierał się bezlitośnie w ich uszy.
Greta weszła do wagonu. Zaraz otworzyła pierwsze okno. Matka próbowała ją dotknąć, ale brakowało kilku centymetrów. 
- Greta!
- Mamo!
- Nie zwlekaj z dzwonieniem! 
- Zaraz jak dojadę...
Matka przyspieszyła kroku, ale pociąg ruszał już na dobre. Przeciągły gwizd! Para poszła potężnym kominem prosto w niebo. Po chwili było jasne, że starsza kobieta nie może mierzyć się z potęgą stalowego potwora. Niemal wpadła na bagażowego, który pchał przed sobą, na platformie, potężną pakę.
- Pani uważa! - krzyknął.
Pani Ruth Hoffbauer przystanęła w ostatniej chwili. Sprawiała wrażenie osoby zaskoczonej, kogoś kto nie do końca wie, co się dookoła niego dzieje. 
- Tak... ma pan rację... zapomniałam się...
Chwilę trwało nim ochłonęła. Usiadła na wolnej ławce, która stała obok. Bagażowy coś jeszcze burczał pod nosem, ale już na nią nawet nie zwracał uwagi. Ciężko oddychała. Zaczęło do nie docierać, że pierwszy raz w życiu powiedziała do kogoś takiego, jak ten bezimienny bagażowy "pan". Tak, to był ktoś bez imienia, niemal bez twarzy. to takie było normalne, że ilekroć przyjeżdżała na ten czy inny dworzec był przyzywany bagażowy, a on tylko powtarzał: proszę wziąć bagaż... i to... i tamto... Na koniec wciskała mu kilka marek. Potem odjeżdżała z szoferem, którego wysłał Willie lub brała dorożkę. Teraz mówiła "pan"?
Sięgnęła po chustkę. Tylko, że zamiast niej wyciągnęła opaskę, która jej dała Jente. Na sam jej widok nie tylko, że zadrżała, ale wypadła jej z rąk. Schyliła się, aby ją podnieść, ale...
To była kobieta. W mundurze pracownika Deutsche Reichsbahn. Miała nienagannie blond fryzurę. I uśmiech szczęśliwej Freulein.  
- Ja pani pomogę - schyliła się szybciej o dotknęła palcami materiału.
- Ja... sa... sama...
Ale dziewczyna zrobiła to jednak sprawniej.
- Dziękuję panience.
Szybko wsunęła opaskę do kieszeni. Chyba tamta nie zwróciła uwagi, że podnosi kawał materiału skażonego wyrokiem na frau Ruth Hoffbauer.
- Pani czeka czy odprowadzała kogoś?
- Tak, córkę. Pojechała do... do... Drezna.
- Piękne miasto - z miną znawcy oświadczyła kobieta w uniformie kolejarskim. - Uwielbiam Frauenkirche. 
- Ja... chyba... też... - kłamała. Tego gmachu, który pamiętała z młodości już nie było. Synagoga. Dzieło Gottfrieda Sempera nie miało szans przetrwać w zatrutym nazizmie  Dreźnie. 
Pani Ruth Hoffbauer czuła się coraz bardziej nieswojo w towarzystwie tej aryjskiej dziewczyny. 
- Raz jeszcze pani dziękuję - wstała z ławki i ruszyła przed siebie. 
- Pani jest Żydówką? - usłyszała za sobą. Przystanęła.
- Ja? Warum? Skąd to... przypuszczenie? - czuła, że serce zwalnia rytm bicia, kropelki potu zaraz pojawią się na jej czole.
- Tak mi się zdaje - ich spojrzenia spotkały się. 
- Nie wiem o czym pani mówi. Ja się nazywam...
- Ausweis! - jej usta nagle wykrzywiły się. Twarz nabrała zupełnie innej barwy.
- Ja... - pani Ruth Hoffbauer wsunęła rękę do wewnętrznej kieszeni płaszcza. Czuła tam sterczący kartonik dokumentu tożsamości.
- Nie, ptak na tym dachu! - warknęła i wskazała na wróbla, który akurat przeskakiwał z jednej strony rynny na drugą. - Długo mam czekać?!
Frau Hoffabuer wyciągnęła blankiet dowodu tożsamości. Nie mogła pozwolić sobie, aby te scena wydłużała się w nieskończoność. Mijające osoby już poczęły zwracać na nie uwagę. Wyjęła ausweis. Na samym środku wydrukowana była litera "J".
- Żydówka! - uśmiech pojawił się na twarzy kontrolującej kobiety. - Wiedziałam! Czułam to!
- Ale ja...
- Mój Hans twierdzi, że to już wkrótce... - zawiesiła głos. Z nieukrywanym obrzydzeniem oddała dokument.
- Wkrótce? - pani Hoffabuer chciała jak najszybciej uciec z tego miejsca. Tak, uciec. To najlepsze określenie na jej stan ducha.  
- Podstawimy dla was wagony.
- Po co?
- Na Madagaskar? - roześmiała się ze swego dowcipu. Tak, bawiło ją to bardzo.
- Pani wybaczy... - ominęła aryjską dziewczynę i ruszyła przed siebie.
Pan Wilhelm Hoffabuer nerwowo patrzył na zegarek. Bił już kilka minut po czwartej po południu, żona powinna wrócić już dobra godzinę temu. A jej ciągle nie było. Nie miał skupienia, aby czytać. Odłożył książkę. Poszedł do kuchni. Kawę, którą sobie zrobił już wystygła. Kiedyś byłby ją wylał do zlewu, ale wojna wymusza kompromisy. Zresztą kawa była rarytasem, którego zdobycie graniczyło z cudem. Sięgnął do kredensu. Leżały tam maślane ciastka, jakie zostały jeszcze z urodzin Grety. Zamoczył jedno z nich w zimnej kawie. 
Na degustację nie miał zbyt wiele czasu, bo usłyszał, że otwierają się frontowe drzwi.
- No, nareszcie! Ruth!
Pani Hoffabuer wyglądała, jakby to nie wróciła ona. Fizycznie - tak, ta sama osoba. Ale jej oczy. One były już nawet nie przygaszone. One były zupełnie zgaszone, puste, bez wyrazu.
- Czy coś się stało, kochanie? Pociąg miał spóźnienie?
- Nie... to... nie... to... - chwytała powietrze, jakby biegła po schodach.
- Winda nie działa?
- Winda? - spojrzała najpierw w tarza męża, a potem na rękaw swego płaszcza. Był rozdarty, brudny. 
- Co się stało? - zaniepokojenie w herr Hoffbuerze rosło. Tym bardziej, że żona ani kwapiła się rozpędzić chmury wątpliwości. - Wywróciłaś się? Mówiłem, żebyś uważała.
- To nie moja nieuwaga! - otrząsała się jakby ze złego snu. - To Michael...
- Michael? Jaki znów Michael.
- Od Winterów... - powiedziała półprzytomnie.
- Ten... smarkacz? Ten...
- Hitlerjugendowiec ze swoją bandą!
- To on miał jakąś bandę? Dopiero, co portki w zębach trzymał! - roześmiał się pan Hoffbauer, ale widząc, że żonie zupełnie nie jest do śmiechu ruszył w kierunku kuchni. - Zrobić ci herbatę czy kawę?
- Herbatę. Gorącą i mocną.
- Mocnej, to ci nie zrobię, bo mało jej, ale gorąca może być.
Pani Hoffabuer zdjęła płaszcz. Uszkodzenie było poważne. Nie tylko wydarte ze szwu, ale przecięte nożem czy czymś ostrym. 
- Ale żeby ten smarkacz... - kiwał głową stawiając czajnik na ogniu.
- Skończ już! - przerwała mu podniesionym głosem żona.
- Ale ja... nic...
- Jak ty nic nie rozumiesz! Słyszysz? 
- Nie, a co?
- Z domu Winertów. "Horst Wesel Lied"! 
- To, co... do znudzenia to grają...
- Ale nie u Winertów. Ponoć wrócił z frontu syna pana Winerta.
- Wolfgang jest w domu? I nie odwiedził swego profesora?
- Aryjczyk będzie ganiał do Żyda, Willi!
Ale mąż tylko machnął ręką. 
- Jak ty nic nie rozumiesz! - powtórzyła frau Hoffbauer. - Kiedy wychodziłeś ostatnio z domu?
- Bo ja wiem? Nie było potrzeby! A pociąg przyjechał punktualnie?
- Pociąg?
- No ten do Drezna. Greta...
- A tak... Pojechała.
- Aha. Miała miejsce?
Ale na to pytanie nie dostał odpowiedzi. Brzęk zbijanego szkła wdarł się w ich rozmowę, jak zgrzyt źle dostrojonych skrzypiec. 
- Co to było?! - pan Hoffabuer zamarł z filiżanka w dłoni.
- Pewnie Michael i jego bandziory, które wyrosły z piaskownicy. Gdzie idziesz?!
Ale mąż nie odpowiedział. Podszedł do drzwi i otworzył je bardzo szeroko. Ujrzał grupę wyrostków w brunatnych mundurach. Znał te twarze. Widział wśród nich na pewno najmłodszego Winerta i Petera Bacha i chyba Jürgena  Krügera. Na chodniku dumnie prężył swój nastoletni tors Heinz Wächter.
- Co się gapisz, żydowska małpo?! - wyrzucał z siebie. - Jutro mój ojciec przyjdzie i nie tylko skopie cie ten żydowski tyłek, ale zamieszkamy w tej willi!
- O czym ty mówisz chłopcze? - pan Hoffbauer trzymał nerwy na wodzy, wiedział że nie może dać się sprowokować synowi rzeźnika i nazisty z bardzo niskim numerem partyjnym. "Czego wymagać od kogoś wyhodowanego na Stürmerze?" - zwykł powtarzać, kiedy słyszał od żony, jak Wächterowie reagują na żydowskich sąsiadów, którzy jeszcze mieszkali w okolicy. Ale takich Wächterów było więcej. I tylko głupiec lub ślepiec nie zauważał, jak bardzo zmieniali się z dnia na dzień.
- Żydziol! - Heinz cisnął jeszcze jednym kamieniem. Pan Hoffbauer odruchowo zakrył twarz. Kamień uderzył we framugę drzwi i odbił się z hukiem, potoczył po schodach willi.

(c.d.n.)

Brak komentarzy: