piątek, czerwca 30, 2017

Wild Bert - cień Hioba... / Wild Bert - a shadow of Job ... (05)

Andrew McCardle nie zsiadł z konia. Patrzył na Katrine z wysokości swego wierzchowca:
- W mieście była strzelanina.
- Nic o tym nie wiem.
- Zastrzelono Phila "Big Bena" Dopsiego.
- Doigrał się wreszcie. To chyba dobrze - Katrine Peterson nie umiała współczuć doli jednego z bandziorów w okolicy, który terroryzował farmerów, najeżdżał ich, wymuszał haracze. Widać nierychliwy Stwórca wysłał mściciela krzywd ludzkich i przeciął nić tego podłego życia. - A co mi do tego?
- Ten, co go zabił... nie wiadomo kto to taki... jakiś przybłęda...
- A, co zabił go z ukrycia...
- No... nie... "Big Ben" sam się prosił o kulę.
- Czyli uczciwa walka? - upewniła się Katrine.
- No... jakby tak...
- To o co ci chodzi?!
- No... nic... tak tylko mówię. Bo to wiadomo kim ten tam był.
- Ale szeryf go nie ściga?
- Nie. No nie - przyznał Andrew McCardle. - Ponoć ma ze sobą psa.
- Psa?
- Groźne bydlę!
- Skąd to wnioskujesz? Byłeś przy tym?
- Nie, ale opowiadali mi, że rzucił się na Phila. Chyba postrzelił tego potwora...
- Może bronił swego pana.
- Możliwe. Ale trzeba być czujnym. Licho nie śpi.
- Słyszałeś, że bizony wróciły? - Katrine zmieniła temat. Opowieść Andrew dopisywała jej ciąg dalszy z tego, czego nie wiedziała o wieczornym gościu, co nie rozstaje się ze szmaciana lalką? Nie miała wątpliwości, że człowiek z zasłyszanej historii i ten ze stodoły musi być tym samym człowiekiem. Tym bardziej, że ten z opowieści o strzelaninie i śmierci Dopsiego miał psa.
- Tak, nawet spore stado. Skąd wiesz? Tom ci opowiadał?
- Co tak nagle zacząłeś się mną interesować? - delikatnie ściągnęła brwi.
Andrew McCardle poczuł się lekko zbity z tropu. Rzadko się to mu przytrafiało. Ale fakt, że przy Katrine często tracił pewność siebie. Nigdy nie wiedział, kiedy jedno słowo będzie dla niego, jak wbicie szpili w kark. Teraz był taki moment.
- Co?! Nie wiesz, co powiedzieć? - nuta drwiny, jaką tylko ona umiała poruszyć brzmiała okrutnie.
- Katrine... bo... wiesz...
- Co mam niby wiedzieć?
- No...
- Będziesz tu teraz stękać?! - parsknęła mu niemal w twarz. - Czyżby Margaret odstawiła cię od piersi, a Astrud wróciła do swego Szweda. Bo chyba ta Polka dawno powiedziała ci, skąd wiatr wieje?!
- Pola...
- A! Pola!
- Z tobą się nie da normalnie pogadać?
- Jeśli tylko szukasz we mnie płochej wdowy z prerii, to wiedz, że Matt nauczył mnie, jak posługiwać się bronią. Myślisz, że nie dałabym rady jednemu jeźdźcowi?
- Do cholery, Katrine! - Andrew McCardle ściągnął wodze swego konia. Ten obrócił się bokiem. - Czy z tobą nie można normalnie...
- Jedź w swoją stronę!
- A to...
- Co ci się stało?
Katrine Peterson pociągnęła wzrokiem za spojrzeniem Andrew McCardle. W otwartych drzwiach stodoły stał pies i jego właściciel. Prowadził za uzdę swego wierzchowca.
- Obawiam, że to on.
- Nawet, jeśli tak, to co? - Katrine hamowała się, żeby nie wybuchnąć. - Jedź już. Nic tu po tobie i twojej trosce.
- Sama... na własne życzenie... to będą tylko kłopoty...
- A ja myślę Andrew, że ty jesteś po prostu zazdrosny.
Andrew McCardle nic na to nie odpowiedział. Zaciął konia i ruszyli w drogę powrotną.
- Kto to był?
- Troskliwy sąsiad - odparła z nieskrywaną ironią Katrine.
Bert Green wciągnął głęboko powietrze.
- A właściwie jakim prawem pytasz?! - Katrine dopiero teraz miała okazję dobrze przyjrzeć się swemu nocnemu przybyszowi. - Że pies jest "Dante", to wiem. Kim ty jesteś? Co tu robisz? I skąd przybywasz?!
- Cholernie dużo tych pytań.
- Bo cholernie mało odpowiedzi. Nie uważasz Panie Znikąd?
Bert Green spojrzał jej prosto w oczy. Niezwykłe. Jakby zachmurzone niebo. Z jakąś tajemniczą nutą. Szare.
- Andrew przestrzegał mnie przed wizytami niebezpiecznych ludzi.
- Przede mną?
- Jeździec z psem zabił ostatnio "Big Bena"?
- Kogo?
- Nie będę ci opowiadała historii okolicznych łajdaków. Taki dryblas, który po trzech kolejkach najpierw strzelał, a potem pytał o powody. Musiałeś go poznać - jej uważne spojrzenie skupiło się na jego twarzy.
- Możliwe.
- I możliwe, że "Dante" został wtedy postrzelony?
- Możliwe.
- Zaciąłeś się?
- Nazywam się Bert Green.
- Co dalej?
- A co chcesz wiedzieć?
- No, skoro mam cię pod swoim dachem...
- Stodoły.
- Nawet gdyby to był kurnik! - Katrine stawała się znów tą wojowniczą dziewczyną ze Wschodu, którą uwiodła ciekawość życia na Zachodzie i szczery uśmiech Matta Petersona. Choć już zapominała, jak wyglądało życie na wschodnim wybrzeżu. Nawet gdyby się broniła przed ową niepamięcią, to życie za nią decydowało. Pierwsze zmarszczki, pierwsze bąble na dłoniach, pierwsze trwałe odciski. Jeszcze kiedyś próbowała z nimi walczyć. Ale okazywały się kolejnymi wiatrakami, które chcąc tu żyć musiała zaakceptować. Było dla kogo. Odkąd jednak Matta zabrakło... - Więc?
- Wiec, co?
- Co cię wygnało na to odludzie? Domu nie masz?!
Ale Bert Green nie chciał więcej nic mówić. Podszedł do konia.
- Co robisz?!
Wsiadł na konia.
- Gdzie jedziesz?! Bert!
Teraz on szarpnął wodzami, stuknął ostrogami w bok i ruszył do przodu. Bez słowa.
- Ty jesteś wariat! Kolejny wariat w tym nienormalnym zakątku świata!
"Dante" ruszył za nim.
Bert Green na widok goniącego go psa przystanął. Zsiadł z konia. Założył psu sznur. I podszedł do oniemiałej Katrine. Wręczył jej koniec sznura.
- Co... co... ty robisz?!
- Zaopiekuj się nim.
- Co ja jestem przytułek dla psów?!
- "Dante" musi mieć dom.
- Oszalałeś?!
- Załatwię swoje sprawy i wrócę po niego.
- Jakie sprawy?! Bercie Green! Wracaaaaaaaaaaaaaaj!
Ale Bert Green raz jeszcze pospieszył swego wierzchowca.
Jeden "Dante" nie bardzo rozumiał, co się dzieje. Stał, uwięziony na jakimś sznurze, którego koniec trzymała ta obca kobieta, co ostatniej nocy dała im dach nad głową. Patrzył na odjeżdżającego Berta Greena i tylko kiwał głową. Jego psi rozum starał się to ogarnąć, ale widać przychodziło mu to z trudnością.
- Chodź "Dante" - usłyszał nad sobą żeński głos. - Nic tu po nas. Ten twój... pożal się Boże pan... odjechał... Mam nadzieję, że moje psy nie zjedzą ciebie...
O dziwo "Dante" nie szarpnął się nawet, aby uwolnić od tej kobiety i pognać za oddającym się koniem. Położył się tylko i zaczął lizać obolałą łapę.
- Trzeba ten pożal się Boże opatrunek zmienić. Chodź "Dante"!...
I poszli.
(cdn)

4 komentarze:

  1. Też nazwę szczeniaka Dante. Podoba mi się.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ciekawie zaczynają się "ścierać" mocne charaktery dwojga bohaterów.
    Katrine,to "twarda babka"

    Shanti

    OdpowiedzUsuń
  3. Baby musiały być twarde na Dzikim Zachodzie. Inaczej zginęłyby z pierwszym przymrozkiem i "wizytą" Indian.

    OdpowiedzUsuń
  4. Że tak powiem "baby" są w nosie...;)
    Pozdrawiam

    Shanti

    OdpowiedzUsuń